Czterdziestu pięciu/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
CIEŃ CHICOTA.

Powiedzieliśmy nie dawno, że król nigdy się nie zawodził na swoich przyjaciołach.
Znał ich wady i przymioty, a chociaż tylko król ziemski, równie dobrze umiał czytać w głębi serc, jak król niebieski.
Zaraz więc domyślił się, do czego zmierza d’Epernon, lecz gdy niespodziewał się nic otrzymać w zamian za to, co miał dać, a otrzymywał czterdziestu pięciu gwardzistów za sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, przeto, pomysł gaskończyka uważał za rzecz znalezioną.
Co większa, była to nowość, a biednemu królowi Francyi, nie zawsze dostarczano tego towaru.
Henryk III-ci, skoro odbył swoje procesye, wyczesał pieski, ułożył swoje trupie główki i wydał dowolną ilość westchnień, nic już więcej nie miał do czynienia.
Tak więc gwardya przez księcia d’Epernon ustanowiona, podobała się królowi, mianowicie dlatego, iż spodziewał się, że o niej mówić będą i że na otaczających go twarzach czytać będzie coś innego, niż to co czytał od dziesięciu lat, jak z Polski powrócił.
Powoli i w miarę jak zbliżał się do pokoju swojego, gdzie czekał odźwierny, dosyć zaintrygowany tą niezwyczajną nocną wycieczką, Henryk rozwijał sam przed sobą korzyści instytucyi czterdziestu pięciu i jak wszelkie słabe lub osłabione umysły, przewidywał i wyjaśniał sobie zamiary jakie d’Epernon objawił w niedawnej z nim rozmowie.
— Ci ludzie, mówił sam do siebie, będą niewątpliwie bardzo waleczni, a może nawet bardzo przywiązani. Oblicza jednych dosyć ujmujące, drugich zaś dosyć odrażające, każdy zatem dzięki Bogu, znajdzie w nich co zechce... a wreszcie orszak czterdziestu pięciu mieczów, gotowych wyjść z pochew na każde zawołanie, jest to rzecz wcale piękna.
To ostatnie ogniwo łańcucha myśli Henryka, łącząc się z wspomnieniem innych tak przywiązanych mieczy, których głośno żałował mocno, a w cichości daleko mocniej, znowu pogrążyło Henryka w smutku głębokim, jaki w owej epoce tak często go ogarniał, iż rzec można było, że to stan jego zwyczajny.
Ciężkie czasy, źli ludzi, chwiejące się na głowach królów korony, powtórnie obudziły w nim niezmierną potrzebę zakończenia żywota, lub rozerwania się, byleby tylko mógł pozbyć się na chwilę choroby, którą już w owej epoce, anglicy mistrze nasi w melancholii, splinem nazywali.
Szukał więc Joyeusa, lecz nie spostrzegając go nigdzie, pytał gdzie jest w tej porze.
— Książę pan jeszcze nie wrócił — rzekł odźwierny.
— Dobrze. Przywołaj moich ludzi i odejdź.
— Najjaśniejszy panie, sypialnia Waszej królewskiej mości już przygotowana, a królowa pan zapytywała o rozkazy Waszej królewskiej mości.
Henryk udał, że nie słyszy.
— Czy mam powiedzieć Najjaśniejszej pani, aby posłała łóżko?
— Nie — odparł Henryk, nie. Muszę odprawić modlitwy i mam jeszcze dużo do czynienia, a nadto jestem cierpiący, sam zatem spać będę.
Odźwierny ukłonił się.
— Ale, ale — rzekł Henryk przywołując go, zanieś królowej te usypiające konfitury wschodnie.
I oddał odźwiernemu puszkę z cukierkami.
Potem poszedł do swojej sypialni.
Tam Henryk rzucił okiem na wyszukane i drobiazgowe szczegóły dziwacznej gotowalni, które mu niegdyś służyły do uczynienia z siebie przynajmniej najpiękniejszego w chrześciaństwie mężczyzny, skoro nie mógł być największym królem.
Atoli nic w nim nie przemówiło na korzyść pracy, której się dawniej tak odważnie oddawał.
Znikło na zawsze wszystko co miał w sobie kobiecego, bo Henryk na wzór starej zalotnicy, zwierciadło zamienił na książkę do nabożeństwa i teraz prawie się brzydził przedmiotami niegdyś mu najmilszemi.
Oddawna już zarzucił perfumowane i mastykami przesiąkłe rękawiczki i takież maski z cienkiego płótna, oraz rozmaite chemiczne preparaty do fryzowania włosów, czernienia brody, rumienienia uszu i nadawania blasku oczom.
— Moje łóżko — rzekł wdychając.
Dwaj lokaje rozebrali go, wdzieli nań cienkie bawełniane spodnie i ostrożnie unosząc, położyli na pościeli.
— Czytelnik Waszej królewskiej mości! zawołał głos jakiś.
Bo wiedzieć należy, że Henryk cierpiący na długą i utrudzającą bezsenność, niekiedy czytaniem usypiać się kazał, a teraz nawet samo tylko czytanie polskich książek cudu tego dokazać mogło, kiedy przeciwnie dawniej, to jest pierwiastkowe, książki francuskie ten sam skutek osiągały.
— Nie, nie potrzeba nikogo — powiedział Henryk, albo niechaj czyta modlitwy u siebie na moję intencyę; przyprowadźcie mi tylko pana de Joyeuse skoro przybędzie.
— A jeśli późno przybędzie, Najjaśniejszy panie?
— Niestety! — rzekł Henryk, on zawsze się spóźnia, lecz mniejsza o to, przyprowadzić o której bądź przybędzie godzinie.
Służący pogasili światła, zostawiając jedynie napełnioną esencyami lampę, której blado niebieskawy płomyk przedstawiał niby fantasmagoryczną zabawkę, bardzo milą królowi od czasu jego grobowych myśli; potem na palcach wyszli z tego milczącego pokoju.
Henryk, mężny wobec istotnego niebezpieczeństwa, pełen był mimo to trwogi i słabości właściwych dzieciom lub kobietom. Lękał się upiorów, zjawisk, a jednak ciągle o nich myślał, gdyż bojąc się, mniej się nudził.
W tym względzie podobny był więźniowi, który znudzony bezczynnością w długiem zamknięciu, odpowiedział donoszącym mu, iż ma uledz badaniom:
— Dobrze, tym sposobem przynajmniej zabiję kilka chwil czasu.
Gdy więc Henryk śledził na ścianie połyski lampy; gdy zagłębiał wzrok w najciemniejsze kąty pokoju, usiłując pochwycić najdrobniejszy szmer, któryby mógł mu oznajmić wejście tajemniczego cienia, oczy jego strudzone dziennem widowiskiem i wieczorną przechadzką, przymknęły się i wkrótce usnął a raczej zdrętwiał wśród tej ciszy i samotności.
Atoli niedługo spoczywał, podkopywany wewnętrzną gorączką, która go trawiła we śnie i w ciągu czuwania, usłyszał jakiś szelest w pokoju i przebudził się.
— Czy to ty Joyeuse? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział.
Płomień niebieskiej lampy przygasł i na dębowym suficie odbijał się kołem bladawem, które rzucało zielonawy odcień na złocone ozdoby.
— Sam! i zawsze sam! — szepnął król. A! słusznie powiedział prorok: „Majestat zawsze wzdychać będzie” lecz czemuż raczej nie powiedział, „że zawsze wzdycha”.
A po krótkiej przerwie dodał niby modląc się.
— Panie! spraw, abym miał silę znosić samotność moję za życia, równie jak znosić ją będę po śmierci!
— Co! co znowu! to fałsz, po śmierci samotności już znać nie będziesz, odparł głos dźwięczny, który niby metaliczna sprężyna zabrzęczał o kilka kroków od łóżka, a robaki... czy zapomniałeś o nich?
Przerażony monarcha podniósł się i usiadł, trwożliwie wodząc okiem po wszystkich meblach.
— O! ja znam ten głos — szepnął.
— Masz to szczęście — odparł głos.
Zimny pot wystąpił na czoło króla.
— Możnaby powiedzieć, że to głos Chicota — z westchnieniem szepnął Henryk.
— Gorączkujesz Henryku, gorączkujesz!.. — odparł głos.
Wtedy Henryk jedną nogą wychodząc z łóżka, ujrzał o kilka kroków od kominka, na tym samym fotelu, który przed godziną przeznaczył był dla księcia d’Epernon, głowę oświeconą płowym połyskiem ognia, jakiego zwykle Rembrand używał do rozwidnienia swoich osób na obrazach, które na pierwszy rzut oka dostrzedz trudno było.
Połysk ten spadał naprzód na poręcz fotela, na której jakaś postać rękę oparła, następnie na kościste i wystające kolano tej postaci, wreszcie na stopę tworzącą kąt prosty z żylastą, chudą i nad miarę długą nogą.
— Boże wspieraj mię! — zawołał Henryk — to cień Chicota!
— A! biedny mój Henryczku — rzekł głos, z ciebie zawsze niedołęga?
— Co to znaczy?
— Cienie przecież nie mówią, dziwaku, bo nie mają ciała, a tem samom i języka — odparła postać siedząca na fotelu.
— To ty Chicot! — zawołał upojony radością monarcha — nieprawdaż?
— W tym względzie nic stanowczego wyrzec nie mogę; później obaczymy kto jestem, później.
— Toś ty nie umarł, mój biedny Chicot?...
— Masz tobie!... czegóż wrzeszczysz jak orzeł; owszem, przeciwnie, umarłem, stokroć umarłem.
— Chicot, jedyny mój przyjacielu!
— Ty przynajmniej masz tę korzyść nademną, że zawsze jedno i to samo powtarzasz. Do pioruna! nie zmieniłeś się, widzę!
— A ty! ty Chicot! — smutnie spytał król — czy się zmieniłeś?
— Tak sądzę.
— Chicot, przyjacielu — powiedział król, obie nogi stawiając na posadzce — dlaczegóż opuściłeś mię?
— Bom umarł.
— Ależ mówiłeś przed chwilą, żeś nie umarł.
— I teraz to powtarzam.
— Cóż znaczy ta sprzeczność?
— Ta sprzeczność, mój Henryku, znaczy, że dla jednych umarłem, a dla drugich żyję.
— A dla mnie, czemże jesteś?
— Umarłym.
— Dlaczegóż to jesteś dla mnie umarłym?
— Rzecz zbyt łatwa do pojęcia. Posłuchaj mię.
— Dobrze.
— Nie jesteś panem u siebie.
— Jakto?
— Nie możesz nic uczynić dla tych, którzy ci służą.
— Mości Chicot!
— Nie gniewaj się, bo mnie rozgniewasz.
— Prawda, masz słuszność — odparł król w obawie, aby nie znikł cień Chicota; mów!...
— Otóż! miałem pewien interesik z panem de Mayenne; wszak przypominasz sobie?
— Doskonale.
— Interes ten załatwiłem wybornie, bom dzielnie wykropił skórę temu niezrównanemu wojownikowi. On kazał mię śledzić i pochwycić, a ty, na którego liczyłem, że mię obronisz przeciw takiemu bohaterowi, zamiast bronić, opuściłeś, zamiast dobić go, pogodziłeś się z nim. Cóż ja wówczas czynić miałem? oto ogłosiłem, że umarłem i że mię mój przyjaciel Gorenflot pogrzebał; odtąd pan de Mayenne przestał mię ścigać.
— A! co za okropna odwaga, mój Chicot! Albożeś nie wiedział ile mi zada boleści śmierć twoja?
— Prawda, że odwaga, lecz wcale nie okropna, bo właśnie od czasu, jak przekonałem wszystkich o śmierci mojej, żyję sobie jak najspokojniej.
— Chicot! Chicot! — zawołał król — przerażasz mię przyjacielu, ja głowę tracę.
— A ba! dzisiaj dopiero to spostrzegasz?
— Nie wiem co myśleć.
— Przecież trzeba coś raz postanowić. No, obaczmy, co też myślisz?
— Myślę, żeś umarł i że po śmierci stajesz przedemną.
— W takim razie masz mię za kłamcę, bardzo dziękuję za grzeczność...
— Jeżeli nie kłamiesz, to przynajmniej niezupełną prawdę mówisz; a teraz będziesz mi zapewne prawił okropności, jak niegdyś owe starożytne upiory.
— A! tego się wcale nie zapieram. Przygotuj się zatem biedny królu.
— Tak, tak — mówił dalej Henryk — wyznaj, że jesteś duchem od Boga zesłanym.
— Wyznam co zechcesz.
— Jakżebyś inaczej przebył napełnione strażą korytarze? Jakże byłbyś się dostał tu, do mojego pokoju; do mnie? Czyż teraz każdy pierwszy lepszy może wejść do Luwru? Także to pilnują króla?
I Henryk zupełnie poddając się napastującej go trwodze, opadł na łoże, gotów z głową ukryć się pod kołdrę.
— La! la! la! — rzekł Chicot nieco litościwym, a bardzo przychylnym tonem — nie unoś się, ale tylko dotknij mię a przekonasz się.
— Nie jesteś więc posłańcem zemsty?
— Do pioruna! alboż ja mam rogi jak szatan, lub miecz ognisty jak archanioł Michał?
— No, to jakim sposobem tu wszedłeś?
— Czy znowu wracasz do tej kwestyi?
— Naturalnie.
— Oto, przypomnij sobie, że mam zawsze klucz, który mi dałeś i który zawiesiłem sobie na szyi, aby drażnić szambelanów twoich, którym wolno go tylko nosić z tytułu. Otóż! kto ma taki klucz, ten wchodzi i ja więc wszedłem.
— Przez skryte drzwi?
— To się rozumie.
— Dlaczego przyszedłeś dzisiaj a nie wczoraj?
— A! prawda, ważne pytanie... Zaraz się dowiesz wszystkiego.
Henryk odrzucił kołdrę i rzekł z dziecięcą naiwnością.
— Nie mów mi nic nieprzyjemnego, mój Chicot, proszę cię; o! gdybyś wiedział z jaką rozkoszą słucham głosu twojego!
Powiem ci tylko czystą prawdę, tem gorzej, jeżeli ta prawda nieprzyjemną będzie.
— Wszak nie na seryo obawiasz się pana de Mayenne? — spytał król.
— Owszem, bardzo na seryo. Wyobraź sobie, pan de Mayenne kazał mi wyliczyć pięćdziesiąt kijów, ja zaś dla odwetu odpłaciłem mu setką płazów pałasza; przypuszczając więc, że dwa płazy warte jednego kija, to między nami kwita. A przypuszczając znowu, że jeden płaz, wart jednego kija, jak zapewne utrzymuje pan de Mayenne, w takim razie winien mi on jeszcze albo pięćdziesiąt kijów, albo pięćdziesiąt płazów, otóż ja najbardziej lękam się tego rodzaju dłużników, i, chociażbyś mię najgwałtowniej potrzebował, pewno nie byłbym tu przyszedł, gdybym nie wiedział, że pan de Mayenne bawi w Soissons.
— Skoro tak, mój Chicot, i ponieważ dla mnie wróciłeś, biorę cię zatem w opiekę, i pragnę...
— Czego pragniesz?... uważaj Henryku, bo ilekroć zaczynasz od słowa: „pragnę”, pewno powiesz jakie głupstwo.
— Pragnę abyś zmartwychwstał, abyś na jaw wyszedł.
— A co, czy nie mówiłem?
— Będę cię bronił.
— Dobrze!
— Chicot, masz na to moje królewskie słowo.
— Ba! mam ja cóś lepszego.
— Cóż?
— Moję dziurę, w której się ukryję.
— Będę cię bronił, powtarzam! — energicznie zawołał król, zrywając się z łóżka.
— Henryku — rzekł Chicot — dostaniesz kataru; połóż się, błagam.
— Dobrze mówisz, ale też do rozpaczy mię przyprowadzasz — odparł król znowu kładąc się w łóżko. Jakto!... kiedy ja, Henryk Walezyusz, król Francyi, mam dość straży w szwajcarach, Szkotach, francuzkich gwardyach i szambelanach, to pan Chicot z tego wszystkiego niezadowolony i nieuważa się bezpiecznym!
— Czekaj-no. Jakeś to powiedział? Masz szwajcarów...
— A tak, dowodzi nimi Tocquenot.
— Dobrze... masz także szkotów.
— Tak jest, dowodzi nimi Larchant...
— Bardzo dobrze. Masz francuzkie gwardye...
— Któremi dowodzi Crillon.
— Wybornie. Cóż więcej masz?
— Co więcej? Niewiem czy ci to powiedzieć.
— Nie mów. A któż tego żąda?
— Oto mam coś nowego, mój Chicot.
— Nowego?
— Tak jest, wyobraź sobie mam czterdziestu pięciu dzielnej szlachty...
— Czterdziestu pięciu! Co ty mówisz?
— Czterdziestu pięciu szlachty.
— Gdzieżeś ich znalazł? Pewnie nie w Paryżu.
— Nie, ale dzisiaj do Paryża przybyli.
— Prawda! prawda!... — zawołał naglą myślą oświecony Chicot. Ja znam tę twoję szlachtę.
— Doprawdy?
— Czterdziestu pięciu żebraków, którym tylko sukien brakuje.
— Nie przeczę.
— A jakie twarze, jakie figury, aż pękać trzeba ze śmiechu.
— Cbicot, są pomiędzy nimi dzielni ludzie.
— Słowem gaskończycy, jak naczelny wódz piechoty twojej.
— I jak ty, Chicot.
— O!... ale ja Henryku, jestem zupełnie co innego. Od czasu jak wyszedłem z Gaskonii, przestałem być gaskończykiem.
— Kiedy oni?
— Oni: w Gaskonii nie byli gaskończykami, a tutaj są nimi podwójnie.
— Mniejsza o to. Dosyć, że mam czterdzieści pięć mieczów straszliwych.
— Któremi dowodzi ów równie straszliwy czterdziesty szósty miecz, zwany d’Epernon.
— Nie zupełnie.
— A któż?
— Loignac.
— Pfe.
— Cóż to! miałżebyś teraz ganić Loignaca?
— Broń Boże, to mój krewny w dwudziestym siódmym stopniu.
— Wy gaskończycy, wszyscy jesteście krewni.
— Tem się właśnie różnimy od was Walezyuszów, którzy nigdy krewnemi nie jesteście.
— Odpowiesz ty mi nakoniec?
— Na co?
— Na moich czterdziestu pięciu.
— I ty liczysz na ich obronę?
— Tak jest, na Boga!... tak — zawołał rozgniewany Henryk.
Chicot, czy też cień jego (gdyż nie lepiej w tym względzie powiadomieni niż sam król, musimy czytelnika pozostawić w wątpliwości), Chicot, powtarzamy, skupił się na fotelu, opierając pięty na jego brzegu, tak, że kolanami utworzył wierzchołek kąta wynioślejszy nawet nad swą głowę.
— No — rzekł — to ja mam liczniejsze wojsko aniżeli ty.
— Wojsko!... ty masz wojsko?..
— Dlaczego nie?..
— I jakież to wojsko?
— Obaczysz... Mam naprzód całą armię, którą panowie Gwizyusze organizują w Lotaryngii.
— Czyś oszalał?
— Nie, nie, prawdziwą armię, najmniej sześć tysięcy ludzi.
— Lecz z jakiego powodu, ty co się tak boisz pana de Mayenne, chcesz umyślnie szukać obrońców w żołnierzach pana Gwizyusza?...
— Bom umarł.
— Znowu żartujesz.
— Pan de Mayenne miał złość do Chicota, Chicot więc korzystając ze swojej śmierci, zmienił postać, nazwisko i swoje położenie na świecie.
— To więc już nie jesteś Chicotem?.. — zapytał król.
— Nie.
— A kim?...
— Jestem Robertem Briquet, niegdyś kupcem i stronnikiem ligi.
— Ty, Chicot, stronnikiem ligi?...
— Zapamiętałym. Dlatego też, pod warunkiem, abym się z panem de Mayenne za nadto blizko nie widywał, mam jako Briquet, członek świętej Unii, do mojej osobistej obrony, najprzód armię lotaryngską, wynoszącą sześć tysięcy ludzi... Pamiętaj dobrze liczby.
— Pamiętam.
— Potem około sto tysięcy paryżanów.
— Sławni mi żołnierze!
— Dosyć sławni, bo im poradzić nie możesz, mój Henryku. Otóż, sto tysięcy i sześć tysięcy, czyni sto sześć tysięcy. Następnie mam parlament, papieża, hiszpanów, pana kardynała de Bourbon, flamandczyków, Henryka z Nawarry, księcia Andegaweńskiego...
— Prędkoż tam skończysz tę listę? — zapytał zniecierpliwiony Henryk.
— Mam jeszcze trzy rodzaje ludzi.
— Mów jakie.
— Którzy wielki mają na ciebie apetyt.
— Mów, mów...
— Najprzód, katolicy.
— !..L. bo tylko trzy części hugonotów wytępiłem.
— Potem hugonoci, boś ich trzy części wytępił.
— A! prawda... a trzeci rodzaj?
— A cóż myślisz o politykach, Henryku?
— Prawda, ci niechcą ani mnie, ani mojego brata, ani pana Gwizyusza.
— Ale chcą twojego szwagra z Nawarry.
— Tak, jeżeli się swojej wiary wyrzecze.
— Piękny interes! a ponieważ to go niezbyt obchodzi?
— Ależ ludzie, o których mi mówisz...
— No?..
— To cała Francya.
— Zgadłeś. Otóż to jest właśnie cale moje wojsko, moje, jako sprzymierzeńca ligi. Teraz dodaj i porównaj.
— My żartujemy, Chicot, nieprawdaż?... — spytał Henryk, czając dreszcz po całem ciele.
— Czyż teraz czas żartować, kiedyś sam przeciwko wszystkim, biedny mój Henryczku?...
Henryk przybrał minę rzeczywiście pełną, monarszej godności i rzekł.
— Sam jestem, prawda, ale i sam też rozkazuję. Przedstawiłeś mi armię, dobrze; a teraz pokaz mi jej wodza. O!. może mi wymienisz Gwizyusza?... Alboż niewidzisz, że go trzymam w Nancy?... Może pana de Mayenne?.. Wszak sam powiadasz, że bawi w Soissons. Może księcia Andegaweńskiego?... Wiesz, że ten jest w Brukselli. Może króla Nawarry?... Ten znowu jest w Pau, kiedy tymczasem ja, wprawdzie sam jestem, ale wolny, w domu i patrzę na nadciągającego nieprzyjaciela jak myśliwy, który stojąc w pośród równiny, widzi jak z okolicznych lasów wybiega lub wylatuje zwierzyna jego.
Chicot potarł sobie nos.
Król sądził, że go pokonał.
— I cóż ty na to? — spytał Henryk.
— Widzę, Henryku, żeś zawsze wymowny; jeszcze nie straciłeś języka, czego się wcale nie spodziewałem i czego ci szczerze winszuję; ale mowie twojej jeden tylko zarzut uczynię.
— Jaki
— O!.. dla Boga, żaden, prawie żaden, oto, niezgadzam się na twą retoryczną figurę, na twoje porównanie?...
— Jakie porównanie?
— Porównywasz siebie z myśliwym, który w zasadzce czatuje na zwierzynę, ja zaś utrzymuję, że raczej sam jesteś zwierzyną, którą myśliwy nawet w samej kniei niepokoi.
— Chicot!
— Powiedz no, naprzykład, mój ty myśliwy na zasadzce, widziałżeś kogo nadciągającego?...
— Nie, niewidziałem nikogo.
— A jednak ktoś nadciągnął?
— Czy z osób, które wymieniłem?
— Nie zupełnie, ale prawie.
— Któż taki?..
— Pewna kobieta.
— Moja siostra Małgorzata?
— Nie, księżna de Montpensier.
— Ona! w Paryżu?
— Tak jest.
— Choćby i tak było; przecież kobiet nigdy się nie lękałem!
— Prawda, bo też jedynie mężczyzn lękać się należy. Ale poczekaj trochę, a przekonasz się, że ona przybywa jako goniec zapowiadający przyjazd jej brata.
— Przybycie Gwizyusza?
— Tak jest.
— I ty myślisz, że to mię kłopocze?
— O! nie, ty się niczem nie kłopoczesz.
— Podaj mi papier i atrament.
— A to na co?... Czy chcesz wydać rozkaz, aby pan Gwizyusz w Nancy pozostał?..
— Zgadłeś!... Widać, że to myśl dobra, skorośmy obaj razem na nią wpadli.
— Owszem, to wcale zła myśl.
— Dla czego?
— Bo skoro taki rozkaz otrzyma, natychmiast domyśli się, że obecność jego w Paryżu nieodbicie potrzebna i pospieszy tutaj...
— Król uczuł, że go gniew przejmuje i z ukosa spojrzał na Chicota.
— Jeżeliś tu przyszedł tylko z tego rodzaju wiadomościami, to mogłeś sobie raczej w domu siedzieć.
— Cóż czynić Henryku?... widma nie zwykły pochlebiać.
— Wyznajesz zatem, że jesteś widmem?
— Nigdym temu niezaprzeczał!
— Cbicot!
— No!.. nie gniewaj się, bo z krótko widzącego, przemienisz się w zupełnie ślepego. Wszakże sam powiedziałeś, że zatrzymujesz twojego brata we Flandryi?...
— Tak jest, i sądzę, że to dobra polityka.
— Posłuchaj mię zatem, tylko bez gniewu.
W jakimże mniemasz zamiarze pan Gwizyusz pozostaje w Nancy?
— W zamiarze zbierania armii.
— Dobrze!.. tylko spokojnie... Jakież będzie przeznaczenie tej armii?
— A!... Chicot, utrudzasz mię twojemi pytaniami.
— Trudź się! trudź!... Henryku, później za to wypoczniesz, ręczę ci. Mówiliśmy więc, że przeznacza tę armię?
— Na pokonanie północnych hugonotów.
— Albo raczej na niepokojenie twojego brata Andegaweńskiego, który się mianował księciem Brabancyi, który usiłuje wznieść sobie mały tron we Flandryi, i ciągle żąda od ciebie posiłków dla dopięcia tego celu.
— Posiłków, które mu zawsze przyrzekam a których mu rozumie się, nigdy nie udzielę.
— Co wielce cieszy księcia Gwizyusza, ale posłuchaj mojej rady Henryku.
— Jakaż to rada?
— Udaj raz, że posyłasz mu owe przyobiecane posiłki, i że te posiłki ciągną ku Brukselli, a niechby nawet wyszły i na połowę drogi...
— A!.. rozumiem, zawołał Hanryk, w takim razie pan Gwizyusz nie odstąpi od granicy.
— I obietnica, jaką nam związkowym uczyniła pani de Montpensier, że pan Gwizyusz za tydzień przybędzie do Paryża...
— Spełznie na niczem.
— Sam to wyrzekłeś, panie — odparł Chicot z całą swobodą. A teraz, co myślisz o mojej radzie Henryku?
— Myślę, że dobra... ale...
— Jakie ale?...
— Podczas gdy ci obaj panowie zajęci będą na północy...
— Co uczynimy z południem, nieprawdaż? Masz słuszność Henryku, burze zawsze idą z południa.
— Alboż trzecia moja plaga będzie spokojna? Wszak wiesz co czyni Bearneńczyk?
— Nie, nic niewiem!
— Dopomina się...
— Czego?
— Miast stanowiących posag jego małżonki.
— Ba!.. widzisz jaki zuchwały, niedosyć mu, że ma zaszczyt być spokrewnionym z domem francuskim, jeszcze się dopomina tego, co mu się należy!
— Naprzykład, pragnie miasta Cahors, jakby zgadzało się z dobrą polityką, odstępować nieprzyjacielowi rzecz podobną.
— Nie, zaiste, to by nie oznaczało dobrego polityka, wszakże oznaczałoby szlachetnego człowieka.
— Mości Chicot!
— Przypuśćmy, że ja nic nie powiedziałem; wiesz, że się nie wtrącam w twoje sprawy familijne.
— Oto jestem spokojny, i wcale co innego mam na myśli.
— Dobrze.
— Wróćmyż więc do tego co pilniejsze.
— Do Flandryi?
— Tak jest. Wyprawię kogo do Flandryi do mojego brata; ale kogo?... komuż zaufać mogę, o mój Boże!.. a to tak ważne posłannictwo?..
— Do licha...
— A!... już mam.
— I ja także.
— Jedź tam, ty, Chicot.
— Ja mam jechać do Flandryi?...
— Dlaczegóż nie?
— Umarły ma jechać do Flandryi!... Do czego to podobne!...
— Przecież już nie jesteś Chicot, tylko Robert Briquet.
— Doskonale, mieszczanin... związkowy... przyjaciel pana Gwizyusza, ma sprawować obowiązki posła przy księciu Andegaweńskim.
— A więc odmawiasz?..
— Najzupełniej!
— Nic jesteś mi posłusznym?
— Ja, nie jestem ci posłusznym!.. Albożem ci winien posłuszeństwo?
— Ty nie winieneś mi posłuszeństwa?.. niegodziwcze!...
— Czemże mię kiedykolwiek ku sobie zobowiązałeś?... Wszak mały mój majątek odziedziczyłem. Jestem ubogi i nieznany. Zrób mię księciem i parem, urządź ordynacyę w mojej posiadłości Chicoterie, uposaż mię pięciukroć stu tysiącami talarów, a wówczas pomówimy o poselstwie.
Henryk miał właśnie odpowiedzieć na ten zarzut, gdy usłyszano, że ciężka aksamitna zasłona u drzwi, zsuwa się po żelaznym pręcie.
— Książe de Joyeuse! — zawołał głos odźwiernego.
— Niech mię szatan porwie! masz co chciąłeś — powiedział Chicot. Znajdź mi, proszę, posła, któryby cię godniej zastąpił, jak jegomość pan Anna!
— W rzeczy samej — szepnął Henryk — ten człowiek lepiej radzi, niż którykolwiek z moich ministrów.
— A! zgadzasz się zatem? — spytał Chicot i znowu skulił się na fotelu, tak, że najzręczniejszy marynarz w całem królestwie, przywykły dostrzegać najdrobniejsze punkciki na powierzchni horyzontu, nie zdołałby nic dostrzedz na rzeźbach fotelu, w którym się Chicot ukrył.
Pan de Joyeuse również nic nie dostrzegł, chociaż był wielkim admirałem Francyi.
Na widok młodego ulubieńca, król z okrzykiem radości podał mu rękę.
— Siadaj Joyeuse, siadaj moje dziecko — rzekł.
— Dla Boga, jakże późno przychodzisz!..
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Joyeuse — zbyt jesteś łaskaw, skoro to spostrzegasz.
I książę wstępując na wzniesienie łóżka, siadł na liliami wyszywanych poduszkach, umyślnie na stopniach tego wzniesienia rozpostartych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.