Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Nierychło nazajutrz pan Samuel się przebudził, a i służba jego po wczorajszej uczcie ściągała się powoli, ziewając, wielu z pozawiązywanemi głowami i plastrami, obwiniętemi rękami, bo niekażdy cało wyszedł z tej zabawy.
Rozbudzony natychmiast sobie przypomniał Wojtaszka i rozkazał go przywołać do siebie, gdy mu ranną polewkę do łóżka przynosił ulubiony Michał.
Rozbiegła się czeladź, lecz napróżno lutnisty szukano, nikt go od wczorajszego wieczora nie widział. W dawnej izbie jego nie było nawet śladu, aby w niej nogą postał.
Wszyscy byli pewni w początku, że jak inni, napiwszy się poszedł kędyś na siano i znużony odpoczywał.
Spodziewano się go zobaczyć co moment, ale czas do południa upłynął, a Wojtaszka nie było ani słychu. Leżący na łożu swem Samuel dopiero teraz spostrzegł, że na podłodze leżało kilka wyrzuconych z szuflady listów, a przez źle domkniętą w pośpiechu wyglądały papiery.
Pewnym był tego Zborowski, że nieład nie mógł być jego sprawą, tknęło go to i rzucił się zaraz do stołu. Pamiętał, że ostatni list Krzychnika leżał na wierzchu. Otwarłszy zaledwie, już się mógł roboty domyśleć... listy były do góry nogami poprzewracane tak, że najdawniejsze leżały na wierzchu. Pobieżne spojrzenie przekonało go, że najważniejszych brakło.
Zborowski nie krzyknął ale zaryczał z wściekłości, tak że w domu całym wszystko zadrżało. Pierwszy przypadł Boksicki.
Znalazł pana stojącego jeszcze u stołu i nie mogącego mówić, tak go objął gniew. Trząsł się i miotał. Wskazywał Boksickiemu papiery, ale on ruchu tego zrozumieć nie mógł.
— Bestia! zdrajca! pies ten — rozpoczął wreście Zborowski — na koń, w pogoń, łapać... porwał mi papiery. Schwytanego nie przywozić, powiesić na pierwszej sośnie. Trupa tylko widzieć chcę, żywego nigdy.
I padł na łoże, zachodząc się z tego gniewu.
Boksicki musiał rozpytać, ale ze Zborowskim mówić teraz było niepodobna. Gdy wspomniał Wojtaszka, porywała go wściekłość i usta mu się pianą okrywały. Co napadł i chwycił w rękę rwał i szarpał na kawałki.
Puściła się nakoniec pogoń nie jedna, bo wszyscy chcieli się zasłużyć panu, a nie było człowieka, któryby Wojtaszka zgubić nie pragnął. Oprócz więc Boksickiego, który zabrał najlepszych ludzi, kto tylko mógł się wyrwać, skoczył na konia i rozbiegli się tak na wszystkie strony, że chyba cudem mógł ujść lutnista.
Znaleziono na wpół rozszarpanego konia w lesie, a niedaleko od niego siodło i rząd, po których poznano, że koń Wojtaszkowy być musiał. Spodziewano się więc go dognać, ale lutnista umiał się im wymknąć, a nóg nie żałując, do Cobarowych ludzi dostał się nim pogoń do gospody dobiegła.
Co się działo tymczasem w Białym Kamieniu, tego żaden język nie wypowie.
Po niewczasie pan Samuel ręce łamał lamentując, że przebaczył, i że natychmiast zdrajcy obwiesić nie kazał. Wyrzucała mu to Anna, która z największą zajadłością przeciwko niemu instygowała.
Wszystko to przychodziło po niewczasie.
Gdy ochłonąwszy z pierwszego szału, Zborowski się wziął do przejrzenia papierów, przekonał się łatwo, że te, które mu skradzione zostały, wszystkie jego i Krzychnika obwiniały, tak dowodziły ich zamachów na króla i kanclerza, że o celu tej kradzieży powątpiewać było niepodobna.
Wszystko w ten sposób zostało zdradzone, a podczaszy mógł się spodziewać, że na mocy jego własnoręcznych pism, pochwycić go każe król i sprawę mu wytoczyć.
Samuel mógł się ucieczką salwować, podczaszemu groziło niebezpieczeństwo.
Nie było więc ani chwili do stracenia i natychmiast listy potrzeba było wyprawić z ostrzeżeniem, aby się wszyscy Zborowscy na baczeniu mieli.
Boksicki drugiego dnia powróciwszy do Kamienia, przywiózł dokładniejsze wiadomości: dowiedział się o pobycie Wojtaszka u ormianina, o przybyciu Cobara, i o tem, że gdy Wojtaszek powrócił, węgier z nim, zamiast do wojska się udać, zawrócił do króla polującego w Niepołomicach. Kusić się o odbicie lutnisty nie było można i na niewieleby się to przydało, bo listy miał Cobar w ręku, a te mocniej nad niego świadczyły.
Posłańcy Samuela do siostrzeńców Stadnickich, do Włodkowej, do braci, przybywszy z listami, poruszyli tu co żyło. Z Krakowa się dowiedziano, że Cobar tam przybył z lutnistą i że ten zaraz miejsce u króla i jurgielt otrzymał.
Spodziewał się węgier od swojego pana wdzięczności i pochwały, jakoż oboje go nie minęło, ale Batory go przyjął cale inaczej niż on myślał.
Wiedział już, że wyprawiony na Podole Cobar, nie dojechawszy do wojska i zdawszy co miał na Zyberga, powraca.
Król, nawet dla starania i pieczołowitości o swe życie, takiego wykroczenia nie przebaczał.
Tryumfujący złożył w obronie swej listy węgier i stawił lutnistę.
Król przebiegł oczyma papiery i kazał je sobie tłumaczyć.
Słuchał wyrażeń dosadnych, w nich zawartych, obojętnie prawie, choć przeciwko niemu wymierzone były.
Nareszcie, gdy się czytanie to skończyło, z którego jawnem było, że na życie Batorego czyhała trucizna, a na Zamojskiego ludzie Samuelowi i on sam, rzekł król obojętnie prawie:
— Co ty myślisz, Cobar, żeś ty mi nowinę przywiózł, o której ja nie wiedziałem? Prawda, żem dowodu nie miał w ręku, alem tak był pewnym tego co oni knują, jakbym ich podsłuchał. Znam tych ludzi... Gardła im niczem nie zapchać dumy ich nasycić niepodobna... głowy z karków postrącać potrzeba, dopiero od nich będziemy bezpieczni.
Z uśmiechem szyderskim, ale nie przywiązując do nich wielkiej wagi, król listy Zborowskich ukazał Zamojskiemu, biskupowi Myszkowskiemu, Tęczyńskim.
— Cóż tu poczynać z nimi? — wołał. — Wytoczyć im sprawę! Nie będzie ich kosztowało wyprzeć się i zaprzysiądz własnej ręki. Alboż Łaskiemu nie powiedział Samuel: — Skarż się na mnie, ja się wyprę.
Musimy ich pochwycić na uczynku, a naówczas...
Król się uśmiechnął i rzekł pogardliwie:
Mortuus canis non morderet (zdechły pies nie kąsa).
Gdy się to działo na zamku, po dworach panów Zborowskich, po domach z nimi skoligaconych rozchodziła się trwoga.
Krzychnik najmocniej zagrożony, zaledwie otrzymał wiadomość od Samuela o tem, że listy jego były w ręku króla, w godzinę potem już go na Franciszkańskiej ulicy nie było. Zbiegł pieszo naprzód do Piekar. Tu się nie czując bezpiecznym uszedł do najmłodszego ze Stadnickich, ale i tu obawiając zdrady, w małym poczcie wiernych sług natychmiast puścił się do granicy i nie odetchnął, aż ją przekroczywszy był na terytoryum cesarskiem.
Tu się pana „Rady cesarza“ nikt nie śmiał tknąć.
Marszałek listami mniej był zagrożony, ale, choć pisania unikał, i tylko to go obwiniać mogło, iż Krzychnik o nim dawał świadectwo, że tak samo myśli jak i on, wyjechał także z miasta. Bronił się jednak otwarcie, iż o niczem złem nie wiedział. Wszyscy oni teraz pośpieszyli o ratunek do Jana, z wyjątkiem Samuela, który ani mógł, ani już chciał się oczyszczać. Banicyę mając na sobie w dodatku, wiedział że mu pochwyciwszy nie przebaczą.
Najbardziej na sercu mściwem leżało, iż zdrajca się wymknąć zdołał. W listach do Stadnickich młodych zaklął na krew, która w żyłach ich płynęła, aby się starali nieodzownie, per fas czy per nefas, siłą, zdradą, w jakikolwiekbądź sposób, jakimkolwiek kosztem Wojtaszka pochwycić i jego mu dostawić.
Publicznie powtarzał Samuel z udaną krwią zimną:
— Nie będę miał spokoju, póki go nie dostanę. Pasy z niego będę darł! pasy! pasy!
Jeden ze Stadnickich, w którego żyłach istotnie żywiej Zborowskich krew płynęła, umyślnie z tem się udał do Krakowa, aby Wojtaszka pochwycić.
Cobar, jak był przyrzekł, wyrobił mu u króla zaraz miejsce lutnisty. Opieka pańska i nazwisko królewskiego nadwornego sługi, dawało mu wprawdzie bezpieczeństwo, zasłaniało go od Zborowskich, ale inne korzyści, jakich się tu spodziewał Wojtaszek, ominęły chciwego odznaczenia się i zbogacenia młodzika.
Miał król wprawdzie cytarzystów i śpiewaków, ale ci więcej dla gości i dla formy przy dworze się czepiali i cierpiani byli, niż mu potrzebni. Sam król rzadko miał ochotę rozrywać się muzyką. Najmilszą mu była, gdy w niepołomskich lasach psy ją grały. Królowa JMość miała swoich i osobno się jej dwór trzymał, a najczęściej oba one nie w jednem miejscu się znajdowały. Naostatek młody i nowy na dworze, nieznany nikomu Wojtaszek panów Zborowskich, zawczasu w starych lutnistach króla miał nieprzyjaciół. A gdy się na dworze zjawił i ze sztuką swą popisał, obudził zazdrość i niechęć ku sobie większą jeszcze.
Cobar, który go miał w swej opiece, niezawsze przy królu stał; najczęściej go Batory wysyłał to do wojska, to z rozmaitemi poufnemi poleceniami, nietylko w Polsce, ale i za granicę. Naówczas Wojtaszek zostawał sam jak palec, otoczony nieprzyjaciółmi, a zyskać sobie ludzi nie umiał.
Cierpiał więc na każdym kroku. Wyśmiewany, popychany, wcale nie dobiwszy się tego, o czem marzył.
Wiedziano za co miejsce otrzymał, jurgielt i opiekę; zwano go więc zdrajcą i imię to do niego przylgnęło tak, że nieinaczej między muzykami, jak nim go mianowano.
Mógłby to był sobie wynagrodzić łatwo, po mieście chodząc i do śpiewania się najmując przy weselach, chrzcinach, a zabawach bogatych mieszczan, ale na miasto sam się puszczać nie śmiał, bo tam łatwo było popaść w ręce panów Zborowskich, którzy więcej jeden gwałt popełnićby się nie wahali.
Musiał się więc w tych wycieczkach wystrzegać i dobrze oglądać na wszystkie strony. Stadniccy za nim krok w krok chodzili.
Sam on wiedział i czuł, że długo tu wytrwać nie potrafi i że zdrada się nie opłaciła. Do czasu jednak cierpieć musiał i milczeć.
Historya Wojtaszka stała się głośną w mieście i po kraju, ciekawych było wielu, co go widzieć i posłuchać pragnęli, ale pogardę mu okazywano; a nawet ci, co nie lubili panów Zborowskich, dla niego też wielkiej łaskawości nie mieli.
O niewiele szło, ażeby się Wojtaszek w ręce Stadnickiego, a przez niego do dawnego pana nie dostał.
Kilka miesięcy upłynęło i lutnista się nieco obył ze swem położeniem, a nawet zabezpieczył, że go Samuel nie będzie śmiał na zamku szukać i z pod boku króla porwać.
Zaczął więc chodzić swobodnie i sam jeden.
Stadnicki młody na to tylko czyhał, a podbudzała go do pilności Włodkowa, która szczególniej dawniej lutnistę lubiła, a teraz go nienawidziła.
Czeladź Stadnickiego zasadziwszy się na Wojtaszka, gdy z miasta powracał z lutnią na plecach, nucąc sobie nieopatrzny, zastąpili mu drogę.
Wąsaty, ogromny siłacz pokłonił mu się, nie puszczając go dalej. Miał z sobą w towarzystwie takich jak sam drabów sześciu.
— Czołem Wojtasiu! jak się masz! — zawołał. — Trudno cię poznać, tak na białym chlebie królewskim ciała ci przybyło.
— Daj mi pokój, nie znam cię — odparł Wojtaszek — puszczaj...
— Poczekaj mało — rzekł hajduk — a to i pamięć widać straciłeś. Jam sługa panów Stadnickich, a oni mają polecenie was, gdyby się trafiło, ująć i dostawić p. Samuelowi, boś się odchodząc zapomniał z nim pożegnać i rachunek o jurgielt pono nieskończony. Coś ci się od dawnego pana należy.
— Puszczajże — krzyknął Wojtaszek — jam królewski sługa. Jak śmiesz mnie wstrzymywać.
Wtem drab go za kołnierz pochwycił, drudzy obstąpili, ścisnęli, objęli i Wojtaszek pchany musiał iść z nimi.
Gdy się to działo prawie przed samą bramą zamkową, przechodził właśnie tamtędy Dzierżek z dwoma sługami Zamojskiego. Wszyscy oni znali Wojtaszka, który parę razy był brany na pokoje do kanclerza dla śpiewu. A że historyę jego wiedzieli, łacno się domyślili, co się święci. Dzierżek więc nie mieszkając pobiegł na zamek do dworzan króla.
Nikogo tak dalece nie obchodził lutnista, ale bądź co bądź, należał do dworu i pochwycenie go było zuchwalstwem karygodnem. Natychmiast więc Mroczek, który był pod ręką, wyprawiony został w pogoń z dziesięciu ludźmi, aby Wojtaszka odebrać, nimby go dalej pośpieszyli uprowadzić.
Wojtaszek ze swymi przewodnikami był zaledwie w Grodzkiej ulicy, gdy Mroczek przypadł konno.
Ci co prowadzili lutnistę, domyślając się odsieczy, chcieli się z nim skryć do kamienicy, ale nim dopadli do wrót, Mroczek już był przy nich.
— Stój, jakim prawem! To jest lutnista króla!
— Mylicie się, miłościwy panie — odparł Stadnickiego sługa — to jest wychowaniec i lutnista panów Zborowskich. Uciekł z ich domu, pochwyciwszy co do niego nie należało. Złodziej jest i my go musimy dostawić dawnemu panu do porachunku.
— Nikt go wam nie schowa do kieszeni — krzyknął rotmistrz — możecie i pozywać i dochodzić, ale tymczasem wolnego człowieka z królewskiej służby nikt nie ma prawa samowolnie chwytać.
Puszczać mi go zaraz...
Drab chciał jeszcze próbować oporu, gdy Mroczek dał znak swoim ludziom, którzy nacisnęli tak, że musieli go Stadnicczycy wypuścić.
Wojtaszek dopiero odetchnął, bo duszę już miał na ramieniu i był pewnym, że z życiem nie ujdzie.
Mroczek go natychmiast między swoich wziął i na zamek odwiózł nazad.
Ta pilność około Wojtaszka i inne pogłoski niepokojące, którym towarzyszyło złowrogie milczenie króla i Zamojskiego, Zborowskim dawały do myślenia. Nie bez przyczyny wnosili, że i hetman i król najstraszniejsi byli, gdy patrzyli zdaleka, upatrywali chwili i nawet grozić ani przestrzegać nie raczyli.
Samuel o sobie myśleć nie mógł, bo zdawało się, że nieodwołalnie był potępionym w oczach pana. Za nim wszelkie staranie było próżne, ale Krzysztofa i Andrzeja chciano uratować, a rodzina ich dalsza nie wierzyła, ażeby tak daleko zabrnęli, by ich nie można na brzeg wyciągnąć.
Udali się do kasztelana... Andrzej pojechał do niego, bo ten był najzręczniejszy, a umiał pana gnieźnieńskiego przekonać i skłonić.
Ten stał zupełnie poza szrankami, w których się obracali tacy zwolennicy cesarscy, agenci czynni Rudolfa. Andrzej przybył do niego z użaleniem i gotową powieścią.
— Spisek na naszą zgubę uknuto — mówił do niego. — Niegodziwy ten ulubieńczyk Samuela, Wojtaszek, fałszywe podrobione jakieś zawiózł listy z doskonale naśladowaną ręką Krzysztofa. W listach mowa o truciźnie, o zasadzkach, o zabójstwach.
Król zdrajcy muzykantowi dał miejsce u siebie w kapeli i milczy. Zamojski także... wiemy co to ma znaczyć.
Poczną może od Samuela, pójdą potem do Krzychnika, od niego do mnie, a gotowo się skończyć na was, panie kasztelanie, bo kto chce psa uderzyć, kij znajdzie.
Z początku kasztelan nie dowierzał, ale Andrzej z nadzwyczajną zręcznością pracował nad nim póty, aż go namówił i przekonał o tem, iż powinien jechać do Krakowa i raz się z królem stanowczo w sprawie familii rozmówić.
Kasztelan pojechał.
Nie miał tu łask szczególnych, ale miał wiarę u króla i hetmana.
Począł od tego ostatniego, lecz Zamojski, gdy zagaił zaledwie, przerwał mu tem, iż z królem o tem, nie z nim mówić trzeba.
— Ja w tej sprawie — dodał — nic przez się nie czynię i czynić nie będę.
Zatem wyrobił sobie posłuchanie u króla Jan, a wchodząc, już po twarzy pana poznał, że się domyślać musiał o co chodziło.
Z całym zapałem czującego się niewinnym człowieka, wniósł sprawę pokrzywdzonej i spotwarzonej familii swojej Jan, błagając króla, aby fałszom złośliwych nieprzyjaciół Zborowskich nie dawał wiary.
Kasztelan mówił gorąco, łzy mu nawet z oczów płynęły, unosił się, ukarzał, prosił, a ile razy spojrzał na twarz króla, aby zbadać wrażenie, nie znajdował na niej, ani litości, ani najmniejszej oznaki złagodzenia.
Prawda, że Batory w ogóle niełatwym był do zwrotu w przekonaniach, a do przebaczenia nieprzyjaciołom nieskłonnym wcale. Nie znano prawie przykładu, aby urazę osobistą darował. Sprawy jego w Polsce to usposobienie podniosły jeszcze i spotęgowały. Od elekcyi samej trwała z początku otwarta, potem tajona walka z cesarskimi partyzantami, którzy mieli stolicę swą we Wrocławiu, znanych dowódców, wyznaczone sumy i wciąż podkopywali powagę, znaczenie, trwałość rządów Batorego.
Na jednego Łaskiego, który padłszy królowi do nóg, nawrócił się szczerze i wiernie mu służył, było stu Czarnkowskich, Uchańskich, Gostomskich, Tarnowskich, którzy zajmowali miejsca w senacie, a listy wysyłali do Wiednia i stali na żołdzie cesarza.
O tem wszystkiem Batory był uwiadomiony, donoszono mu. Ani zwycięztwa, ani powodzenie w polityce wewnętrznej nie mogły nawrócić tych, co nie chcieli być nawróconymi, znajdując dogodnem czerpać ze dwóch źródeł.
Batory obchodził się z tymi przeciwnikami ze wzgardą i nie miał nad nimi litości.
Na łzy kasztelana popatrzywszy obojętnie, król poruszył ramionami.
— Nie wątpię — rzekł — o szczerości waszej, mówicie co wam mówiono, ale was tak okłamano, jak mnie oszukać chciano. Trudno się jednak łudzić, gdy dowody czarno na białem trzyma się w ręku.
— N. Panie — pochwycił kasztelan — raczcie sobie przypomnieć tego pisarza w Grodnie, który tak rękę waszą umiał naśladować, żeście wy sami podpisu jego od własnego rozpoznać nie mogli. Alboż się nie mógł znaleźć zły człowiek, który rękę braci moich naśladował dla ich zguby?
— Czekaj chwilę, kasztelanie — odparł król — uczynię cię samego sędzią.
To mówiąc wyszedł król i mało co zabawiwszy, powrócił z wiązką papierów w ręku.
Kasztelan rzucił się na nie chciwie i przepatrując, zdrętwiał... Nie było najmniejszej wątpliwości. Pieczątki, pismo, papier, wszystko się składało na to, ażeby wszelką wątpliwość usunąć.
Zrozpaczony starzec, któremu papiery z rąk wypadły, zakrył sobie oczy i nie powiedział już ani słowa.
Batory zabrał papiery i z łagodnością się odezwał:
— Widzicie, że z mej strony nie podejrzenie jest, ale pewność zupełna. Przeczytajcie listy, przekonacie się z ich treści, jak nieprzebłaganą nienawiścią pałają dla mnie. Muszę więc pilnym być, czuwać i bronić się. Uniewinnić Krzysztofa i Samuela w oczach moich nic nie zdoła.
Ostrzeżcie ich, aby się z kraju wynosili, bo ja, nie dla siebie, ale dla kraju, dla jego spokoju, nieubłaganym być muszę.
Kasztelan zabolawszy okrutnie musiał odejść z niczem i tegoż dnia przybyłemu marszałkowi oświadczył, iż Krzysztofowi nic nie pozostawało nad ucieczkę; a Samuel też, chciał-li być cały, wynosić się musiał.
— Co do was — dodał — i na was ciężą podejrzenia, ale nie tak ciężkie. Możecie się oczyścić może.
Po tej ostatniej próbie, kasztelan dotknięty głęboko postępowaniem braci, chociaż ich bronił z obowiązku, zerwał prawie z nimi stosunki.
Andrzej także stanął na boku, nie poczuwając się do winy braci i chcąc wytrwać na stanowisku. Potajemnie zaś wspomagał i radził Krzysztofowi, gotów był ratować Samuela.
Zborowscy, którzy i tak trzymali z Czarnkowskim i głównymi partyzantami Rakuszan, zbliżyli się do nich, podwoili gorliwości.
O najmniejszych rzeczach, cokolwiek się działo na dworze, między senatorami, w Polsce, w Wiedniu przez Wrocław i korespondentów był cesarz uwiadomiony. Spodziewano się tam albo na Batorego śmierci, lub jakiegoś wybuchu malkontentów, na których czele mógł stanąć cesarz, który oświadczał, że nie przestanie się starać o koronę polską i że ją mieć musi.
Po nieudałej próbie pochwycenia Wojtaszka, którego tylko przytomność umysłu Dzierżka i pośpiech Mroczka ocalił, przestraszony lutnista już się na krok z zamku nie ruszał, a i tu nie czuł się bezpiecznym. Wiedział dobrze, że pokryjomu, zręcznie go porwawszy ztąd, Zborowscyby sobie winy dowieść nie dali, a znał czem ich zemsta była.
Odgróżka ta Samuelowa: Będę z niego pasy darł! nie była próżną. Kto wie coby z nim kazał uczynić, gdyby raz miał w swojem ręku! Nauczył się teraz Wojtaszek, jak smutny los czekał zdrajcę. Pogardzano nim na zamku, zemsta czyhała poza jego murami.
Nawykły i chciwy oklasków, nie miał nawet zręczności teraz pozyskania ich i chwilowego nasycenia miłości własnej.
Całemi dniami siadywać musiał na ławie w antykamerze, czekając, azali nie zawołają na pokoje.
Najczęściej nie wzywani muzycy się potem rozchodzili, ale wszyscy inni swobodni, wysuwali się na miasto, zabawiali po browarach, zapraszani śpiewali po domach, zarabiali potroszę grosza i mogli się rozerwać. On zaś ani nosa nie śmiał wytknąć za bramę... nikt się o niego nie troszczył. Wiódł najsmutniejsze w świecie życie i w końcu musiał prosić swego opiekuna Cobara, aby mu przyszedł w pomoc radą jaką.
Węgier dotrzymawszy słowa, czuł się zupełnie zwolnionym z dalszych obowiązków względem Wojtaszka.
Ruszył ramionami, skrzywił ustami i pytał, czego ostatecznie jeszcze żądać może, otrzymawszy to, co życzył.
— Panie miłościwy — odezwał się Wojtaszek — ale ja tu umieram jak trawa w posuchę. Nie mam do kogo zagadać, wszyscy odemnie uciekają...
Zginąć tak chyba przyjdzie, nareście człowiek i lutni i śpiewu zapomni, bo tu nikt ani słucha, ani żąda muzyki.
— Na to ja ci nie poradzę — odparł Cobar. — Chcesz porzucić muzykę a zaciągnąć się do wojska? Dobrze. Zresztą radzić nie umiem — rozśmiał się — nigdy muzykiem nie byłem.
Wojtaszek próżno się zżymał i narzekał, nic nie zyskał.
Parę razy, gdy książęta niemieccy byli na zamku, a Batory nie wiedział jak ich przyjmować, wołano muzyki... Naówczas starzy tak manewrowali, aby nie dopuścić do głosu Wojtaszka, i tylko gdy razem śpiewali wszyscy, mógł się dać słyszeć. Naówczas choć się wyrywał i głos podnosił, umiano go zagłuszyć.
Po dawnem życiu targanem namiętnościami, gorączkowem ale utrzymującem w ciągłem naprężeniu wszystkie władze, Wojtaszek popadł w rodzaj odrętwiałości, która go jak rdza jadła.
Do tego męczeńskiego stanu przyczyniły się tęsknice. Tęsknił nawet za tem i za tymi, których znienawidził; przypominał sobie Biały Kamień, Złoczów, Zaborów i inne miejsca pobytu, zabawy, walki, strachy... Anusię gniewną, rozkochaną Motrunkę, a nawet pijane biesiady wrzaskliwe, w których Samuel tak był straszny.
Żałował niemal swojego kroku, za który ukarany został nie jednem cięciem, ale powolną męczarnią.
Po kilkakroć zrywał się już lutnię pochwyciwszy i swój mały węzełek, zbiedz gdzieś do Niemiec, do Czech, bodaj do Moskwy, lecz po drodze mogli go Zborowscy porwać i powiesić na pierwszej z brzegu gałęzi.
W takich rozmysłach czas mu upływał na królewskim dworze. Mógłby był mieć jakąś rozrywkę zbliżając się do dworu królowej, ale ten się składał z kobiet po większej części podżyłych lub starych, a królowa sama, jeśli nie pisała listu do Szwecyi, nie doglądała apteczki i ogródka, nie modliła się, to odpoczywała w bardzo szczupłem kółku, o śpiewie i muzyce nie myśląc.
Zawczasu już, jakby przeczuwała swój stan wdowi, chodziła w czerni cała — uśmiech prawie się nigdy nie zjawiał na jej ustach.
Tak samo było z królem zajętym wojną, łowami, polityką swą, węgrami zresztą, którymi się przeważnie otaczał, a nie szukając rozrywki żadnej, oprócz myśliwstwa.
Pracowano tu wiele, a zabawa była prawie niesłychaną rzeczą... nie czuł nikt jej potrzeby. Wyjątkową było ono wesele z maszkarami, ale i to już teraz do wspomnień należało.
Nieco może jaśniej bywało na pokojach kanclerza, i tu czasem dźwięk lutni się słyszeć dawał, ale on towarzyszył pieśni nowej Jana Kochanowskiego i musiał się posłuszny do niej nałamywać.
Nie mając co począć, a siedząc ciągle na zamku, Wojtaszek do kościoła uczęszczał, do zakrystyi zachodził i księżom usługi swe ofiarował, które były chętnie przyjęte.
Wdziewał komeżkę, a piękny głos jego w chórze wszystkich zachwycał.
Miłość własna Wojtaszka przynajmniej cokolwiek była połechtaną.
Księża, z którymi się zapoznał, nie znając jego przeszłości, słysząc głos, widząc chłopaka roztropnym, zaczęli go do stanu duchownego namawiać. Ale do tego on nie miał powołania.
Wychowany w domu, w którym religia poszanowana nie była, bo Samuel liczył się do nowatorów i za katolika nie uznawał, a w istocie żadnej nie miał wiary, Wojtaszek nauczał się drwić z obrzędów, lekceważyć duchownych i myślał naówczas z innymi, również lekkomyślnymi, że stara wiara musi zginąć...
Nie dał się więc pociągnąć, ale tymczasem do zakrystyi tak uczęszczał jak do kręglarni, dla zabawy.
Ale i ztąd go przeszłość wygnać miała.
Mówiliśmy wyżej o dwóch Dominikanach, nad którymi głośne było okrutne znęcanie się Zborowskiego, pod pozorem jakiejś na nich potwarzy, a w istocie spowodowane tem, że oni na utrzymanie żony Samuela przy wierze katolickiej wpływali.
Wojtaszek będący naówczas nieodłącznym od swego pana, patrzał na uwięzienie Dominikanów i znał ich dobrze. Oni go też pamiętać musieli, jako pomocnika swego oprawcy.
Jednego razu, gdy Wojtaszek swym zwyczajem zabierał się do śpiewania w chórze i miał komeżkę przywdziewać, ujrzał wchodzącego jednego ze dwu księży, co się ledwie z rąk Zborowskiego wyrwać potrafili, Ojca Cesława.
Dominikanin zobaczywszy go, poznał odrazu i zmarszczył się surowo.
— A ty co tu robisz w miejscu poświęcanem? — zawołał patrząc na niego.
— Należę do śpiewaków królewskich — odparł Wojtaszek — cóż za dziw, że na Wawelu w kościele śpiewam?
— Ty! do śpiewaków króla! — przerwał zgorszony Ojciec Cesław — a cóż za bezbożnik cię tu wprowadził? A oczyściłeśże się ty z tego brudu, w którym grzęzłeś po szyję razem z twoim dawnym panem?
Wojtaszek milczał, śmieszkiem nadrabiając. Tymczasem księża się katedralni zbliżyli i słuchali.
— Ma śliczny głos — odezwał się kantor, przechodząc.
— Ale zajrzyjcie mu do duszy! — ogniście krzyknął O. Cesław. — Taż to z kałuży grzechu i nieprawości wydobyta żmija!
Wszyscy księża przytomni przysłuchiwali się z nadzwyczajną ciekawością.
— Ale to śpiewak króla JMci — dodał jeden.
— Spytajcież go, czyim wprzódy był — mówił O. Cesław — a nie tykając ręką, bo się powalacie, miotłą go za próg wyrzućcie i to miejsce, po którem chodził, ogniem wypalcie, święconą wodą obmyjcie...
Milczeli wszyscy, Dominikanin nie ustawał.
— Przecież to ulubieniec Samusia Zborowskiego, łotra, co do świętych strzelał obrazów, co księży znieważał, co Wapowskiego, świętego męża jeszcze świętszej niewiasty, ubił. To jego wychowaniec, kochanek, pieszczota...
I ksiądz ze wstrętem odwrócił się od Wojtaszka, w którego rękach komeżka drżała. Wszyscy duchowni w zakrystyi zgromadzeni, ze zgrozą i jakąś niechęcią spoglądali na śpiewaka. Nikt mu jeszcze nie śmiał powiedzieć, aby sobie szedł precz, ale na wszystkich twarzach stał ten wyrok wypisany.
I Wojtaszek też go zrozumiał. Komeżkę rzucił natychmiast, kapelusik swój z piórem włoski[1] porwał do ręki, i słowa nie mówiąc, skłoniwszy się zaledwie księżom wyniósł się precz z zakrystyi, w której więcej nie postał.
Żałowano go tu dla głosu, ale niepodobna było, wiedząc kto on był i zkąd pochodził, dopuszczać do udziału w nabożeństwie.
Byli tacy, co się użalali nad losem jego i myśleli nawracać, ale Wojtaszek dumny już im nie nastręczał ku temu zręczności i kościół zdaleka obchodził.
Znowu więc powróciły godziny długie nudów i siadywania na ławie w izbie, w której wszelka służba zawołania oczekiwała, racząc się piwem i grubiańskiemi szyderstwy.
Wojtaszkowi czasem przychodziła ochota kamień sobie przywiązać do szyi i pójść do Wisły...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być włoskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.