Antonina/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Antonina
Data wyd. 1871
Druk F. Krokoszyńska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Bełza
Tytuł orygin. Antonina
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Na dwa dni przed przybyciem p. Devaux i Gustawa do Nicei, Edmund popadł na nowo w malignę, i p. Murret zmuszony został znowu uciec się do puszczenia mu krwi. To też nieszczęśliwy chory zmienił się da niepoznania.
Dwie kobiety, czuwały nad nim ustawicznie: jedna u wezgłowia, druga u nóg łóżka słabego... i niema najmniejszej wątpliwości, iż z trojga tych osób, najwięcej cierpiącą nie był zpewnością Edmund, ponieważ pozbawiony był on czucia.
Napoły przymknięte firanki łóżka, utrzymywały w cieniu spoczynek umierającego. Mimo to, słaby promień zasłonionéj lampy przekradał się aż po za kotary łóżka, oświecając trupią bladośćtwarzy słabéj i wychudłéj.
Antonina i pani Pereux, które wierzyły w wyleczenie młodego człowieka wtedy zwłaszcza, kiedy stan jego zdrowia chwilowo się polepszył, widząc go znów obecnie wpadającego w stan osłabienia, gorączki i maligny, stały się nową pastwą okropnych obaw.
Przy łożuto umierających, — u tych wszystkich którzy ich kochają obudzają się nagle wspomnienia odnoszące się do tego czasu, w którym osoba mająca niezadługo pożegnać się z ziemią była szczęśliwa, silna, uśmiechnięta.
Przeszłość przychodzi wtedy, przynosząc z sobą chwile rozkoszne aby je rzucić na teraźniejszość starganą, jak dziecko które wysypuje na grób, pełną sukieneczkę kwiatów. Wspomnienia te są więcéj bolesne jeszcze, kiedy się obudzają w duszy matki, dla niéj bowiem przeszłość nie ma wcale granic.
Żadna chwila egzystencyi dziecka nie jest jéj obcą a jego imię, wywołuje na pamięć inne imię zwykle zagasłe przed nim.
Przebiega też ona ciąg jego życia aby chwileczkę spocząć, pod świeżym jeszcze cieniem młodości, marzeń i miłości. Bóg to daje, iż pod niedostatek snu, który zazwyczaj ucieka z jj powiek, może ona choć kilka chwil spocząć we wspomnieniu dni szczęśliwych; prawda, że cierpi przez to więcéj, i że boleść jest jedyną jéj towarzyszką.
Tak więc na odgłos tego utrudnionego oddechu który jeden jéj przypominał, iż dziecko jéj nie było jeszcze trupem, — przed umysłem téj biednéj matki przesuwały się zwolna cienie dziecięce Edmunda, ożywione jéj pierwszemi uśmiechami z jego zabaw niemowlęcych.
W téj epoce, wszystko około niéj było wesołością i szałem. Ona była młodą, a jakkolwiek nie kochała, — prawda, gwałtownością zmysłów i namiętności, kochała jednak sercem i zastanowieniem duszy. Niebo zestało jéj dziecko, które streszczało w swojéj osobie wszystkie miłości które utraciła i te wszystkie, które w swoim wieku posiadać mogła. Przypominała sobie wszystkie swoje obawy z najmniejszéj słabości drobnéj istoty, całą radość gdy widziała ją wzrastającą, całą wdzięczność względem Najwyższego, kiedy dusza i umysł Edmunda, na podobieństwo świeżych kwiatów, otwierały się przed promieniami życia. Jéj mąż umarł; natenczas na dziecko, które jéj pozostało przelała ona całą miłość, szczęście, nadzieję, całą istność swoją.. i oto po dwudziestu czterech latach zabiegów i obaw... i oto po wdrożeniu swojego serca do tych słodkich nawyknień, które je kruszą opuszczając... czuwa ona nareszcie przy łożu konającego syna, tak jak czuwała przy jego kolebce, nie mogące nic uczynić aby powstrzymać ten oddech który ulatywał, gubiąc się w przestrzeni i unosząc wraz z sobą całą przeszłość, radość i nadzieję przyszłości niedościgłéj!...
Tylko matki, mogą zrozumieć to męczeństwo; i gdyby to co piszemy miało być tylko, wyłącznie tylko, czytanem przez matki, ograniczylibyśmy się na tych słowach; „Edmund umierał, a jego matka czuwała u śmiertelnego łoża!”.
Czy nieprawda, matki które mnie czytacie, — czy nie prawda, że gdyby która z was znalazła się na miejscu pani Pereux, pomimo prawie swej woli powiedziała by to, co ta kobieta mówiła mimo woli:
„Mój Boże, zachowaj mi moje dziecko! Nie proszę cię, nie mogę cię prosić o jego zdrowie, ale niech żyje przynajmniej, niech mnie widzi, niech ja je mogę widzieć jeszcze, niech nie doczekam zatrzymania się tego oddechu, z którym złączona jest istność moja, niech nie zobaczę księdza wchodzącego, niech nie usłyszę u łoża dziecięcia krwi mojéj modłów za umarłych... niechaj nie ujrzę wkładania do trumny wązkiéj i zimnéj tego ciała które zespolone jest z mojem, téj twarzy która się do mnie uśmiechała wołając mnie: „moja mamo”, tych rąk, które uścisnąć jeszcze mogą!... niech nie obije się o moje uszy jęk spadającej na niego ziemi cmentarnéj! niech nie doczekam chwili wydzierania z przed moich oczów istoty, która Panie, pewnego dnia, poruszała się w łonie mojem!.. Wszystko, czego zechcesz mój Boże, w zamian za życie mego syna... ale niech żyje on dla mnie, by towarzyszył ostatnim chwilom moim, abym nie doczekała na tym świecie tortur potępieńców!.. Jeżeli potrzeba będzie czuwać w ostatnich dniach moich tak jak czuwam obecnie, jeżeli będzie potrzeba modlić się ciągle tak jak się teraz modlę, czuwanie i modły będą mi słodkiemi Panie, choćby nawet on tego nie widział, choćby nawet on o tem nie wiedział, chociażby nawet nie mógł mnie zobaczyć ani poznać... byleby tylko mógł żyć o mój Boże. Albo, jeżeli wolisz mój Panie, — ciągnęła dalej biedna matka, któréj się zdawało w jéj rozpaczy, iż można było targować się z Bogiem, — pozbawię się jego widoku, poświęcę ci moje życie, wstąpię do klasztoru, ale wiedzieć będę przynajmniéj że on żyje, że jest szczęśliwy, a od czasu do czasu pozwolisz mi Boże, ujrzeć twarz jego w mojem marzeniu sennem, jeżeli tylko zsyłasz sen matkom rozłączonym od swoich dzieci. Zbłądziłam, żem mu pozwoliła kochać i zaślubić kobietę. Powinnam byłam zachować go dla siebie wyłącznie, a może nie byłby w téj chwili na łożu śmiertelném. To jest słuszna kara. Dopóki należał do mnie wyłącznie, nic mu się nie przytrafiło. Ta to namiętna miłość zabija go, podczas gdy moja spokojna i czuwająca pozwoliłaby mu żyć.”
I na myśł że jéj syn może umrzeć, pani Pereux znienawidziła oniemal Antoninę.
Ze swojéj strony dobre dziecko, mówiło do Boga:
„Panie, czy to podobna, abyś mi go zabrał po sześciu miesiącach, ty, którego imię złączonem świętemi śluby zostało z naszemi marzeniami i zwierzeniami?... Czy jest możebne, abyś mu nie dozwolił doczekać dnia, któregośmy się tak obawiali, a który dziś z tem wszystkiem byłby dla nas wiecznością?
Mój Boże, czy jest większa boleść, jak kiedy się widzi nagle zwichniętém marzenie całego życia, jak kiedy się spogląda na zimne i zlodowaciałe usta, które nam wyszeptało pierwsze słowa miłosne w życiu? Ty wiesz Boże... ja go kocham, chciałabym zawsze do niego należeć, a jeżeli miałam myśl coprawda odwrócić złowróżbną przyszłość przebacz mi panie i nie karz mnie za to dzisiaj, Pozostaw nas jedno dla drugiego. My się tak kochamy. Gdybyś ty wiedział Panie o słodkich marzeniach jakie wzajemnie wymienialiśmy sobie znajdując się sami. I ja mam widzieć jak cisną w ziemię to ciało które tak często ściskałam w moich objęciach! To niepodobna... A z tem wszystkiem, gdybyś mu tylko pozostawił chorobliwe życie, które by duszę jego zamknęło przed miłością, gdybym nie miała już więcéj usłyszeć słów dawniej słyszanych, a których palące wspomnienie nieopuszcza mnie nawet przy tem łożu śmiertelnem, gdyby potrzeba było koniecznie, abym wyrzekła się, dla tego aby on mógł żyć, tych rozkoszy które od sześciu miesięcy są udziałem mojéj miłości; gdyby powrót do zdrowia niemiał z niego uczynić nie więcéj nad trupa ożywionego życiem powierzchownem, to wolałabym stokroć ofiarować ci go mój Boże; gdyż ta śmierć cząstkowa, stałaby się dla mnie czemś gorszem nad śmierć całkowitą. Żyć wspólnie z nim i nie módz mu powiedzieć ile się go kocha, w obawie aby go się przez tonie zabiło; żyć, w naszym wieku, i nie módz oddać się całkowicie wylaniu dusz własnych; mieć ciągle przed oczami, obraz jego żyjącej śmierci; zamienić nagle moją miłość gorącą i młodzieńczą na obawę ciągłą; odrzucić precz od siebie kubek w którym umaczałam już usta moje i zagrzebać się żywcem, w życiu już nieżyjącem, — czuję to dobrze o Boże, iż wolałabym jak wdowa przywdziać kir żałoby od jutra.”
Jak widzicie, te dwie miłości, które przecież miały punkt zejścia, różniły się wielce od siebie, chociaż ich obu cechą był egoizm, który charakteryzuje wszystkie szczere kochania.
A to dla tego, iż równie trudno jest matce zapomnieć o tylu chwilach rozkoszy, jakie jéj dało jéj dziecko, jak i młodéj, kochającéj, namiętnéj kobiecie, złączonéj od sześciu miesięcy z ubustwionym mężczyzną, o tych tajemniczych godzinach w których każde z nich o sobie zapominało, a w których pieszczoty fizyczne dopełniają pożądań ducha.
Jak to nam łatwo było poznać mianowicie z tego szybkiego postanowienia zaślubin Edmunda, Antonina obdarzona była jednym z tych charakterów stanowczych jednem z tych usposobień potężnych i gwałtownych, które nie zadawalają się półśrodkami. Edmund z pochyloną głową rzucił się w objęcia miłości, podobny w tem do tych nurków, którzy rzucają się na oślep w otchłanie morza za perła, niepewni czy w połowie drogi tchu im nie zbraknie, i czy powrócą na powierzchnię żywi albo umarli...
Edmund kochał Antoninę z całą poezyą... wszystkiemi iluzjami i energją dwudziesto trzech letniego młodzieńca, a młoda kobieta nie mogła się zdecydować widzieć w nim innego mężczyznę niż tego, jakiego poznała i jaki ofiarował jéj się zrazu.
Oto wytłumaczenie, — dla czego jéj miłość nie zgadzała się na to poświęcenie jakie z rezygnacyą przyjmowała pani Pereux.
Jest prawdopodobnem, iż gdyby w miejsce mężatki od sześciu miesięcy, była nią ona od pięciu albo sześciu lat i miała dzieci, — jest prawdopodobnem powtarzamy, iż Antonina rozumowałaby natenczas wcale inaczéj; ale nie była ona jeszcze matką, a głos nakazujący młodości przemawiał w niéj jeszcze.
Jeżeli Bóg słyszał te modlitwy, a nie mógł ich nie słyszeć, ponieważ żadna nie ujdzie jego świadomości, — to w szczerości ich obu powinien był odrazu rozpoznać dwie natury jakiemi obdarzył kobietę.
Jakeśmy to powiedzieli, pan Devaux i Gustaw przybyli do Nicei, ale pani Pereux z synem i Antoniną nie mieszkała w samem mieście, a miejsce gdzie zamieszkiwała, nie miało prawie nazwiska; było ono i nie było miastem. W jedną i w drugą stronę stały szeregiem domostwa i nasi dwaj przyjezdni nie wiedzieli gdzie się obrócić.
Pan Devaux spoglądał więc na prawo i na lewo, szukając jakiego znaku, któryby mu mógł wskazać to czego poszukiwał, kiedy nagle spostrzegł trzy przechadzające się osoby: młodą dziewczynę, starego jegomościa i podżyłą damę z parasolem pod lewem ramieniem a książką pod prawem.
Pan Devaux, kazał stanąć woźnicy, wysiadł i zwracając się do starego jegomości rzekł:
— Nie mógłbyś mi pan wskazać, mieszkania pani Pereux?
— Byliśmy tam właśnie dowiedzieć się co słychać, odrzekł zagadniony. Sąsiadujemy z sobą, i od dnia w którym ten młody człowiek zachorował, chodzimy tam codziennie po wiadomości. Nie śmieliśmy prosić ażeby nas wpuszczono. Jeżeli będziesz się pan widział z jego matką i żoną, oświadcz im, prosimy, żywe interesowanie się nasze zdrowiem nieszczęśliwego.
Podczas téj rozmowy, Gustaw wysiadł z powozu i zbliżył się do pana Devaux i grupy trojga osób z z któremi on rozmawiał.
— Oto mieszkanie pani Pereux, ciągnął stary jegomość, wyciągając rękę i ukazując domek z zielonemi roletami; a to znowu moje domostwo o pięćdziesiąt odległe od tamtego kroków. Nazwisko moje: komendant Mortonne; mieszkam tam z moją żoną i córką:; jeżeli możemy być w czem użyteczni paniom Pereux, powiedz pan, iż jesteśmy wszyscy na ich usługi.
Pani Mortonne wraz z córką potwierdziły niemym znakiem słowo komendanta.
— Więc pan Pereux żyje jeszcze? pytał doktór, dziękując za uprzejmość.
— Przedwczoraj miał się nawet lepiéj, odpowiedział pan Mortonne.
— Jestem ojcem młodéj pani Pereux, jestem nadto doktorem i z kolei, gdyby nieszczęście chciało aby ktokolwiek z państwa, albo z waszej familii zachorował, pozwólcie mi być na wasze usługi.
Komendant i p. Devaux pożegnali się uprzejmie, a ostatni w towarzystwie Gustawa, skierował się w stronę dopieroco mu wskazaną.
Komendant wraz z żoną i córką kontynowali swoją przechadzkę.
Ujrzawszy swego ojca Antonina, rzuciła mu się na szyję, pani Pereux pocałowała go w rękę a ściskając Gustawa jak syna, zdołała mu tylko powiedzieć: „mój biedny Gustawie!..” Ale w intonacyi tych kilku słów zawierało się wszystko co przez ten tydzień wycierpiała i to czego lękała się jeszcze.
Doktór zbliżył się do łożą Edwarda i wziął go za rękę.
Nie poruszył się chory, gorączka która go trawiła pozbawiła go czucia.
— Muret przychodził ciągle? spyłał doktór swojéj córki.
— Ciągle, mój ojcze.
— I co przepisywał?
— Puszczanie krwi.
— Co dzień?
— Co dzień.
— Dobrze.
Gustaw i matka Edwarda przysłuchiwali się z zatrzymanym oddechem każdemu słowu doktora, który odkrywszy pierś cierpiącego, przyłożył do niéj ucho.
— Bogu to zawdzięczać trzeba tę chorobę rzekł podnoszące się i przykrywając Edwarda.
— Co chcesz przez to powiedzieć? zawołały obie kobiety.
— Chcę powiedzieć, iż jeżeli uda mi się wyprowadzić go z tego zapalenia płuc, to będzie całkiem wyleczony z choroby, któréj się tak wszyscy lękamy. Nic nie stoi na przeszkodzie w użyciu środków jakie uznam za stosowne, a które mogę z większą łatwością zastosowywać na chorym wycieńczonym, aniżeli mógłbym to uczynić na chorym który je i u którego najmniejszy wypadek może zaszachować całe moje staranie.
— A więc? zapytały obie kobiety.
— A więc odpowiedział pan Devaux, wszystko mi każę wnosić, iż ta choroba jest dobrodziejstwem.
Pani Pereux i Antonina rzuciły się w swoje objęcia śmiejąc się i płacząc zarazem.
Wyzdrowienie Edwarda, było punktem wzajemnego zejścia się ich miłości.
W dzień też ten obchodzono prawdziwe święto.
— Ile ci czasu na to potrzeba, mój ojcze, pytała Antonina doktora.
— W przeciągu dwóch tygodni, Edward może być ocalonym choć nie wyleczonym; rekonwelescencya jego będzie długa, ponieważ w czasie jéj właśnie usiłować będę kompletnie łeb skręcić chorobie. Może się ona przeciągnąć z pięć albo ze sześć miesięcy, które tu, przepędziemy.
— A więc nas nie opuścisz?
— I ty się o to pytasz! Twoje szczęście przedewszystkiem, — a twoje szczęście leży w zdrowiu twojego męża, nieprawdaż?
— I w twojem także, ojcze.
— Drogie dziecko, zawołał pan Devaux, ściskając Antoninę.
Ale teraz zabraniam, a pamiętaj o tem że to pan przemawia, — zabraniam płaczów w całym domu.
We trzy tygodnie potem, dom w istocie miał pozór wcale inny.
Antonina siedziała przy łóżku Edmunda, który mógł zaledwie mówić, ale który patrzał na nią oczami ducha swego, ściskając za rękę.
— Tyś ciągle płakała od trzech tygodni, mój biedny aniołku, rzekł on głosem osłabionym, — ileś przez ten czas nie wycierpiała! Co to za okropna rzecz choroba, która nam niedozwala widzieć osób które kochamy! Czułem cię tam, gdyż jeden z fibrów mego serca jest połączony z tobą a przecież nie mogłem cię widzieć, nie mogłem mówić do ciebie, a maligna przygłuszała to com pragnął ci wypowiedzieć.
— Biedny przyjacielu!
— O, jeżeli powrócę do zdrowia, pragnąć będę moja Antonino, abyś była kobietą najszczęśliwszą w święcie, tak jak już jesteś najbardziéj ukochaną. Gdzie jest moja matka, moja dobra matka, — czy wiesz iż zapominam o niéj przy tobie! Tak cię kocham, iż miłość moja, objawia się wpierw niż życie samo.
— Twoja matka jest w salonie; wie ona dobrze o tem iż lubisz kiedy mnie ujrzysz za swojem przebudzeniem; a kiedy cię widzi zdała od niebezpieczeństwa, mówi sobie: „niepotrzebuje on już mnie więcéj”.
— Idź jéj poszukaj, rzeki Edmund, którego oczy zaczęły łzami zachodzić na wspomnienie czułego przywiązania swojéj matki; wyłaję ją, iż nie oczekiwała na moje przebudzenie. To jéj przyjemność sprawi. Nie jesteś o nią zazdrosna?
— Nie ale zdaje mi się, iż ona jest o mnie zazdrosną — Co chcesz? oddaje mi całe swoje serce, a nie może w zupełności podzielać mojego.
Gdybym kiedy ciebie utracić miał Antonino, zabiłbym się; ale gdybym utracił moją matkę; zdaję mi się iż umarłbym ze zgryzoty. Idź poszukaj jéj.
Antonina złożyła pocałunek na czole swego męża i poszła do salonu.
Cicha modlitwa wybiegła z ust chorego.
Ta modlitwa prosiła Boga o szczęście i zdrowie dla dwóch Aniołów które on przy nim umieścił, ta szczęście i to zdrowie o które dla niego właśnie niedawno jeszcze dwie kobiety błagały.
Kiedy Antonina ukazała się w salonie, pani Pereux rozmawiała z komendantem Mortonne, jego żoną, córką, panem Devaux i Gustawem.
— Mamo, rzekła jéj, Edmund chce się z tobą widzieć; chciał mnie wyłajać za to iż mnie samą tylko zastał przy swojem łóżku.
Na ustach matki osiadł uśmiech radości.
Co prędzéj pobiegła do swego syna.
— Więc ty ciągle o mnie myślisz mój drogi? rzekła mu.
— Uściskaj mnie, moja matko, rzekł Edmund, obejmując swojemi wychudłemi palcami szyję pani Pereux; twoje to pocałunki przywołują mnie do życia.
— Ocalonyś! ocalonyś! wyszeptała matka. Pan Devaux powiedział mi to przed chwilą. Ale czy to tylko prawda mój Boże?
I znowu ściskała swoje dziecko.
— Macie gości w salonie? spytał Edmund.
— Mamy; jest tam komendant Mortonne.
— Kto to jest komendant?
— Jestto bardzo zacny człowiek, który przychodzi codziennie dowiadywać się o twoje zdrowie wraz ze swoją żoną i córką, piękną szesnastoletnią panienką. Pan Devaux ma swoje nawyknienia. W Paryżu odwiedzał chorych; wieczorem przyjmował gości i grał w wista. Tutaj, jest cokolwiek nie na swojem miejscu. W pierwszych chwilach twojéj choroby byłeś ciągłym przedmiotem zajęcia dla niego moje drogie dziecko; ale teraz kiedy zdrowszy jesteś, znacznie zdrowszy jesteś... bo ty już nie jesteś cierpiący nieprawda?
— Nie, nie, moja matko, — uspokój się.
— A więc teraz.... ten zacny człowiek nudzi się cokolwiek wieczorami i pragnie się cokolwiek rozerwać. Natenczas siada do zielonego stolika z komendantem. Od czasu do czasu, dla sprawienia mu przyjemności, zasiadamy wszyscy do wista, którego się nauczyłam. Ale to mnie nie zajmuje, — wołałabym zawsze być przy tobie; lecz on tyle dla nas uczynił iż muszę mu z kolei i ja coś zrobić; gdyby nawet wymagał mego życia, nie wahałbym się ofiarować mu takowego.
— A Gustaw, moja matko, musi się tu bardzo nudzić?
— Bynajmniéj, jeździ konno z komendantem i jego córką, robią wspólnie wycieczki i tak czas przepędzają. Tego im nikt nie broni, ponieważ jesteśmy spokojni o ciebie. Kiedy będziesz mógł podnieść się z łóżka, za jaki może tydzień, przyjdziesz do salonu, i będziesz się z nami bawił. I nam jeszcze słońce szczęścia przyświecać będzie na téj ziemi, moje dziecko,
— Moja biedna matko!.... zawołał Edmund wpatrując się w panią Pereux, na której twarzy rozlane szczęście, nie mogło przecież zatrzeć śladów tego co wycierpiała.
— Tak moje dziecko, zmieniłam się nieco; mam nawet kilka siwych włosów, o których nie wiedziałeś przed swojem zapadnięciem w chorobę. Ale to nie, w sercu mam zato nadzieję i młodość nieskończoną.
Mówiąc to pani Pereux ściskała swojego syna, nie mogącego powstrzymać się od uronienia kilku łez, które osuszyły wzajemne pocałunki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: Stanisław Bełza.