Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas do południa upłynął, a Wojtaszka nie było ani słychu. Leżący na łożu swem Samuel dopiero teraz spostrzegł, że na podłodze leżało kilka wyrzuconych z szuflady listów, a przez źle domkniętą w pośpiechu wyglądały papiery.
Pewnym był tego Zborowski, że nieład nie mógł być jego sprawą, tknęło go to i rzucił się zaraz do stołu. Pamiętał, że ostatni list Krzychnika leżał na wierzchu. Otwarłszy zaledwie, już się mógł roboty domyśleć... listy były do góry nogami poprzewracane tak, że najdawniejsze leżały na wierzchu. Pobieżne spojrzenie przekonało go, że najważniejszych brakło.
Zborowski nie krzyknął ale zaryczał z wściekłości, tak że w domu całym wszystko zadrżało. Pierwszy przypadł Boksicki.
Znalazł pana stojącego jeszcze u stołu i nie mogącego mówić, tak go objął gniew. Trząsł się i miotał. Wskazywał Boksickiemu papiery, ale on ruchu tego zrozumieć nie mógł.
— Bestia! zdrajca! pies ten — rozpoczął wreście Zborowski — na koń, w pogoń, łapać... porwał mi papiery. Schwytanego nie przywozić, powiesić na pierwszej sośnie. Trupa tylko widzieć chcę, żywego nigdy.
I padł na łoże, zachodząc się z tego gniewu.
Boksicki musiał rozpytać, ale ze Zborowskim mówić teraz było niepodobna. Gdy wspomniał Wojtaszka, porywała go wściekłość i usta mu się