Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki/Pierwsze próby Asnyka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Tretiak
Tytuł Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PIERWSZE PRÓBY ASNYKA


Przegląd literacki. Utwory pana El...y Stożka: Gałązka heljotropu, komedja w 1 akcie, i Walka stronnictw, komedja w 2 aktach.


Talent poetycki pana El...y Stożka niedawno objawił się światu, a to w niedawno wydanych w sporym tomiku poezjach. Nikomu z młodszych poetów nie udało się tyle posłyszeć o sobie w literackich i nieliterackich dziennikach, ile panu Stożkowi. Czy jednak odniósł jaką korzyść z posłyszanego, o tem bardzo wątpimy. To bowiem, co słyszał o sobie, było nieustanną pochwałą, która, acz przyjemna, a czasem korzystna nawet, à la longue musiała stać się owym miodem, który z początku mile łechce podniebienie, wkrótce jednak przez nadmiar użycia psuje apetyt i smak dla zdrowych potraw, mniej słodkich. Nieostrożnie, jak się to zwykle dzieje, przez zbytek przyjaźni, obsypywano pieszczotami młodego, sympatycznego poetę i hurtem chwalono wszystko, co napisał. A przedewszystkiem zwracano uwagę na formę, nie siląc się odgadywać, z jakiego ziarna powstają te wiotkie i wonne kwiaty pana El...ego, te jego białe lilje, pnące się powoje i zamyślone nad wodą narcyzy.
Pan El...y jest lirykiem par excellence. Przed oczyma młodego poety świat nie występuje w pogodnych barwach słonecznych, co każdą powszedniość ozłocić i ozdobić umieją, ale w tęsknych barwach zamglonego wieczoru, albo w posępnych kolorach tajemniczej nocy. Nie spotykamy w poezjach młodego poety śladu spokojnego, epicznego opowiadania, w którem się ważą wielkie uczucia z drobnemi, gdzie się wszystko ogranicza wzajemnie i dopełnia i żyje z sobą w doskonałej zgodzie. Nie dostrzegamy tam także i dramatycznego pierwiastka. Lira pana El...y nie jest trąbą archanielską na wzór wielkiego Zygmunta, nie budzi ze snu do czynu, nie odbrzmiewa chrzęstem starych zbroi i szczękiem zardzewiałych mieczów, ani też jest podobną do Słowackiego liry uragannej (że użyjemy tu słowa samego poety), liry namiętnie wołającej do walki, liry szaleństwem swojem często zachwycającej. Jeszcze mniej podobną jest do złotej harfy Kochanowskiego i do prostej, spokojnej a nieporównanej liry Mickiewicza.
Pan El...y śpiewa tęsknotę za ideałami w mgłach niedojrzanemi, nieuchwytnemi, za czemś lepszem, czego niema, zawsze nie określając tego lepszego, zawsze chowając się za firanki zmroku i mgły fantastycznej. Czy to lepsze nadejdzie kiedy? Poeta wątpi o tem; a nie ma dość energji, aby przywoływać je pieśnią, grzmiącą i użyźniającą zarazem. Dlatego najlepiej jest poecie marzyć przy blasku księżyca na łodzi chwianej posrebrzaną falą, gdy w człowieku i w naturze panuje jakby zawieszenie życia. Jest to pół-sen, pół-czuwanie; tajemniczy wpływ księżyca, tego upiora o licu wybladłem, magnetycznie oddziaływa na poetę, i duszę jego, jak falę morską, natęża ku sobie, to znowu puszcza i kładzie ją na dawne miejsce. W tem natężeniu jest boleść, więc z ust poety płyną szeptem słowa bolesne, smutne, pełne skargi, zwróconej ku księżycowi, co piękny, ale złowrogi, srebrnym a ironicznym trochę migoce blaskiem. Chcąc w jednem słowie streścić główną cechę poezji pana El...y, powiemy: sentymentalność.
Z tej sentymentalności umie się czasem ocknąć poeta: kielich wina, rumiane jagody i para śmiejących się oczu nad niemi pociągną go czasem w świat Anakreonta. Ale to przebudzenie się, jak widzimy, sztuczne, więc nietrwałe. Poeta już z końcem strofy zaczyna zapadać w sen księżycowy i napowrót staje się Endymjonem.
Pod względem formy wiersza, jego płynności i zaokrąglenia p. EL...y stanął bardzo wysoko. Główną jednak tego poety zaletą i właściwością jest siła kolorytu, który tak w poezji, jak w malarstwie naprzód zwraca na siebie uwagę, i ujmując lub odstręczając wyobraźnię, wpływa stanowczo na sąd dyletanta o dziele sztuki. Kolorytem p. EL...y zjednywa sobie bardzo wielu czytelników, choć często na tle pięknych kolorów nie świeci u niego przewodnia gwiazda wielkiej idei. Pod względem kolorytu zbliża się on trochę do Słowackiego, wielkiego szafarza farb, różni się tylko, rozumie się, pod względem skali kolorów. Słowacki ma wszystkie barwy i ich odcienie, od czerwonych ogni Beniowskiego aż do białości nieprzejrzanych śniegów Anhellego i do płowych, powiem nawet wstrętnych, barw Matki Makryny. P. EL...y posiada tylko farby potrzebne dla swojej melancholijnej muzy, ale przyznać potrzeba, że włada niemi wybornie. Sen grobów jest niczem innem, jak grą posępnych kolorów, na tle których, jak arka nie mająca przystani, unosi się jego nieokreślona tęsknota.
Z tego, cośmy powiedzieli, można łatwo wywnioskować, że poeta tak subjektywny, jak p. El...y, winien mieć bardzo mało popędu do pisania komedyj. Tymczasem dzieje się inaczej. P. El...y już w przeciągu jednego roku wydaje dwie małe komedje. Wina to zapewne społeczeństwa, łaknącego podobnej strawy, a wina także i tej łatwości, z jaką się pisze u nas komedje wobec mizernych wymagań publiczności, a wina także trochę i autorskiej chętki wprowadzenia utworów swoich na scenę.
Jakkolwiekbądź, pierwsza, jednoaktowa komedyjka p. EL...y, Gałązka heljotropu, jest bardzo miłą, misterną robótką, o rzeźbionym i polerowanym wierszu. W komedji tej jednak poeta-liryk nie schodzi ze swego stanowiska; sentymentalność, wcielona w bohatera sztuki, rzuca swój cień długi na cały utwór. Intryga zręczna i niezawiła, ładna dykcja wiersza, postacie zrozumiałe, wszystko to razem wzięte wywiera dobre wrażenie na czytelniku; sama tylko sentymentalność bohatera trochę za ckliwa: w komedji niema warunków zajęcia sobą i podobania się. Komedja jest krytyką wszystkiego, co nie jest z jednej strony jasne, zrozumiałe, na zdrowym rozsądku oparte, co nie jest z drugiej strony dobre, pożyteczne i szczere. Sentymentalność, występująca w komedji, jeśli się ma zastosować do jej warunków, musi, chcąc nie chcąc, odegrać rolę Don Kiszota, musi przybrać barwę śmieszności w kolizjach swoich z zadowoloną z siebie rzeczywistością. W Gałązce heljotropu sentymentalność jest triumfującą.
Daleko mniej szczęśliwym był p. El...y w ostatniej, dwuaktowej komedyjce swojej, pod tytułem Walka stronnictw. Panu El...y, wiezionemu zwykle pięknemi rymami, zachciało się naraz pójść piechotą, która jest może najwłaściwszą formą komedji. Zamiana jednak była bardzo niekorzystną. Proza p. El...y w rzeczonej komedji okazała się niezmiernie suchą i sztywną; tem gorzej wyglądała przy swojej starszej siostrze rymowej, o której zaletach i pięknych a okrągłych kształtach jużeśmy dość nadmienili. Każdy, kto z przyjemnością czytał Gałązkę heljotropu, wymagał już wprawdzie wiele od nowej komedji młodego poety, zawód jednak był większy od samych wymagań. Zupełny brak rysunku w postaciach, które są nakręconemi do grania pozytywkami, fałszywie i nieznośnie grającemi, rozwlekłość dialogów, naciągane nieprawdopodobieństwa w intrydze — robią z Walki stronnictw utwór, nie gorszy wprawdzie od całych tuzinów komedyj naszych tuzinkowych komedjopisarzy, lecz w każdym razie nie godny takiego misternego pióra, jakiem p. El...y włada w dziedzinie poezji.
Dopuszcza się p. El...y także, może nieświadomie zresztą, dość znacznej niemoralności. Fabuła komedji jest następująca: Trąbkiewicz, jawny demokrata, chce wydać córkę za takiegoż jawnego i patentowanego demokratę, pana Marjusza. Żona zaś Trąbkiewicza, jawna arystokratka, chce wydać córkę za jakąś lalę arystokratyczną, pseudoarystokratycznego pochodzenia, pana Rądelkowskiego. Córka zaś Paulina, obojętna na walkę stronnictw, ma się ku nieznanemu młodzieńcowi, którego widywała w kościele, a którego teraz widuje często pod swojemi oknami. Ani ojciec, ani matka nie mogą nakłonić jej do swoich widoków. Otóż i ojcu i matce, obojgu zosobna, ale jednocześnie, przychodzi dziwna myśl, godna prędzej jakiegoś mołdawskiego, nowo-greckiego społeczeństwa, aniżeli polskiego, myśl wprowadzenia o późnej porze do pokoju córki popieranych przez siebie aspirantów, ażeby potem, narobiwszy hałasu i skompromitowawszy córkę, zmusić ją i przeciwną stronę do ustępstwa na swoją korzyść. Ojciec działa w interesie Marjusza, matka działa w interesie Rądelkowskiego, nic nie wiedząc nawzajem o swoich zabiegach. Intryga tak jest przeprowadzoną, że ani Marjusz, ani Rądelkowski, ale Lucjan, ów nieznany dotąd młodzieniec zjawia się o godzinie dziesiątej wieczorem w pokoju panny; rodzice, czekając na swych kandydatów, usłyszawszy rozmowę w pokoju córki, wpadają do niej i — kończy się, jak się łatwo domyśleć, małżeństwem Lucjana z Pauliną.
Podobnie obrzydliwych rodziców trudno jest podawać tak na zimno, jak to zrobił p. El...y, bez należytego umotywowania i przygotowania widza do tej podłości, jaką zamierzają popełnić. Robić z rodziców takie nie wyjątkowe istoty, ale typy obyczajowe, nie jest słuszną rzeczą, ani pożyteczną. Na szczęście do takiego upadku moralnego jeszcześmy nie doszli, i nie należy tak obojętnie rozwijać przed nami podobne obyczaje na scenie.
Najładniejszym ustępem z całej sztuki jest monolog Pauliny w otwartem oknie, w czas nocy pogodnej. P. El...y znalazł się tu na właściwem dla siebie polu; liryzm jego poczuł tu swoje skrzydła i zaczął bujać w słowach młodego dziewczęcia. Wkrótce jednak, za wystąpieniem innych osób, liryzm ten zapadł w sen letargiczny, sztywność i chłód znowu zapanowały nad sztuką, monotonja nużąca nie została przerwaną choćby grą słów, śmiechy w tłumach budzącą.
Sądzimy, że wskazując błędy autorowi, który do samych pochwał jest przyzwyczajony, wyrządzamy jemu istotną przysługę. Prawdziwą byłoby szkodą, gdyby talent pana El...y, zboczywszy z właściwej sobie drogi, pchnięty fałszywą pochwałą, puścił się na manowce, na których mógłby wygubić wszystkie pióra swego niezwykłego polotu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Tretiak.