Antonina/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Antonina
Data wyd. 1871
Druk F. Krokoszyńska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Bełza
Tytuł orygin. Antonina
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Nichetta i Gustaw wzięli za ręce Edmunda, w niemem milczeniu; oboje zrozumieli, iż wszelka nadzieja i pociecha były tu bezużyteczne.
— No, trzeba być mężczyzną, rzekł nagle Edmund, powstając z miejsca i zabierając się do wyjścia.
— Gdzie idziesz? spytał Gustaw.
— Idę do mojéj matki na śniadanie. Zobaczę ci dziś jeszcze?
— Nie inaczéj.
— Do widzenia zatem. Żegnaj dobra Nichetto, rzekł Edmund, ściskając modniarkę; dziękuję ci za twój wyborny wczorajszy obiad... będziemy go powtarzali od czasu do czasu...
Gustaw towarzyszył Edmundowi aż do drzwi.
Był przerażony spokojem swego przyjaciela.
— Tylko bez niedorzeczności, rzekł — żegnając go.
— Jakież niedorzeczności mogę ja popełnić? teraz nie pora po temu, odpowiedział Edmund, uśmiechając się.
— Odwagi przyjacielu, odwagi!
— Mam ją. Pocóż rozpaczać? Ludzie mogą się mylić, nieprawdaż? a Bóg jest przecie dobry. Wszystko jeszcze nie jest skończone.
Uścisnął serdecznie rękę Gustawowi i poszedł.
— On nam tak mówi, aby nas uspokoić, aby nas nie martwić, rzekł Gustaw Nichecie, zamykając drzwi, ale śmierć nad nim już się unosi, nieprawdaż? To okropne, co się stało. I pocóż pisałaś mi ten list?!
Mogłam przewidziéć, że to nastąpi? Nie burcz mnie Gustawie, już i tak dość cierpię. l ocierała na nowo łzy cisnące się jéj do oczów.
— Nie łudźmy się, rzekł Gustaw, zwodnemi nadziejami; patrzmy na rzeczy z najgorszéj strony, a jeżeli się omylimy, to wyjdzie z tego nasze szczęście. Edmundowi nie pozostaje jak cztery lub pięć lat do przeżycia.
— Biedny Edmund, westchnęła Nichetta.
— A wiec, trzeba, aby je przeżył szczęśliwy, te cztery lub pięć lat; do mnie należy zapewnić mu to szczęście. Albowiem, widzisz Nichetto, gdyby w dniu śmierci Edmunda sumienie moje wyrzucało mi cośkolwiek względem niego, strzeliłbym sobie w łeb. Czy panna Devaux mieszka li tylko ze swoim ojcem?
— Nie, ona ma przy sobie ochmistrzynię.
— Mniejsza z tem.
— Chcesz się z nią widzieć?
— Tak?
— A to po co?
— Mam pewien projekt w téj mierze.
Uściskał Nichettę i wyszedł.
Jak skoro zniknął z bulwarów, Nichetta włożyła na siebie chustkę, udała się do kościoła Ś-ej Magdaleny, padła na kolana i zapaliła świecę; poczem powróciła do domu nieco uspokojona.
Podczas — gdy to się działo, Edmund przybył do swojej matki, która obudziła się prawie bez wspomnienia tych wzruszeń dnia poprzedniego; przyjęła syna jak zwykle: uśmiechem i pocałunkami.
Pomimo usiłowań, nie mógł Edmund zapanować nad swoim smutkiem i myślami, w których pogrążył go przed chwilą list rano otrzymany.
Kilkakrotnie wypytywała go o powód tego p. Pereux. Przypisywała jednak tę melancholję niepokojom pierwszej miłości.
Oh! kiedy serce nawykło do nadziei, z trudnością mu przychodzi oddać się zwątpieniu; to też obawy młodéj matki, na skutek jednéj z tak częstych reakcyj duszy, zdawały się nazawsze zatarte przez ufność, którą położyła ona w Bogu, po okropnych przeczuciach, jakiemi miotaną była dnia poprzedniego.
Edmund czynił wszystko co można, aby być wesołym; mimo to po śniadaniu, podczas którego opowiedział matce swoje spotkanie z Nichettą, powrócił do swego pokoju.
Natenczas usiadł, jeżeli tak powiedzieć można, wprost samego siebie, i oparłszy głowę na rękach, począł myśleć.
„Szczególna to rzecz życie, mówił do siebie. Pewnego dnia dziecko przychodzi na świat; młodzi rodzice przyjmują je radością i pielęgnowaniem; przyjmują jako dobrodziejstwo, kochając w niem widoczne uderzenie swoich własnych serc. Oczy jego otwierają się na światło, dusza na życie, a cała natura zaczyna dla niego żyć. Macierzyńskie spojrzenie śledzi, bada nowonarodzone dziecko, najmniejsze nieszczęście — niepokoi ją; pielęgnuje je — jak wiotki kwiatek, potrzebujący ciągle jednakowego światła, cienia i wody. Wychowuje je — jak gdyby miało być wieczne; napełniają jego serce uczuciem, jego umysł nauką. Tak wzrasta. Pokładają wielkie nadzieje w tém dziecku, jak skoro tylko zostanie człowiekiem. Ukazują mu wszystkie karjery, badają jego skłonności — sympatje. Wytwarzają mu stosunki, będąc dumni z jego postępów i dziękują Bogu. Nareszcie dziecko dochodzi dwudziestu lat: uśmiecha się do przyszłości, która mu się zdaje pełną zachwytów umysł jego rozumuje, oko zagłębia się w przestrzenie, serce zaczyna kochać. Z kolei zaczyna samo o sobie myśleć, czuje się zdobieni do wielkich i dobrych rzeczy daje szczęście tym, którzy je otaczają, a daje tak, jak samo je otrzymało. Wszystkie szlachetne ambicje, budzą się w jego umyśle, uśmiecha się ono do przyszłości; jest nareszcie szczęśliwe. Jego rodzice cieszą się, widząc skończonem swoje dzieło, na skutek miłości i starań; i... pięknego poranku, spostrzegają, iż to dziecko ma suchoty, iż musi nieodwołalnie umrzeć, iż trzeba będzie, w niedalekiéj przyszłości, zamknąć w czterech deskach i rzucić do ziemi wraz z jego trupem, całą jego przeszłość i całą przyszłość, wszystkie nadzieje, całe szczęście; nie ujrzy już ono tych, których kochało, ci którzy je kochali nie ujrzą go także, a w miejsce przytulania do swojego łona istoty młodéj, silnéj, kochającéj i kochanéj, biedni rodzice, będą mieli tylko zimny grób, z wyrytem na wierzchu nazwiskiem.
„A, to okropne!.. I to dziecko, to ja! Tak więc, ja żyję, patrzę, czuję, myślę, kochani; wszystkie przedmioty natury znajdują we mnie zwierciadło lub echo, a w niedługim czasie, moje ciało będzie bez ruchu, mój mózg stanie się nieczułą materją, a moje serce, które uderza teraz na wspomnienie jednego imienia, zamrze, a moja miłość stanie się rzeczą zapomnianą i straconą. Nikt nie dostrzeże, że opróżnionem zostało nowe miejsce w świecie; nastaną inni ludzie, którzy będą: patrzeć, czuć, myśleć, kochać, i którzy umrą, tak jak i ja!..
„W moim wieku, zwykle przeżywa się życie wesoło, bez troski; przeszłość jest krótka, przyszłość zdaje się być wieczną... pozwala się płynąć dniom bez rachuby, tak dalece serce bogate jest nadzieją. A ja, ja, który zostałem już uprzedzony, ja, który w skutek tego umierać będę dwa razy, co rano spytam się sam siebie: „czy na dziś wieczór?” a co wieczór spytam się znowu: „czy na jutro rano?” Potem, pewnego dnia, moja matka wyda okrzyk boleści, którego nie będę już słyszał, i wszystko będzie skończone!..
Ksiądz, którego modlitwy nie rozbudzą mnie już do życia, stanie u mego wezgłowia, ludzie ulożą mnie na moje ostatnie posłanie — wązkie i zimne i nadejdzie chwila, w któréj wygodniéj mi będzie w mojéj trumnie, aniżeli dziś na całym świecie. Moje ciało będzie to samo, nieco chudsze, nieco bledsze — ot i wszystko; żadna z rzęczy ziemskich nie będzie miała władzy nademną, a moja dusza pójdzie do Boga... tak mówią.
I cokolwiek czyniłbym, to się stać musi. A ja kocham z tem wszystkiem; naprzód moją matkę, któraby oddała własne życie — ażeby uratować moje; Gustawa który przyjąłby chętnie na siebie chorobę, ażebym ja mógł być szczęśliwy; Antoninę, która choć trzy razy tylko widziana, miała już sposobność dać mi dowody swojéj sympatji i litości, Nichettę, to miłe dziecko, co tak gorąco opłakiwać mnie będzie... a mimo tego» muszę się zatrzymać w środku mojéj drogi, którą znajomi moi odbywać będą bezemnie...
Ja płakałem nieraz na myśl, iż pewnego dnia ujrzę w trumnie mą matkę!... Bądź pochwalony Wielki Boże, żeś mi oszczędził téj boleści”...
Poczem ze ściśnionem sercem, na skutek tych wszystkich myśli, w których pogrążał się, mimo prawie swojéj woli, Edmund wstał i przeszedł się kilka razy po pokoju; poszedł do okna, roztworzył nieco firanki i przyglądał się w niemem milczeniu przechodzącym ulicą; usta jego wyszeptały imię Antoniny, a powracając do stołu usiadł na krześle, oparł swoją głowę na lewéj ręce i machinalnie zaczął pisać list do panny Devaux.
„Antonino! — pisał, zdaje mi się, iż od dziś rana jeszcze więcéj cię kocham. W kościele zapewne za mną modliłaś się do Boga. Ileż to dziwnych rzeczy stało się, w przeciągu trzech dni! Co ja mam teraz robić? Pojadę ponieważ ty mi tak radzisz. Pojechać! Ale gdzie? Pojechać na południe, szukać innego powietrza, które mnie kilka miesięcy dłużéj utrzyma przy życiu? Wyznać mojéj matce, iż jestem chory? Oddalić się od ciebie? Zanieść pomiędzy cudzoziemców mój smutek, moją tęsknotę, moją chorobę?
Umrzeć w pokoju hotelu, pod obcem niebem? Oszukiwać śmierć? a to na co?
Gdyby Bóg chciał i gdybyś ty pani chciała, mógł bym jeszcze być szczęśliwym, a fatalność, o któréj dowiedziałem się dzisiéjszego rana, mogłaby jeszcze stać się przyczyną mego szczęścia. Czy jest istota, któraby była pewną, iż będzie szczęśliwą przez trzy lata? Ja mógłbym nią być. Trzy lata spędzone z kobietą, którą się kocha — wieczność. — Gdybym przyszedł do Ciebie Antonino i powiedział: nie wiele już lat pozostaje mi do przeżycia, ale zależy od ciebie, abym czas pozostały mi przeżył szczęśliwy lub nieszczęsny, błogosławiony lub przeklęty. Poświęć się, stań się moją żoną, a przez ciąg kilku lat, które Bóg mi pozostawia jeszcze, wszystko co jest w człowieku mocy, wszystko co może on wynaleźć, lub o czem zamarzyć dla kobiety, którą kocha, — wszystko to zrobię, wynajdę, wymarzę dla ciebie. Poświęcenie, które dla mnie uczynisz, nie będzie rozciągać się po zagranice mojego życia. Raz umarły, — pozostaniesz wolną i młodą i będziesz mogła z nowym małżonkiem przedłużać szczęście, rozpoczęte ze mną. W imię twojej matki, która umarła, w imię mojéj matki, która umrze z żalu po mojéj śmierci, bądź moją Antonino, — a kiedy Bóg mnie wezwie do siebie, powrócę do niego z duszą pełną wdzięczności, za szczęście którego mi nie szczędziłaś. Uczyń to Antonino, a będziesz mogła sobie powiedzieć kiedyś: „spełniłam dobry uczynek. Był jeden nieszczęśliwy, który bezemnie umarłby niechybnie z bluźnierstwem i przekleństwami na ustach, a dzięki mnie. dzięki mojéj miłości, umarł on, żałując życia — ale nie przeklinając takowego”.
„Zobaczysz Antonino, jakiem to słodkiem będzie dla ciebie wspomnieniem w przyszłości, jak dumną będziesz z siebie. Potem — kto wie?...”
Edmund nie kończył rozpoczętego zdania. Pióro wypadło mu z ręki, Dziwna rzecz! myśl o nadziei oddawała go zwątpieniu.
Natenczas odczytał to co napisał i, przemedytowawszy chwil kilka, podarł na kawałki swoje pismo i rzucił szczątki w ogień.
„Jakiż ja jestem bezrozumny, zawołał, czyż nie kazała mi ona wyjeżdżać? Jakiemże prawem wymagam od tego dziecka połączenia jéj zdrowia z moją chorobą, jéj życia z moją śmiercią? Jakimże prawem ofiaruję jéj trupa za męża? W imię czego chcę zabrać jéj młode i piękne lata, tak jak się zabiera kwiaty — aby je rzucić na grób? Czyż ona mnie kocha, czyż może mnie kochać, — mnie, który mówiłem z nią raz jeden tylko przy oddawaniu rękawiczki, a którego raptem widziała dwa razy? Mogęż nadużywać jéj litości? No, ja byłem szalony, jestem przeklęty, zupełnie przeklęty”.
I oparł swoją głowę na rękach.
„Jeżeli jednak, rozpoczął myśleć po chwili głębokiej zadumy, — jeżeli jednak nie mam prawa wymagać jéj miłości, mam przecież prawo kochać ją i oglądać, mam prawo dać jéj poznać, iż poczynając od dnia, w którym ją pierwszy raz ujrzałem, połączyłem myśl moją z jéj myślą. Zamiast poświęcać dla mojego szczęścia czas, który pozostaje mi do przeżycia, poświęcę go dla szczęścia jéj. Przekleństwo człowiekowi którego pokocha, jeżeli człowiek ten nie uczyni jéj szczęśliwą. Pojdę do p. Devaux, wyjaśnię mu wszystko, wyznając całą prawdę. Zapytam go, czy chce mnie przyjąć za swego syna. Zapytam Antoniny, czy kocha mnie jak brata .Ujrzę rozwijające się u niéj jéj pierwsze uczucie. Będę ją kochał nie jak kobietę, ale jak dziecko, Bliska moja śmierć uczyni mnie starszym w jéj oczach. Będzie sluchała moich rad. Uczucie moje będzie prawie ojcowskiem. Jéj mąż nie będzie mógł być o mnie zazdrosnym, od chwili w któréj pozna czem jestem. Tak, to lepsze, — nie ożenię się nigdy. Ci tylko doświadczać będą boleści po mojéj śmierci, których natura postawiła obok mnie. Tak więc, nie pozbawię matki moich ostatnich lat; będę należał wyłącznie tylko do niéj i umrę w jéj objęciąch”.
W ten sposób rozumował Edmund, tak dalece bowiem czuł potrzebę zająć czemśkolwiek swój przygnębiony umysł; poczem wyszedł do p. Devaux, w rzeczywistości zaś, aby spotkać gdzie Antoninę.
Podczas gdy to się działo, Gustaw biegł w stronę ulicy Lille, pytając się sam siebie przez drogę, pod jakim pretekstem pojawi się u panny Devaux.
„W kążdym razie, mówił sobie, muszę z nią pomówić, a, zdaniem mojem, droga otwarta jest najlepszą drogą. Idzie tu o szczęście Edmunda”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: Stanisław Bełza.