Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.

Oznajmić kazał kanclerz marszałkowi, że król J. Mć. na zamku przyjmie go w rannej godzinie, lecz razem dał mu znać, że radby z nim wprzód mówić i że tego była potrzeba.
Pomimo mnogich zajęć Zamojski umiał o wszystkiem pamiętać, a istotnie uczucie szczęścia, jakiem był przejęty, podwajało siły jego, tak że i sprawom bieżącym i przygotowaniom weselnym mógł podołać.
Gdy wiadomość ta nadeszła na Franciszkańską ulicę — na Janie uczyniła wrażenie dobre, rad był jej, ale sobie zbyt wiele nie obiecywał.
W Krzychniku i marszałku powołanie pierwszego zrodziło przesadzone nadzieje. Tłumaczyli to sobie, jako znak, że się ich obawiano i rozbroić usiłowano.
Andrzej namyślał się już, jak wysoko ma się ocenić.
Krzychnik, o którym tymczasowo mowy nie było, wnosił tylko z tego, że naprzód chciano łatwiejszego z bratem dokonać, a z pomocą jego do p. podczaszego „rady cesarskiej“ przystąpić.
— Głupimbyś był — rzekł porywczo — gdybyś stanąwszy przed królem sprzedał nas za miskę soczewicy. Oczywista rzecz, że król i Zamojski są zmuszeni raz nas zagodzić, bo się równie jak nas i Samuela obawiają; zdamy się im, na szyderstwo zasłużymy...
Pan Andrzej nie mówił nic, ale myślał tak samo. Chciał wyciągnąć jak najwięcej.
Kasztelan gnieźnieński, lepiej znający położenie, mówił zimno:
— Nie żądajcie nadto, bo nie dostaniecie nic. Pocznijcie od małego, zasłużycie się potem, zyszczecie więcej. Trzeba naprzód za grzechy nasze odpokutować.
Szydził z tego Krzychnik.
— Gdybyśmy was słuchali — rzekł — niedalekobyśmy zaszli. Zostawcie to nam.
O naznaczonej godzinie marszałek na zamek jechał. Przyjął go kanclerz, w którego przedpokoju i kupców i roztrucharzy i cudzoziemców i petentów różnych co niemiara czekało. Czas tu był drogi.
Zobaczywszy marszałka podszedł ku niemu Zamojski uprzejmie go witając.
— Wyrobiłem wam posłuchanie u króla J. Mci — rzekł — lecz chcę przestrzedz, że mi to nie przyszło łatwo i że król długo urazy pamięta. Na początek nie wymagajcie wiele, życzę i radzę.
P. Andrzej stał wielce napuszony.
— Wedle mej miary — rzekł — ja wcale wymagającym nie będę, alem na łaskę długo czekał, długo jej bez przyczyny był pozbawiony, czyżbym zaległości się nie miał upomnieć?
Zamojski zdumioną twarz okazał. P. Andrzej mówił dalej:
— Gdyby nawet który ze Zborowskich zgrzeszył przeciw królowi J. Mości, przecie nie ja, a rodzina cała za jednego ze swych członków odpowiadać nie może. Gdzieżby była sprawiedliwość!
— Panie marszałku — przerwał Zamojski — uderzcie się w piersi, czy wy też sobie nic do wyrzucenia nie macie?
Poruszył ramionami Zborowski.
— Przeciwko królowi nie czyniłem nic — rzekł.
Zamojski, do którego się już wszystkiemi drzwiami dobijano, dodał zimniej tąż samą przestrogę i gościa grzecznie odprowadził aż do antykamery.
W pokojach, które król zajmował, także było dosyć ludno, ale tu tryb powszedni się nie zmieniał. Nie było najmniejszej okazałości, węgrowie i polacy poubierani skromnie, bo i pan się nie stroił, żadnej wytworności w komnatach. W znacznej części stał tu jeszcze sprzęt z czasów Zygmunta Starego i Augusta, nowego nic nie przybyło. Na ścianach malowania i opony daleko jeszcze były starsze, bo sięgały niektóre czasów Kazimierza Jagiellończyka.
Stefan Batory nie przywiózł z sobą tylko to, co do obozu bierał, nie potrzebował więcej. Majestat jego w nim był cały i nie potrzebował żadnego pożyczanego blasku. Owszem ta prostota nadawała mu jakąś pewność siebie, którejby przepych nie przyniósł.
Dwór też nie składał się z gąb nadaremnych... liczyli się do niego i muzycy wprawdzie i czasem kunsztmistrz jaki włoch, który dla kogoś konterfekt króla malował, albo z kolorowego wosku lepił. Zaglądali nawet magicy i astrologowie, ale darmozjadów, trefnisiów i pasożytów nie było.
Nawet przyjmując posłów obcych, na których nie zbywało nigdy, bo szczególniej ci, co przyjeżdżali od wschodu na poselstwach zarabiając, na podarki licząc, lubili tłumnie i często przybywać pod lada pozorem, Batory się nie wysadzał na kosztowne stroje... dwór też musiał iść za nim. Czasami kontrast jaskrawo poprzyodziewanych w szkarłaty senatorów, a ciemno i niepokaźnie ubranego króla, był bardzo rażący, ale na korzyść jego wychodził.
Gdy marszałka oznajmywano, wysuwał się właśnie od króla Franciszek włoch, rysownik, który mu do Połocka towarzyszył i rysunki swe potem wydał, otrzymawszy przywilej na nie, aby się ich nikt nie ważył przerabiać.
Leżały one jeszcze na stole, a Stefan się uważnie przypatrywał im, bo w wojskowych planach i widokach miał upodobanie i znajomość ich wielką, gdy Zborowski się pokazał na progu, i na pół dumnie, pół pokornie króla pozdrowił, do ręki nie śmiejąc, do kolan nie chcąc...
Wiedział, że król pochlebców nie znosił i nazbyt się uniżonym okazać nie życzył.
Batory plany odsunąwszy powoli się zbliżył do niego; twarz wypogodzona, spokojna, nie zdradzała jednak szczególnie łaskawego usposobienia.
— Dawnośmy nie widzieli was, panie marszałku — zagaił król.
— Wiedziałem — począł p. Andrzej — że W. Kr. Mość przeciwko rodzinie naszej jest niechętliwie usposobioną, nie chciałem narażać siebie, ani przykrości czynić.
Król cokolwiek pomyślał.
— Nazywacie to usposobieniem niechętliwem — rzekł — ale ono nie przyszło bez przyczyny... owszem był czas, gdym Zborowskim sprzyjał i miał ich za przyjaciół. Samuel siedział u mnie...
— Toż zaprawdę nie wiem, dlaczegośmy stracili miłość królewską — odparł Andrzej — ja się nie czuję winnym.
Batory wejrzał na niego, spotkały się ich oczy, a szczere, otwarte spojrzenie króla sięgnęło tak głęboko w duszę Andrzeja, iż pomimo całej mocy nad sobą, jak schwycony na uczynku, zmięszał się.
— Nie sądźcie, abym się ja słowy dał oplątać i uwierzył lada zapewnieniu — rzekł król. — Jam tu gospodarz, mówiłem wam zrazu, że malowanym nie chcę być i nie będę, a więc wiem, co się dzieje, co się mówi, zamierza, knuje i co sądzicie tajemnem.
Nie było mi skrytem, co wasz brat, podczaszy, na dworze cesarskim i w interesie cesarza poczynał, ani to, żeście wy ostrożnie z nim trzymali, ani że Samuel głosił się moim wrogiem nazywając mnie niewdzięcznym.
— Jam nigdy nic nie poczynał — rzekł marszałek — do robót brata mojego nie mięszałem się, ale dla samego powstrzymania go, nie mogłem go porzucić. Dziś zaś i mój brat dla cesarza nie czyni nic, bo tu interesów cesarskich nie ma.
— Tak, próbował też moskiewskiego księcia, i jest z nim w listowaniu, to wiem — odparł Batory.
Marszałek gorąco obstał za bratem.
— Mógł wielki kniaź posyłać z listy do niego, bo tego mu zabronić niepodobna, a odpowiedzieć nie grzech — zawołał — ale tam też ani brat, ani ja nie mamy do czynienia nic, boć to jawny nieprzyjaciel rzeczypospolitej.
— Zostawcie to mnie — po chwili odezwał się król — co mam o tem trzymać. Do was ja wielkiego żalu nie mam. Jeżeli serca do mnie nie macie, przynajmniej jawnie przeciw mnie nie stajecie. Mówił mi kanclerz, iż życzyliście mieć posłuchanie, że macie żądania. Chętnie słucham.
Marszałek głowę nieco schylił i zaraz ją podniósł, pańską przyjmując postawę. Zanosiło się na długą mowę.
— Miłościwy panie — rzekł — nasza rodzina, wam może nieznana jest, jakie stanowisko zajmowała, ale cały świat wie, żeśmy się do primates regni liczyli, żeśmy pierwsze krzesła zasiadali i buławy dzierżyli, a dziś za tego panowania ostatni niemal jesteśmy. Krzywda się nam dzieje okrutna, bolesna.
— Któż winien? — odparł król — przecie kasztelan gnieźnieński istotnie zasłużony uskarżać się nie może, buławę dostał, a i wyżej sięgnie, gdy da Bóg życie. Wyście zdala stali. Podczaszy gorsze jeszcze zajął stanowisko, Samuel banitą, cóż można było dla was uczynić?
Krew i ród dobrą są rzeczą, ale dla krwi i rodu nie rozdają się urzędy, tylko dla zasług i zdolności. Ja dużo ludzi szlachcicami czynię, ale widzę ich wielu, co nimi będąc, nie zasługują, aby starą tarczę nosili. Cóż chcecie, abym dla was zrobił?
— Ja za sobą tylko mówię — wtrącił marszałek. — Rodzina nasza zubożała znacznie na posługach rzeczypospolitej, ma prawo do grosza publicznego. Jać też W. Kr. Mci służę, a to, co biorę za usługi, na utrzymanie czeladzi mi nie starczy. Dlatego mi się na dworze pokazać trudno.
— O jurgielt wam idzie — przerwał niemal pogardliwie król.
P. Andrzej się skłonił.
— Zajrzyjcież do skarbu, zobaczcie rachunki; są lata, że ja z moich pieniędzy dokładam — mówił Batory. — Tego wam nie wyrzucam, czynię to chętnie, Bóg świadek, lecz wy mnie wyrzucacie to, czego ja nie biorę. O ile stanie grosza, chętnie wam naznaczę.
Chwilę pomyślał król i spytał:
— Ileż, panie marszałku?
P. Andrzej z dumą rzekł:
— Cztery tysiące florenów nie starczy.
Król się cofnął i rozśmiał.
— Cztery tysiące? — powtórzył, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że usługi marszałka wcale takiej dotacyi nie były warte. — Cztery tysiące...
Zmięszany nieco stał Zborowski.
— Dałbym wam choć i cztery — zawołał Batory — ale wierzcie mi, że ich w skarbie nie mam, i że nie mogę tej przysługi uczynić. Zobaczcie podskarbiego, mówcie z nim, tajemnic nie ma, okaże wam, co w skrzyniach leży. Lecz nie chcę was odprawiać z niczem, marszałku, na dwa tysiące się zmogę, a od was w zamian nie wymagam nic, oprócz żebyście mnie potwarzami nie okrywali.
Zborowski tym datkiem, krakowskim targiem, połowy, był mocno obrażony. Poczerwieniał, pobladł, zabełkotał coś, ale się lękał i tego postradać; skłonił się w milczeniu nie wysilając na podziękowanie.
Batory, który też więcej z niego nic wyciągnąć się nie spodziewał, a czytał mu z twarzy, że go nie zaspokoił, cofnął się ku stołowi. Nastąpiło milczenie, które oznaczało, że sprawa załatwioną została. Król jeszcze jednak słów kilka chciał dorzucić i zwrócił się do stojącego.
— Macie zapewne wpływ na najmłodszych braci — rzekł — wstrzymujcie ich od niebacznych kroków, ja wiedzieć muszę wszystko, a nic przebaczyć nie mogę. Nie o mnie chodzi, gdy przeciwko mnie spiskujecie, ale o rzeczpospolitę, której ja wodze w ręku trzymam. Ci co na woźnicę rzucają się, wóz podają w niebezpieczeństwo.
Wtem na antykamerze zaszumiało... nadchodziło duchowieństwo. Marszałek mrucząc prędko się cofnął.
Chociaż z urzędu na zamku powinien był być jak w domu, nie sprawiając oddawna obowiązków Zborowski niemal był obcym.
Ci, co bliżej króla stali, odsuwali się od niego, wiedząc, iż Zborowscy podejrzani byli i zachowania tu nie mieli.
Nikt więc wychodzącego nie zatrzymał, rozstępowali mu się i koso spoglądali na niego, ale z dumną i pańską postawą powoli przeciągnął w dziedziniec. Tu koń jego stał i ludzie, ale siąść nie chciał, poszedł pieszo. Całe to posłuchanie, wyrazy królewskie, które sobie powtarzał, surowość Batorego oburzały go, omylone nadzieje upokarzały. Wychodził z zamku daleko zaciętszym wrogiem niż przyszedł. Dwa tysiące jurgieltu zdawały mu się jakby na szyderstwo rzuconemi.
Szedł tak pieszo aż na Franciszkańską ulicę, a gdy blady i milczący ukazał się w progu mieszkania podczaszego, który właśnie pisaniem był jakiemś zajęty, podniósłszy oczy Krzysztof już wiedział, że posłuchanie u króla wypaść musiało nieszczęśliwie.
— Od króla wracasz?
— Jeżeli on wart tego nazwiska — zawołał własne Krzychnika słowa powtarzając marszałek — wracam z posłuchania najmiłościwiej mi danego, z którego nic nie przynoszę oprócz sromu na czole. Myślisz, że się jego usposobienie zmieniło? że łaskawszym jest dla nas?
Przyjął mnie, aby mi gorzkie czynić wyrzuty, dostało się i wam, dostało rodzinie. Prosiłem go o jurgielt — cóż myślisz? Żądałem cztery, dać raczył dwa jak jałmużny!
Krzychnik się skrzywił.
— O! mnie on tak nie kupi! — zawołał.
— Ale on cię nawet targować nie myśli, a jak sądzę i widzieć nie chce.
Podczaszy wąsa pokręcił.
— Tak? — rzekł — dobrze o tem wiedzieć. Clara pacta! ja to lubię...
Andrzej padł na siedzenie. Gniewu w sobie stłumić jeszcze nie mógł.
— Cóż myślisz? łagodził? przejednywał? — zawołał — nie, groził i przestrzegał. Oznajmił mi, że o wszystkiem wie, a nic nie przebaczy.
— Tak więc stoimy z łaski Jana i kanclerza — przerwał Krzysztof — tak stoimy, należy o sobie myśleć a na J. Kr. Mość nie rachować. Mali ludzie, jakiemi nas chcą uczynić, często wielkim dojeść mogą. Zobaczymy, co z tego urośnie.
Oba tak wykrzyknikami podsycali w sobie gniewy, ale Krzysztof był przekonanym, z tego co od brata słyszał, że Andrzej był winien wszystkiemu, nie umiał się postawić, niezręcznie odpowiadał, spłaszczył nadto. Podczaszy był tej myśli, że gdyby on z królem się widział, inaczejby poprowadził i do czego innego doszedł traktując.
Wojna i spiski, choć były oddawna jego żywiołem, już mu się naprzykrzyły, wolałby był jakiś modus vivendi znaleźć i łatwiejsze życie. Nie miał Samuelowego zamiłowania w awanturach i wybrykach.
Zmilczał więc w końcu, mówiąc sobie w duchu, że byle się nastręczyła zręczność, gotów stawić się sam królowi.
Gdyby i to do niczego nie doprowadziło — ha! naówczas pozostawało tylko Zamojskiego i króla starać się zgładzić. On sam czynnym być ani myślał, miał banitę w ręku, a lepszego narzędzia nie mógł żądać.
Jurgielt tedy naznaczony marszałkowi co miał burzę zażegnać, nienawiść tylko rozżarzył i rozdmuchał.
Przez cały ten dzień kasztelana gnieźnieńskiego w domu nie było i nie widzieli go bracia aż wieczorem, gdy od Tarnowskich powrócił.
Wiedział już o tem, że Andrzej miał u króla posłuchanie, i że dwa tysiące jurgieltu otrzymał. Cieszył się i chciał mu powinszować, gdy marszałek usta mu zamknął tem:
— Gdyby królem nie był, byłbym mu przypomniał, iż czas był, gdy Zborowscy swoim marszałkom po dwa tysiące jurgieltu dawali.
— Ale to inne były czasy — rzekł kasztelan — i może dlatego my dziś brać musimy małoco, żeśmy niegdyś wiele i zawiele dawali!
Chciał się skarżyć Andrzej, ale mu Krzychnik nie dał mówić i przystąpił do kasztelana.
— No — rzekł — ja się od króla i na zawinięcie palca nie spodziewam nic, ale byłoby źle, gdybym ja jeden go nie widział i był wyłączonym. Staraj się kasztelanie przez kanclerza, abym mógł z królem mówić. O nic go prosić nie będę, ale gdy mnie nie dopuści, powiedzą ludzie: — Patrzajcie, ten zdrajcą jest, niegodnym pańskiego oblicza.
Może przecie mówić ze mną, ja go oddechem nie zabiję.
Gnieźnieński zadumał się.
— Chcesz — rzekł — pójdę do kanclerza, poproszę, wiem, że nie odmówi i króla prosić będzie, ale co z tego wyniknie?
— To moja rzecz! — przerwał Krzychnik — ja wiem, co czynię. On mnie już z banitą Samuelem na równi stawi... ja chcę i za sobą i za nim mówić, bo choćby nikt się nie ważył, ja Samuela nie opuszczę.
— Pójdę z tym do kanclerza — zakończył kasztelan.
Znowu tedy na zamek musiał, bo dla rodziny służył chętnie.
Zamojski wielce znużonym był, ale na wszystko i wszystkim starczyć musiał, a z panem kasztelanem i hetmanem, a w dodatku Zborowskim, przez posły nie można było czynić.
— Ślą mnie bracia — odezwał się kasztelan, wprost przystępując do rzeczy. — Andrzeja król przyjąć raczył, gwałtem się tego domaga Krzysztof.
— Ba! — odparł Zamojski — jam już próbował... ciężko będzie króla przełamać. Wie i jest przekonanym, że podczaszy nieprzyjacielem jego.
Westchnął słysząc to kasztelan.
— Krzysztof własnym jest pono przed wszystkiem nieprzyjacielem! Królby go trochą łaskawości sobie pozyskał.
— Żądacie tego po mnie — podchwycił Zamojski — ani mogę, ani chcę odmawiać, ale się lękam, że nic nie uczynię.
— Chciejcie a uczynicie.
Zamilczał kanclerz. Po krótkiej rozmowie, po otrzymanem przyrzeczeniu uroczystem, odjechał kasztelan.
Można sobie wyobrazić, co się działo na Franciszkańskiej ulicy przy tym temperamencie, który całą rodzinę znamionował, gorączce i niecierpliwości ich, a dumie podrażnionej.
Każdego dnia, każdej godziny niemal oczekiwano posłańca od kanclerza, powołującego na audyencyę. Tymczasem tydzień cały upłynął, a wiadomość nie nadeszła żadna.
Stało się to, co Zamojski przewidywał... Gdy zagaił o tem, iż się podczaszy doprasza rozmowy, król zżymnął się i syknął.
— Daj mi z nim pokój! — zawołał — kłamstwem mnie nie weźmie; niech sobie nie pochlebia, nie mam go za tak niebezpiecznego, abym miał drogo kupować.
Jest „radą cesarza“, niechże się tem kontentuje. Jam przeciwko rakuszaninowi mały królik, więc co ja dla niego znaczę? Nie chcę go widzieć.
Zamojski prosił jeszcze.
Batory się oparł silnie. — Nie chcę go.
— Podrażnicie go więcej.
— Niech się wścieka — rzekł król — porwie się, a uczyni co, na czembym go mógł pochwycić, nie przebaczę. Nie chcę go, nie mów mi o nim.
Ponieważ król tego dnia był w złym humorze, bo mu ulubiony koń jego ubył, nie nalegał kanclerz, odkładając do sposobniejszej chwili, ale gdy w parę dni znowu chciał spróbować przemówić za Krzysztofem, Batory się pogniewał i oburzył.
— Ten człowiek nikczemnym jest — zawołał — wie, że go nie znoszę, że go znam, że nim pogardzam, i ciśnie się do mnie. Uwolń mnie od niego, nie mów mi o nim. Stanowczo i ostatecznie powiadam, zdrajcy tego na oczy widzieć nie chcę i nie będę. Niech wie, powiedzcie mu to otwarcie, ja się z mojemi uczuciami nie taję. Podły jest, gardzę nim.
Po danej w ten sposób odprawie, kanclerz, który króla znał, wiedział dobrze, że powracać z prośbą nie ma po co. Batory nie zapominał nigdy, a zdania o ludziach raz powziętego nie zmieniał. Ofiary, jakie czuł że uczynił dla Polski, niewdzięczność czyniły dla niego nieprzebaczoną.
Zamojski nie mając o czem już oznajmić kasztelanowi, nie spieszył ze złą wiadomością, owszem ją zwlekał.
Naostatek kipiący już niepokojem podczaszy wytrzymać nie mógł i brata uprosił, aby się widział z kanclerzem, a przyniósł mu odpowiedź, jakąkolwiekby ona była, nic nie tając.
— Mój kochany Krzychniku — rzekł powracający wieczorem Jan — żal mi cię. Zamojski czynił co tylko mógł i na tem się skończyło, iż króla pogniewał. Widzieć cię nie chce i przypuścić nie może. Powiada wprost, iż zna w tobie nieprzyjaciela i zdrajcę, za takiego cię ma, radzi ci się na baczności mieć, a mówić z tobą, ani cię słuchać nie chce.
Pobladł podczaszy, gdy mu tę odprawę przyniósł brat, chwilę stał niemy, ale nie było już co rozmyślać. Pozostawało jedno, do cesarza jechać, kraj opuścić i tam pozostać, lub do Moskwy się wynosić.
Ani jednego, ani drugiego sobie nie życzył Krzysztof, na domowych śmieciskach jeszcze się czuł najbezpieczniejszym, pomimo groźb króla; tu mu też czynnym być najłatwiej było, a spodziewał się, że z pomocą Samuela i Andrzeja, na którego też rachował, coś dokaże.
Nie miał wyboru środków — pozostawało mu starać się pozbyć Batorego, zasiąść na życie Zamojskiego, a przynajmniej ostatniego sprzątnąć.
Samo przeznaczenie rzucało go na tę niebezpieczną drogę spisków i zasadzek, na której żaden nigdy polak nie bywał, bo ani charakter, ani temperament sposobnymi ich do tego nie czyniły. Tajemnicy utrzymać żaden z nich nie mógł, wszyscy się niewiastom zwierzali, a nim do czego przyszło, mówiono tyle, iż gniew i siła ze słowy uchodziła.
Podczaszy może od innych był przebieglejszym, łatwiej zmilczał, chętniej skłamał, ale i w nim kipiała krew czasami i on siebie nie był pewien.
Gdy się potem rozeszli panowie bracia, wielce rozżalony Krzychnik długo po izbie chodził jedząc się myślami.
— Bóg mi świadek — mówił w duchu — możebym do tego nie doszedł, gdyby król sam mnie nie popchnął. Alea jacta est! musimy się bronić, a jego pozbyć, jak szkodliwej bestyi... ich obu! Samuel jako ja ich nienawidzi, będzie ze mną, Andrzej jeźli nie ręką, to głową dopomoże, znajdą się i inni sprzymierzeńcy...
Nazajutrz gdy po tej nocy męczeńskiej wystąpił podczaszy, już po nim poznać nie było można co przecierpiał, ani co w sobie krył. Wesoły przybrał humor i tyle tylko, że ze wszystkiego, co się króla i hetmana tknęło, nielitościwie szydził.
Kasztelan gnieźnieński dał się na to wziąć i pochwalał zimną krew i rezygnacyę.
Sądząc, że jeszcze Samka zastanie w Piekarach, nazajutrz pobiegł tam zaraz Krzysztof, ale go już nie było. Zastał tylko smutną po nim Włodkowę, która teraz ciągle o bohaterskich czynach wuja na Niżu wszystkim rozpowiadała.
Tymczasem Samuel gdzieś już za nową podwiką gonił i razem szalał, nad dziećmi się rozpadał, pieśni słuchając płakał, pił, bił, a pod czas o pokucie mówił i mnichem chciał zostać.
Jednego dnia rozpusta się go trzymała, drugiego rozpacz nim owładała. Od grobu żony jechał na polowanie z sokoły, na hulankę do miasta, a potem do domu do córeczki Anusi i do Wojtaszka, który go męczył, któremu śmiercią groził, aby nazajutrz obsypywać podarkami.
Dostawszy języka, gdzie mniej więcej Samuela przyłapać się mógł spodziewać, wrócił z Piekar do Krakowa podczaszy. Zbliżało się owo sławne hetmańskie wesele z Batorówną, o której powiadano, że ją wkrótce na granicy przyjmować miał z paniami polskiemi Opaliński. P. Krzysztof chciał czasu godów być w mieście, patrzeć na nie, i gdyby się dało, korzystać z ogromnego zbiegowiska, aby sobie wyszukać sprzymierzeńców.
Wśród tego zamętu przygotowań weselnych, łatwiej było niż kiedy niepostrzeżonemu się przeciskać, wśliznąć, podsłuchać i ludzi wynaleźć.
Pozostawał też kasztelan i marszałek. Oba oni nie należeli do czynnych i mających tu występować panów, ale widzami być sobie życzyli, Jan aby dowiódł kanclerzowi poszanowania, Andrzej aby coś może skorzystać, a w razie niepowodzenia jakiego i zawodu, cieszyć się niemi.
Krzysztofa plan był bardzo prosty i taki, jakiśmy wyżej skreślili.
Nie wahał się nawet przez pewnego posłańca czarno na białem wyłuszczyć go Samuelowi.
Mimo całej przebiegłości swej, gorączką powodowany, w liście do Samuela, wynurzywszy żale swe i skargi, otwarcie mu oznajmywał, że odtąd o to dwoje starać się im należało: króla zgładzić trucizną, a kanclerza w zasadzce gdzieś ubić. Trudno uwierzyć, iż mógł nieopatrznie rzeczy te na papier zdać, z człowiekiem niepewnym w świat posyłać, i zdrady się nie obawiając, sam na siebie kuć miecz. Tak jednak było. Gniew mu odejmował rozum, zapominał się i szalał Samuelowym sposobem.
Wiedział dobrze o tem, iż Samko przyjmie ochotnie wezwanie i rad będzie spółce do tej roboty.
W kilka dni potem wieczorem Krzysztof znowu odwiedził Fontanusa.
Zjazd wielki do miasta obiecywał i aptekarzowi odbyt znaczny, zaopatrzył się też obficie w elektuaria, dryakwie, confekcye, wyciągi i różne tajemnicze elixyry.
Apteka nawet wyglądała odświeżona, pomalowana na nowo, naczyniami ozdobnemi zastawiona, tak że ku sobie nęciła.
Fontanus przywitał do kolan się mu kłaniając. Krzysztof jeżeli nie miał dobrego humoru, to go w potrzebie doskonale przybierał.
— A co? stary trucicielu rodzaju ludzkiego — powitał go — ileżeś wenenów i toxików sprzedał pod ten czas? Sądzę, że ich teraz najwięcej ludzie potrzebować będą?
— Dotąd nie mam odbytu na ten drogi towar — odparł Fontanus — ludzie radzi, by czasem zadać, ale cudzemi rękami, a takich rąk usłużnych napytać niełatwo.
— Wiesz co? — rzekł podczaszy — ja sądzę, że o te ręce łatwiej niż o samą truciznę. Mów mi prawdę, dostać jej u was?... co, gdybym ja potrzebował?
Zmięszał się Fontanus i niedowierzająco mu w oczy zajrzał.
— Probujecie mnie — rzekł.
— Nie — odpowiedział Krzysztof. — Są w życiu ludzkiem takie wypadki, gdy lepsza trucizna i śmierć niż srom. Rozumiesz mnie?
— Trafia się to — powoli wycedził niemiec — lecz zawsze to drażliwa i straszna rzecz. Wy tego nie potrzebujecie, dlaczego mnie badacie?
— Dlatego, iż mogę istotnie potrzebować — zawołał podczaszy — ale ja ci się nie dam zwieść i jeźli dobrem złotem zapłacę, dobrą też mieć chcę truciznę, której bodaj na psie spróbuję niżeli wezmę.
Spojrzeli sobie w oczy, Fontanusowi w ustach zaschło ze strachu. Mówić nie mógł, mrugnął tylko i palec położył na ustach.
Milczeli oba chwilę. Podczaszy dobył sakwę z pod poły, wysunął z niej dwa świecące ogromne portugały i położył je przed Fontanusem.
— To zadatek — rzekł cicho — ażebyś pewnym był, że ja nie żartuję, ani cię w pole wywodzić nie myślę. Widzisz, że pomocy twej potrzebować będę, a milczenia jestem pewny, bo... dla siebie samego zdobywać je musisz... Powinna być taka — dodał — aby piorunem zabiła, a śladu nie zostawiła po sobie. Rozumiesz.
Wstał z krzesła, Fontanus patrzył zadumany na portugały i nie ruszył ich, choć się już za podczaszym drzwi zamknęły.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.