Czterdziestu pięciu/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
SYPIALNIA.

Chociaż, jak powiedział d’Epernon, dopiero było po dziesiątej, jednak cisza grobowa panowała już w Luwrze, a wiatr gwałtownie wiejący, głuszył ociężałe kroki placówek i skrzyp mostu zwodzonego.
Obaj przechodnia rzeczywiście prędzej niż w pięć minut przybyli do zabudowań na ulicy Astruce, które zachowały tę nazwę, nawet mimo wybudowania Saint-Germain l’Auxerrois.
Książę wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę, zszedł po kilku stopniach, przebył mały dziedziniec i otworzył drzwi łukowate, z góry żółtawemi krzewy, z dołu zaś wysoką trawą zakryte.
Przeszedłszy dziesięć kroków w ciemności, znalazł się na wewnętrznym dziedzińcu, w końcu którego wystawały kamienne schody.
Schody te wiodły do obszernej izby, a raczej do rozległego korytarza.
D’Epernon miał także klucz i od tego korytarza.
Otworzył drzwi po cichu i zwrócił uwagę Henryka, na szczególne urządzenie, które natychmiast w oczy uderzało.
Czterdzieści pięć łóżek zapełniało tę izbę, a w każdym z nich spał człowiek.
Król spojrzał na te łóżka i na śpiących, a potem obrócił się do księcia i spytał ciekawie:
— Cóż to za ludzie?...
— Ludzie, którzy dzisiaj śpią, ale od jutra wówczas tylko spać będą, gdy kolej na nich przyjdzie.
— I dlaczegóż to wówczas tylko?
— Dlatego, abyś Wasza królewska mość spać mógł spokojnie.
— Wytłómacz się jaśniej... Czyż ci ludzie są moi przyjaciele?
— Wybrani przezemnie, Najjaśniejszy panie, niby ziarno z pomiędzy kąkolu; stróże nieustraszeni, którzy równie jak cień Twój, Najjaśniejszy panie, nieopuszczą Cię ani na chwilę, którzy, wszyscy szlachta, mając prawo iść wszędzie, gdziekolwiek Wasza królewska mość pójdziesz, tylko na długość szpady zbliżać się ku Tobie dozwolą, Najjaśniejszy panie.
— I to twój pomysł d’Epernon?
— E!... dla Boga!.. mój, mój własny, Najjaśniejszy panie...
— Wyśmieją cię.
— Owszem, przeciwnie, bać się ich będą.
— A więc ta twoja szlachta bardzo straszna?...
— Najjaśniejszy Panie, temi psami poszczujesz jaką zechcesz zwierzynę; ci ludzie znając tylko Waszą królewską mość i z Nią tylko mając stosunki, do Niej też tylko udawać się będą po światło, ciepło i życie.
— Ależ to mnie zrujnuje.
— Alboż to króla może co zrujnować?
— Ja już nawet Szwajcarom płacić nie mogę.
— Racz tylko, Najjaśniejszy panie, dobrze się tym ludziom przypatrzeć i powiedz, czy wyglądają na wymagających wiele?
Król powiódł okiem po długiej sypialni, która przedstawiała widok dosyć zajmujący, nawet dla króla, przywykłego do różnych stylów architektury.
Salę tę w całej długości budowniczy przedzielił przepierzeniem, a przy niem urządził czterdzieści pięć alków i tyleż obok siebie umieszczonych pokoików, wychodzących na przejście, w końcu którego stał król i d’Epernon.
Drzwi wybite w każdej takiej alkowie, prowadziły do sąsiednich mieszkań.
W skutek tak dowcipnego podziału, każdy z tych ludzi miał swoje życie publiczne i prywatne.
Publicznie, występował w alkowie.
Prywatnie, ukrywał się w pokoiku swoim.
Drzwi każdego z tych pokoików wychodziły na balkon, ciągnący się wzdłuż całego budynku.
Król nie od razu pojął te delikatne różnice.
— Dlaczegóż pokazujesz mi ich śpiących? — zapytał.
— Bo mniemałem, Najjaśniejszy panie, że tym sposobem łatwiej da się dokonać przegląd. A nadto, opatrzone numerami alkowy, tę mają korzyść, iż można tom iż numerami opatrywać także ich mieszkańców, tak, że każdy według potrzeby będzie albo człowiekiem, albo liczbą.
— Nie zły pomysł — rzekł król — mianowicie jeżeli my sami tylko posiadać będziemy klucz do tej arytmetyki. Lecz ci poczciwcy poduszą się, skoro tu żyć ciągle będą.
— Jeżeli Wasza królewska mość pozwoli, obejdziemy każde mieszkanie po szczególe.
— Do licha!.. cóż to znowu za garderobę pokazujesz mi d’Epernon! — powiedział król patrząc na krzesła zapełnione odzieżą śpiących. Paryż śmiać się będzie, skoro zamknę tu łachmany tych zuchów.
— Prawda Najjaśniejszy panie, moi czterdziestu pięciu niezbyt kosztownie są odziani, lecz gdyby wszyscy byli książętami i parami...
— Rozumiem — uśmiechając się przerwał król — kosztowaliby mię drożej trochę, aniżeli kosztować będą.
— Zgadłeś Najjaśniejszy panie.
— A ileż kosztować będą?.. Obaczmy. Może ta wiadomość skłoni mię do jakiego względem nich postanowienia, bo w istocie mój d’Epernon, miny ich nie zbyt powabne...
— Wiem Najjaśniejszy panie, pod południowem słońcem naszych prowincyj wychudli i ogorzeli; lecz ja byłem równie chudy, równie ogorzały kiedy przybyłem do Paryża, i oni więc utyją i wybielej?], podobnie jak ja.
— Hm!... — chrząknął Henryk spoglądając z ukosa na d’Epernona.
A po chwili dodał:
— Wiesz co. ta twoja szlachta przeraźliwie chrapie...
— Najjaśniejszy panie, nie należy sądzić z pozoru, cała rzecz, że dzisiaj jedli dobrą wieczerzę.
— Masz, oto jeden coś przez sen mówi — rzekł król przysłuchując się ciekawie.
— Doprawdy?
— Tak jest, słuchaj no co on mówi?
Wrzeczy samej, głowa i ręce jednego szlachcica opadły z łóżka, a usta na w pół otwarte, z melancholijnem westchnieniem coś szeptały.
Król zbliżył się ku niemu na palcach.
— Jeżeliś kobieta — mówił śpiący — uciekaj! uciekaj!
— Aha!... to jakiś galant — powiedział Henryk.
— Cóż mniemasz o nim Najjaśniejszy panie?
— Z twarzy dosyć mi się podoba.
D’Epernon poświecił w alkowę.
— I ręce ma białe, gładkie i brodę uczesaną — mówił król dalej.
— Jestto pan Ernauton de Carmainges, przystojny chłopiec, który zajdzie daleko.
— Biedak, zapewne zostawił w domu kochankę.
— Odtąd tylko króla swojego kochać będzie, Najjaśniejszy panie; musimy mu się wywdzięczyć za tę ofiarę.
— O!... o!... to znowu jakaś szczególniejsza twarz, co następuje po twoim... jakże go tam nazwałeś?
— Ernauton de Carmainges.
— A!... prawda. Ależ do licha!... jakąż to koszulę ma Nr 3!... możnaby powiedzieć, że to habit pokutnika.
— Jest to pan de Chalabre; ręczę że skoro ten zrujnuje Waszą królewską mość, to nawzajem sam się nieco wzbogaci.
— A ta znowu twarz ponura, co niezdaje się wcale marzyć o miłości?
— Który numer, Najjaśniejszy panie?
— Numer 12.
— Dzielne ramię, kamienne serce, człowiek co sobie radzić umie, słowem pan de Sainte-Maline, Najjaśniejszy panie.
— Wiesz co Lavalette? im bardziej zastanawiam się, poznaję, że wcale nie złą myśl miałeś.
— Tak sądzę; bo racz tylko zważyć Najjaśniejszy panie, jakie wrażenie wywrą te nowe wyżły, które ani na krok Waszej królewskiej mości nieodstąpią; to brytany, których jeszcze nie widziano, a które przy pierwszej lepszej sposobności zaszczytnie się popiszą.
— Prawda, prawda, masz słuszność. To dobry pomysł. Ale poczekaj-no...
— Albo co?
— W tej odzieży przecież, niemogą się włóczyć za mną jak cienie. Ciało moje nie źle wygląda; nie chcę więc aby jego cień, a raczej cienie krzywdę mu wyrządzały.
— A!... Najjaśniejszy panie, wracamy widzę do kwestyi pieniężnej.
— Albożeś mniemał, że jej unikniesz?
— Owszem, przeciwnie, jest to wszędzie kwestya główna; ale co do pieniędzy, mam także myśl pewną.
— D’Epernon, d’Epernon! — rzekł król.
— Cóż począć Najjaśniejszy panie?... chęć podobania się Waszej królewskiej mości, podwaja wyobraźnię moję.
— Objaw-że mi ten pomysł.
— Gdyby to odemnie zależało, każdy z tych ludzi jutro znalazłby na stołku, dzisiaj jego łachmany dźwigającym, worek z tysiącem talarów żołdu za pierwsze półrocze.
— Tysiąc talarów za pierwsze półrocze, dwa tysiące na rok!... Ej!... oszalałeś książę. Cały pułk niekosztowałby tyle.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie, że to mają być Twoje cienie, a sam oświadczyłeś, że pragniesz, aby byli przyzwoicie odziani. Każdy więc za wspomnione tysiąc talarów przyodzieje się i uzbroi w sposób przynoszący zaszczyt Waszej królewskiej mości, a pod względem honoru, nie zawstydzisz się za gaskończyków, Najjaśniejszy panie. Otóż, rachując po tysiąc pięćset liwrów na wyekwipowanie, przypadnie cztery tysiące pięćset liwrów na pierwszy rok, a trzy tysiące na drugi i następne.
— To łatwiejsze do wykonania.
— A więc Wasza królewska mość przyjmuje?...
— Jedna tylko zachodzi trudność.
— Jakaż?..
— Brak funduszów.
— Brak funduszów?...
— Powinieneś przecie lepiej niż kto inny wiedzieć, że to bardzo ważna przyczyna, bo jeszcze sam płacy twojej nieodebrałeś.
— Najjaśniejszy panie, obmyśliłem środek pewien...
— Dostarczenia mi pieniędzy?...
— Tak, dla twojej przybocznej gwardyi, Najjaśniejszy panie.
— Pewno znowu pamięta o sobie — pomyślał król, i z ukosa spojrzał na księcia, a potem dodał:
— Obaczmyż ten środek?...
— Przed półroczem nałożono podatek od zwierzyny i ryb.
— Być może.
— Podatek ten przyniósł sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, które podskarbi miał dzisiaj rano wnieść do kasy, lecz uprzedziłem go, aby się wstrzymał, i zamiast przelać pieniądze do skarbu, zachował je do rozporządzenia Waszej królewskiej mości.
— Miałem ich użyć na wojnę, mój książę.
— Właśnie też, Najjaśniejszy panie, ale pierwszym warunkiem wojny, jest wojsko, a pierwszym interesem królestwa, obrona i bezpieczeństwo monarchy; wypłacając zatem żołd królewskiej gwardyi, dopełnia się obu tych warunków.
— Nie zła racya; lecz podług twojego wyrachowania, widzę tylko czterdzieści pięć tysięcy talarów użytych, pozostanie więc dwadzieścia tysięcy dla moich pułków!
— Racz Najjaśniejszy panie przebaczyć, ale rozrządziłem już temi dwudziestoma tysiącami talarów, chyba że Wasza królewska mość inaczej postanowi.
— A!.. już rozrządziłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, będzie to na rachunek żołdu mojego.
— Byłem tego pewny — rzekł król — dajesz mi gwardyę, a odbierasz należytość twoję.
— O! Najjaśniejszy panie!...
— Lecz dlaczegóż umyślnie ta liczba czterdzieści pięć?... — spytał król, nadając inny kierunek rozmowie.
— Oto, Najjaśniejszy panie, bożka liczba trzy istnieje od początku świata. Co większa, jest to liczba wygodna. I tak naprzykład: skoro kawalerzysta ma trzy konie, nigdy piechotą nie chodzi, bo drugi zastępuje miejsce pierwszego, strudzonego, trzeci zaś zastępuje drugiego, skoro ten jest raniony lub zmordowany. Będziesz więc miał Najjaśniejszy panie, trzy razy po piętnastu szlachty, z niej piętnastu ludzi będzie na służbie, a trzydziestu na odpoczynku. Każda kolej służby trwać będzie dwanaście godzin, w ciągu których pięciu gwardzistów będzie zawsze przy prawym boku Waszej królewskiej mości, pięciu przy lewym, dwóch z przodu, a trzech z tyłu. Niech-że ośmieli się kto napastować Waszą królewską mość skoro Ją otoczy gwardya taka.
— Jak Bóg żywy!... to zręczna kombinacya mój książę, bardzo ci za nią dziękuję.
— Racz spojrzeć, Najjaśniejszy panie, oni naprawdę bardzo dobrze wyglądają.
— Tak jest, ubrani, źle wyglądać nie będą.
— Jakże, czy przyznaje mi teraz Wasza królewska mość prawo mówienia o grożących jej niebezpieczeństwach?
— Przyznaję.
— Miałem więc słuszność?
— Miałeś.
— Panu de Joyeuse pewnoby to nigdy na myśl nie przyszło!
— D’Epernon! d’Epernon!.. niegodzi się obmawiać nieobecnych.
— Krwi boska!... Wasza królewska mość nawet obecnych obmawiasz.
— A!... Joyeuse ciągle mi towarzyszy. Dzisiaj nawet był ze mną na placu Grève.
— Ja zaś, Najjaśniejszy panie, byłem tutaj i jak Wasza królewska mość widzisz, czasu niestraciłem.
— Dziękuję ci Lavalette.
— Ale, ale, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon po chwili milczenia — chciałem prosić Waszą królewską mość o pewną łaskę.
— Mocno mię też dziwiło, że dotąd jeszcze o nic nie prosiłeś.
— Jakżeś dzisiaj cierpki, Najjaśniejszy panie!...
— E!.. nie, nierozumiesz mię, przyjacielu — rzekł król, szyderstwem nasyciwszy swą zemstę — albo raczej źle rozumiesz; mówiłem, że wyświadczywszy mi przysługę, masz prawo żądać coś odemnie, żądaj więc.
— To co innego, Najjaśniejszy panie. Wreszcie ja tylko proszę o obowiązek.
— Obowiązek!... ty. generalny dowódzca piechoty, ty jeszcze pragniesz nowego obowiązku?... Ależ niewydołasz!...
— W usługach Waszej królewskiej mości gotów jestem dźwigać niebo i ziemię.
— Żądaj więc — powiedział król wzdychając.
— Pragnę abyś mi Najjaśniejszy panie poruczył dowództwo tych czterdziestu pięciu.
— Jakto! spytał zdumiony monarcha, chcesz jeździć przedemną i za mną? Chcesz się aż do tego stopnia poświęcić? chcesz być kapitanem przybocznej mojej gwardyi?
— Nie, Najjaśniejszy panie, nie!
— Czegóż więc pragniesz? mów.
— Pragnę aby ta gwardya, aby ci współziomkowie moi, lepiej pojmowali moje rozkazy niż kogo innego; lecz ja ani ich poprzedzać ani za nimi postępować będę. Słowem ja będę miał drugiego siebie.
— W tem się znowu coś ukrywa — pomyślil Henryk, ruszając głową — ten szatan nie człowiek, zawsze daje ale i bierze.
Poczem dodał na głos:
— No, dobrze! będziesz miał dowództwo.
— Tajemne?
— Tak jest. Lecz któż urzędownie będzie dowódcą moich czterdziestu pięciu?
— Mały Loignac.
— A! tem lepiej.
— Czy on się podoba Waszej królewskiej mości?
— Zupełnie.
— A więc to już rzecz postanowiona Najjaśniejszy panie?
— Tak jest ale...
— Ale?
— Jakąż on rolę gra przy tobie, ten Loignac?
— Jest to mój d’Epernon, Najjaśniejszy panie.
— Musi cię zatem drogo kosztować — szepnął król.
— Co wasza Królewska mość mówi? — Mówię, że przyjmuję.
— Najjaśniejszy panie, idę do podskarbiego po owe czterdzieści pięć worków.
— Jeszcze dzisiaj, tak późno?
— Wszak nasi ludzie powinni je znaleźć jutro rano na swoich stołkach.
— Prawda. Idź ja wrócę do siebie.
— Zadowolony, Najjaśniejszy panie?
— Dosyć.
— I w każdym razie dobrze strzeżony.
— Tak, przez ludzi, którzy śpią, jak zabici.
— Ale jutro czuwać będą, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon odprowadził króla aż do drzwi galeryi, i opuścił go mówiąc sam do siebie:
Chociaż nie jestem królem, jednak mam gwardyę, która mię nic nie kosztuje, krwi boska!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.