Życie tygodnik Rok II (1898) wybór/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Tytuł Życie tygodnik
Rok II (wybór)
Redaktor Ludwik Szczepański
Wydawca Ludwik Szczepański
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Nr. 1. Kraków, dnia 1. stycznia 1898 Lwów.
Rok II.



ŻYCIE


SPIS RZECZY:

Zdzisław Dębicki — Wizya; Przez jakieś morze wielkie, sine...
Kornel Ujejski — Perły boleści
Stanisław Pieńkowski — Powrót
Francis Vielé-Griffin — Nad grobem Heleny
Wacław Wolski — Z płockich wzgórz
Franciszka Arnsztajn — U wyłomu
Stanisław Pieńkowski — Fragment
Jan Richepin — Oceano nox
Antoni Lange — Życzenie
Władysław Orkan — Tęsknota
Edgar Allan Poe — Milczenie (wiersz), Eldorado
Or-Ot — Elstera
Stanisław Pieńkowski — Veni
Kazimierz Tetmajer — Z cyklu sonetów „Gwiazdy“. Sonet VIII
Wacław Wolski — Augurzy, Wizya
Władysław Sterling — Modlitwa, Wierzba
Wacław Wolski — Sonet
Emil Verhaeren — Odjazd
Adam Szymański — Bóg
Franciszek Mirandolla — Z Upanisehad, Ofiara Somy
Włodzimierz Perzyński — Uajali, Wyśnionej...
Albert Samain — Wizye, Nuit Blanche
Jean Richepin — Florentyńczyk
Kazimierz Tetmajer — Z cyklu „Gwiazdy“. Sonet VIII
Wacław Wolski — Mglisty wieczór
Kazimiera Zawistowska — Twoja Dusza
Szyldkret — „Patryota“
Włodzimierz Perzyński — Przysięga, Sen, Warszawa
Emil Verhaeren — Powroźnik
Franciszek Mirandolla — Nokturn
Włodzimierz Perzyński — Plein-air, Wizya, Na śniegu
Filip Eisenberg — Nie wiem, dlaczego
Francis Vielé-Griffin — Małgorzata
Filip Eisenberg — Bądź błogosławiona!
Ryszard Dehmel — Władca i władczyni
Selim — Fragment
Włodzimierz Perzyński — Piosenka
Albert Samain — Z cyklu „L’allée solitaire“
Tomasz Czaszka — Muc
Franciszek Mirandolla — Mgła nad morzem
Andrzej Niemojewski — Hulanka
Jerzy Żuławski — Introibo
Otto Erich Hartleben — Postulat moralny komedya w jednym akcie
Włodzimierz Perzyński — Vox mystica
Adolf Stand — Aforyzmy społeczne
Zygmunt Krasiński — Ja błagam Ciebie...
Arvède Barine — Małżeństwo w niebezpieczeństwie. Skargi kobiece
Piotr Altenberg — Nad jeziorem, Prelegent
Kazimierz Przerwa-Tetmajer — Statek odkrywczy
Władysław Orkan — „Onego czasu...“
Sigbjörn Obstfelder — Czerwone krople dramat
Włodzimierz Perzyński — Zaułek
Li-Taj-Po — W drodzePDtekst w domenie publicznej tylko w USA
Jerzy Żuławski — Baruch Spinoza
Józef Stanisław Wierzbicki — W Jaskini Żalów pod Dziwnowem
(Diwenau)
Ostap Ortwin — Park
Percy Bysshe Shelley — Magnetyzująca kobieta do swego medyum
Sonety końskie
Józef Stanisław Wierzbicki — Cisza Morska
Ola Hansson — Nowy problemat serca
Edgar Allan Poe — Do matki
Zdzisław Dębicki — W lesie
Kazimierz Gliński — Anhelli, Przedświt, Mohort, Wiesław
Or-Ot — Aryanie
Władysław Orkan — Szczęśliwy jestem...
Sewer — Kobieta. Nowela.
José Maria de Heredia — Sonet
Władysław Orkan — Po ugorach...
Zdzisław Dębicki — Nad morzem
Władysław Sterling — Jesion
Kazimierz Przerwa-Tetmajer — Na Królewskiem Jeziorze
Jan Arany — Wallijscy bardowie
Władysław Orkan — Idę ku Tobie... (I), Idę ku Tobie... (II)
Andrzej Niemojewski — Usychasz kwiatku...
Władysław Sterling — Burza górska
Andrzej Niemojewski — Pastuch w borze
Antoni Czechow — Człowiek w futerale. Opowiadanie.
Włodzimierz Perzyński — O świcie
Jerzy Żuławski — Conspuèz zola!
Władysław Orkan — Na dolę i niedolę...
Władysław Sterling — Morskie Oko w nocy
Cezary Jellenta — Noc lipcowa
Peter Altenberg — Zmierzch bożków
Edmund Bieder — Wizya
Kazimierz Lewandowski — Burza. (Szkic).
Władysław Orkan — Prosta odpowiedź
Edgar Allan Poe — Milczenie. (Opowiadanie).
Fryderyk Nietsche — Pieśń nocy
Władysław Orkan — Brat-siostrzyca
Maciej Szukiewicz — W mrokach
Tadeusz Miciński — Panteista
Kornel Ujejski — Oda do Poezyi
Władysław Orkan — Z legend. Brahmini
Tomasz Czaszka — Nad jeziorem. Wspomnienie.
Björnstjerne Björnson — Ponad siły dramat w dwóch aktach.
Władysław Orkan — Z Podkarpacia. Zamiast korespondencyi.





WIZYA.

Jakaś mi cisza w uszach dzwoni,
Niby huczący w sferach dzwon,
Który z wszechświata bierze ton
I srebrne dźwięki roni...

I zadumany — onej ciszy
Nad sobą czuję słodką moc,
A księżycowa marzeń noc
Nademną czarem dyszy...

Z poduszek głowę wznoszę senną
I srebnych w myśli szukam słów
Do mych mistycznych, jasnych snów
I patrzę w dal promienną...

I przez otwarte okno patrzę,
Jak śród świetlanych płynie smug
Wiosennej nocy młody bóg
Przez niebo coraz bladsze...

Venus mu w berle złotem płonie,
A chiton, co mu spada z bark
Zalewa sennem światłem park...
Sto gwiazd ma w swej koronie...

A za nim w zwiewnych płynie szatach
Cudownie pięknych dziewic rój —
Z ramion im grecki opadł strój
I biusty błyszczą w kwiatach...

Ku orszakowi temu ręce
Wyciągam, pełen cichych dum —
I przelatuje dziewic tłum,
A ja zostaję w męce...

I tylko cisza znów mi dzwoni
W uszach, jak wielki, srebrny dzwon,
Który z wszechświata bierze ton
I łzy — nad ziemią roni...

Zdzisław Dębicki.



PRZEZ JAKIEŚ MORZE WIELKIE, SINE...

Przez jakieś morze wielkie, sine,
Śród huczącego grzmienia fal
W błękitną, jasną, cichą dal
Na wątłej marzeń łodzi płynę...

Rytmiczne wioseł pluski słyszę
I łódź mknie szybciej, niźli ptak,
A srebrnej drogi jasny szlak
Zapada za nią w sen i w ciszę...

Od wiatru żagiel się brzemienny
Wydyma silniej, silniej wciąż
I łódź prześlizga się, jak wąż,
Po grzbietach fali śnieżnopiennej...

I na bezmiernej wodnej toni,
Co jest bez granic i bez bram
Jestem na wieki zawsze sam
I tylko smutek mój mnie goni...

I czy się słońce wzbija złote,
Czy niebo czarne jest od chmur —
Szelestem budzi mnie swych piór
I w piersi nową tchnie tęsknotę...

O, duszo moja! Próżno marzysz
I próżno w jasną przyszłość mkniesz —
Smutek dopędzi cię... wszak wiesz —
To nieodłączny twój towarzysz...

Zdzisław Dębicki.



KORNEL UJEJSKI.

PERŁY BOLEŚCI.[1]
Prolog do wielkiego dramatu r. 1864.

Tam w głębi morza, kędy spieszne fale
Grzmotem się wichrzą w nieustannej wojnie,
Kędy straszydła gnieżdżą się po skale,
Tam w głębi morza marząc niespokojnie
W dawny korabi zagrzebana szczątek
Targa się koncha — kapłanka pamiątek!

I serce wieszcza równie się zanurza
W ostatnim schowku rozbitego domu,
A tam drżąc słucha, jak nim nosi burza,
Jak resztki słupów stękają od gromu,
A potem czuje w sobie, jak w opalu,
Wszystkie kolory nieszczęścia i żalu!

I serce koncha długo w sobie mieści
Wszystkie te bole zgromadzone razem,
Potem jak wielka królowa boleści,
Trętwieje w męce i staje się głazem.
A na oznakę jej własnego berła
Zostaje światu — pieśń — perła!

Kornel Ujejski.



POWRÓT.

O, ciemny lesie przeczuć!... Stary, wielki borze —
Oto w przedwieczne wnętrza twe, odarty, bosy,
Znękany wracam... Wilgoć twej przeczystej rosy
Zbolałe stopy chłodzi... W twych drzew rozhoworze

Szumi wieczność upojeń... Za latarką chrząszcza
Pójdę błędny!... Ku źródłom przyczołgam się trawą
Śladem żmii — twarz biedną, twarz obmyję krwawą,
I w kniej zacisza, w czarną głąb’ puszczy, przez gąszcza

Moczarów pójdę!... Widmem księżycowem w kępach
Prześliznę się po dębów zwalonych poręczy,
I dalej — w najtajniejszych zabłądzę ostępach,

Gdzie przy ogniu chór dryad o północy klęczy,
I gdzie z mchów mi się zjawi duch lasu — i cieniem
Utuli — i głębokiem ukoi milczeniem...

Stanisław Pieńkowski.




FR. VIELÉ GRIFFIN.

NAD GROBEM HELENY.

Cóżeś robiła w ogrodzie — o zmroku?
— Księżyc tak jasny, — żeś blada...
Czy nie wiesz, że cień idzie po twym kroku,
Czy nie wiesz, że noc Przeznaczenia pada?...

Cóżeś śledziła pod gąszczy szelestem?
— Księżyc tak jasny, — że chylisz oczy,
Czy nie widzisz nawet kto jestem?
Kto mówi z tobą w nocnej pomroczy?

Czego się lękasz, Duszo? — Kto cię woła?
— Księżyc tak jasny — ja się lękam ciebie —
W cyprysach miga skrzydło anioła.
W cyprysach cicha pieśń płacze po niebie...

Cóż ty widzisz, żeś w dreszczach? — Jakaż jawa? —
— Księżyc tak jasny — cicho wszędzie —
Twarz twoja blada — warga krwawa,
A oczy twe, jasne, wielkie oczy twe, w obłędzie!

Kto jesteś? Idę za tobą — kocham ciebie —
— Księżyc tak jasny — w liściach igra blask księżyca.
»Świat się zmienia — jam ta Sama wiecznie —
Jestem Śmierć — masz — ucałuj me lica!

(Warszawa).

Antoni Lange.


Z płockich wzgórz.
W KAPLICY KRÓLÓW.

Kornie przy marmurowym kląkłem sarkofagu...
Białe orły unoszą dużą czarną płytę,
Gdzie łacińskie napisy złocą się wyryte,
Przedwiekowej przeszłości sąd areopagu...

Na kamiennej poduszce miecz, berło, korona
Spoczywają na wierzchu grobowca błyszczące...
Przez okna polichromią przesiewa się słońce
I w katedry pomroku zbłąkawszy się kona...

Za kratą drzwi kaplicy kościelna lśni nawa
Złoceniami ołtarzy, płaskorzeźb marmurem...
Średniowieczni rycerze w milczeniu ponurem
Śpią wiecznie, a nie zbudzi współczesna ich wrzawa...

Kasztelanów, biskupów surowe oblicza
Spoglądają na kościół oczami z kamienia...
Upływają stulecia... I nic się nie zmienia...
Skamieniała na górze świątynia strażnicza...

Szara Wisła piaszczyste wybrzeża podrywa,
Szumem fali ich do snu wiecznego kołysze...
Czasem pielgrzym zabłądzi i zmąci naw ciszę...
Słodko szemrze za królów modlitwa żarliwa...

Wacław Wolski.




U WYŁOMU.

Dalej!... dalej!...
Wypręż ramię...
Jeszcze krok...
Ha, jak grzmot
Huczy młot...
Patrz już drży
Stary mur,
Już się łamie...
Wyłom!... wyłom!...
Aaa!... życie!...
W przebitych ścian
Zszarpanej ramie
Kęs łąki, łan,
I czarny bór,
I rzeki wstęga,
I góry szczyt,
I w niebo sięga
Pijany wzrok...
Ha... świt...
Życie!...
Życie!... życie!...
Z ponurych grot,
Z dusznych podziemi,
Ze zwątpień mąk,
Z nicości snów,
Do ciebie znów,
Życie!
U twoich wrot
Czarami twemi
Staję olśniony...
Ha!... barwy, blaski,
Wonie, tony,
Do mnie, do mnie, tu!...
Czary!... czary!...
Lasy, łany,
Łąk dywany,
Turnie skalne,
Wichry halne,
Żywe zdroje,
Niebios dzwon,
Zmierzchy, świty,
Czynów war,
Natchnień szczyty,
Białość łon,
Miłosnych drgnień
Płomienny żar,
Wszystkie barwy i szumy,
Wszystkie gędźby i loty,
Wszystkie myśli bezmiary,
Wszystkie uczuć pieszczoty,
I wszystkie piękna tumy —

— Moje!
Wszystko — moje!
Jak ptak zbudzony
Z długiego snu
Śmiałemi potrząsam pióry...
Już z skrzydeł spadł
Podziemi ślad,
Rozpacznych zwątpień piętno,
Ha!... życia jawą,
Pożądań lawą
Drga każde we mnie tętno,
Witaj, życie!... —

(Lublin).

Franciszka Arnsztajn.




FRAGMENT.

Zesłano mnie tu — kto i skąd?.. ach, nie wie
Nikt... próżnom pytał. To wiem, że zesłano
Mnie tu z szatańską ironią i w gniewie,
W dzikim porywie zemsty — bo mi dano
Duszę Anioła i misyę Atyli,
Pracę tytanów i siły motyli...

Lecz idę. Jakaś magnetyczna ręka
Pcha mnie bezwzględnie. Idę w moc inercyi
Jak ów »bicz boży« na ten świat bez serc i
Bez duszy. Idę, choć mi serce pęka,
Że sam dręczony i słaby, jak dziecko,
Dreszczem konania darzę tak zdradziecko.

Bo każde z słów mych — niechaj że najprostsze,
Najbielsze — z morza moich mąk się rodzi,
Od łez mych słone... każda myśl, jak ostrze

Indyjskiej strzały: kiedy raz ugodzi —
Wyrwana — jadem się w żyłach rozgości,
Świadomym jadem zwątpień i nicości.

Ból niosę, gorycz i rdzę samowiedzy
Dla dusz wybranych. A razem na tłumy
Zapowiedź walki, jak żywioł bezwiedzy.
Huragan gniewu, pogardy i dumy —
Dla ukochanych — wiecznych przemian rany,
Znienawidzonym — nieczułość Nirwany...

A w sobie chaos: biały ogień twórcy
I czerniejące popioły martwoty —
Krwawą nienawiść ducha światoburcy
I liliowe wszechmiłości wzloty —
Kosmicznych pragnień pył, i marzeń zgliszcza,
I księżycowe smutki uroczyszcza.

Tak w północ, w ciszę, o duchów godzinie,
Jak centaur wstaję — kopytami zgniatam
Ziemię, a czoło w grzywach mgławic ginie,
I kurczem palców zimną skroń oplatam
W chmurnej zadumie łez nad niecofnionym
Błędem Stworzenia...

1895 r.

Stanisław Pieńkowski.




JAN RICHEPIN.

OCEANO NOX.

Lekka flotyla
W ciszy godzinę —
Przez fale sine
Mknąc się przechyla.

Sternik samotny,
Marynarz młody
Z wiatrem w zawody
Śpiew nuci lotny.

Zachód wspaniale
Mdłe chmurki pędzi:
Na nieb krawędzi
Błyszczą opale.


Morze zielone —
Tchem wieczorowym
Mrocznym — różowym
Wkrąg otoczone.

Blask ten rozczula
Jak kiedy dziewczę —
Słodko coś szepcze
I pierś przytula.

Wtem śród odmętu
Blask ten rozpierzchnie —
I wnet powierzchnię
Nieb firmamentu

Jasny — głęboki
Półcień otoczy:
Nie dojrzą oczy
Nic ponad mroki.

Na zgasłej fali
Znikły promienie —
Mroczą się cienie
Zrdzewiałej stali.

I wtedy wdowa
O czarnych włosach —
Ziemia — w niebiosach
Lśni hebanowa.

Skarby urocze
Światu pokaże —
I w ogniu żarze
Kładzie w warkocze —

W senną zasłonę,
W welon pomięty,
Swe dyamenty,
Gwiazd swych koronę.




ŻYCZENIE.

Gdy uderzy godzina, że znajdę się w kole
Odchodzących: obym mógł z chmurami na czole
Nie skarżyć się — ach lepsze moje czasy były!
Obym nie wierzył, że świat idzie do mogiły —
I nie był z tych, co w słońcu południowem płyną,
Mówiąc, że tylko piękny zmierzch piękną godziną!
Obym zawsze miłować mógł junacze duchy
Za to, że są szalone i chcą rwać łańcuchy,
I mógł ich radosnemi radować się słowy...
O, mój zachodzie słońca, błogosław świat nowy!

Antoni Lange.




Tęsknota.

Gwiazdą zawisasz nocą w błękicie,
Wieczna tęsknoto!
A z twych promieni wyśnione życie
Fantaści plotą...

Ty ich prowadzisz za drogą mleczną,
W czarowne sny —
A oni, lecąc za prawdą wieczną,
Giną, jak ćmy...

W bezbrzeż ich ciągnie magiczny wzrok,
Dalej i dalej —
Póki ich wieczny nie skryje mrok
I żar nie spali...

A gdy się gwiazda snem zamigoce
I w duszę skinie —
Ta się w tęsknotę, jak zorza w noce,
Rozpłynie...
Kraków.
Władysław Orkan.




EDGAR ALLAN POE.

MILCZENIE.

Są takie bezcielesne rzeczy, są zjawiska,
Co mają byt podwójny, jak bliźnięca owa
Moc, co naraz z materyi i ze światła tryska
I naraz tworzy bryłę — i cień w sobie chowa.

Tak dwulice Milczenie: naraz brzeg i morze,
Ciało i duch; pustynne kocha rumowiska,
Świeżą porosłe trawą; są w niem jakieś zorze —
Jakieś ludzkie pamiątki: więc się go nie trwożę,
Choć łzy mi płyną. Nigdy — dźwięk jego nazwiska.


To milczenie cielesne. Żadna zła potęga
Nie tkwi w niem. Więc spokojny bądź u jego progu.
Lecz jeźli kiedy z losów woli nieodmiennej
Stanie przed tobą jego cień — elf bezimienny,
Co opętał samotny świat, dokąd nie sięga
Ludzka stopa — natenczas duszę poleć Bogu.




ELDORADO.

Rycerz na schwał
Na koniu w cwał
W dzień jasny i w noc bladą —
Śpiewając rad,
Wędrował w świat
I szukał Eldorado.

Przeminął wiek —
Osiwiał człek,
Duch troską drżał mu bladą —
Bo nigdzie mu
Nie błysł kraj snu
Rojone Eldorado.

A gdy już był —
Bez sił, bez sił,
Napotkał — marę bladą.
O, cieniu, mów,
Gdzie kraj mych snów
Mów, gdzie jest Eldorado?

Za szczyty gór,
Za kresy chmur
W krainę cieniów bladą —
Spiesz noc i dzień.
(Odrzeknie cień}
Tam znajdziesz Eldorado!

Warszawa.

Tłum. A. Lange.




ELSTERA.

Biały pod nim arabczyk zrywa się do skoku,
Burka szumi na wietrze, nito orle pióra —
I skoczył: piany srebrnej owiała go chmura —
I krwawieje ułanka jak gwiazda w obłoku!

Ryk armat! — Dym! — Płomieni złoto i purpura!
Drapieżna ręka śmierci wysunięta z mroku!..
Koniu! Koniu rycerski!... O płyń! Krok! Pół kroku!
O falo! Nie bądź katem!... O falo ponura!

Trzask! Imperium się wali! Ludy! Epos kona!
O gwiazdo! Gwiazdo Polski i Napoleona!...
Pękły niebios wierzeje — i grom z nich uderzył!...

A z ziemi, jak mgła, płynie i w lazurach stawa
Postać blada śmiertelnie — zadumana — krwawa —
I — we łzach — zwraca Bogu, co jej Bóg po wierzył!..

Or-Ot.


VENI.

Przybądź Nocy — zwiastunko wiary, niepamięci!...
Przybądź z krwawą strasznego wieczoru pożogą,
Przybądź dla tych, co zbrodni zapomnieć nie mogą,
I dla tych, którzy jęczą w jarzmie wieków zgięci!...

Z każdą cię chmurą burzy czekamy złowrogą,
Z każdym wichru powiewem — my w słońcu poczęci,
My — boleśni aktorzy łez, natchnień i chęci,
My — którzyśmy wszechwiedzy jad wydarli bogom!

Zstąp o święta! Nieliczne drżą ku tobie ręce
Ale czyste... O — dla tych przyjdź, których potęga
Wśród szkieletów się tańca w mdły pył walk rozprzęga.

Dla tych, których wężami szał biczuje w męce,
I których potępiony ssie upiór pokoleń,
Dla nas przybądź — o Nocy, zwiastunko wyzwoleń!...

Stanisław Pieńkowski.


Z cyklu sonetów „Gwiazdy“.
SONET VIII.

Gwiazdy! Powiedzcie! Przed epok milionem,
Gdy ziemia była wiosenną i młodą,
I lśniła wiecznie kwitnącą pogodą
Pod niebem wiecznie w bezmiar rozzłoconem —

Czy nie błądziły w uroczysku onem,
Nad oceanów nieprzejrzaną wodą,
Wówczas sny, cienie, z aniołów urodą,
Będące ciszą i światłem wcielonem?

Powiedzcie: jasne te, pradawne cienie,
Oceanową zadumane głuszą;
Po wirze przemian, co, się nieskończenie

Rodzą ze siebie i okwitłe głuszą,
Czy, własne swoje straciwszy istnienie,
Nie są w nas niebem zadumaną duszą?

Kazimierz Tetmajer.



AUGURZY.

Kiedy łzami krwawemi po stołu marmurze
Rysowałem bezmyślnie przeklęte jej imię,
Zobaczyłem w zaduchu szynkowni i dymie
Oczy w sobie utkwione, waryackie i duże...

Niechno tylko powieki z ołowiu przymrużę
I na falach melodyi łagodnej zadrzymię,
Zaraz budzi mnie szorstko spojrzenie kaimie,
Które warzy swym szronem widziadeł mych róże...

I patrzyliśmy strasznie na siebie bezmowni.
Jednakowej psychozy szarpały nas kleszcze,
Jednakowych przepalał nam trzewia żar głowni...

Posyłaliśmy sobie spojrzenia złowieszcze...
Zimna szarość poranku w tej czarnej katowni
Szlochających na stołach zastała nas jeszcze...

(Warszawa).
Wacław Wolski.



WIZYA.

Widziałem siebie w czarnej granitowej trumnie,
Którą jasność piorunu posępnie oświeca...
W sinem świetle błyskawic skąpane me lica
Uśmiechają się zimno, szydersko i dumnie...

W głowach trumny dopala się czarna gromnica,
I szatana twarz smutna pochyla się ku mnie,
Bezdennemi oczami patrząca rozumnie
Na mą bladość w zielonym poblasku księżyca...

Szatan przykrył mnie czarnem, granitowem wiekiem,
Dźwignął trumnę na ciemne, atletyczne bary
I z trudnością przy gromów huczeniu dalekiem

Poniósł ciężar z ołowiu w zamglony świt szary,
Zapłakawszy łzą krwawą nad strasznym człowiekiem,
Ze spokojnym uśmiechem idącym na mary...

(Warszawa).
Wacław Wolski.



Z konkursu „Życia“.

Modlitwa.

...A daj nam, Boże, mocy, żebyśmy wśród drogi
Nie padli kędyś z gardłem wyschniętem, jak karły,
Iżby nam skwarne wichry mózgu nie wyżarły
I nie porwały ciała o ciernie i głogi...

A i nie dopuść, Boże, żeby w nasze progi
Mógł się wślizgnąć przeszłości krwawy cień zamarły,
Iżby nogi proch drożny na chwilę otarły,
Iżby błędne ogniki były dla nas bogi...

A daj nam, Boże, hartu, iżbyśmy puginał
Utopić mogli w piersi rodzonego syna,
Gdyby się pod ciężarem swym nadto uginał...

I spraw, iżby kleszczami nas, jako hamulec,
Wstrzymywała od nędzy ducha ojców wina,
Iżby nam trupem padnąć przyszło, a nie uledz!...

(Warszawa).
Wład. Sterling.


Wierzba.

Wzięto drobniutką płonkę wierzby na południe.
Jesienią, kiedy zwiędły liść szumi grobowo —
W śpiącym cyprysów gaju wystrzeliła cudnie
I skroń umalowała sobie szmaragdowo.

Ale za to w te nasze zimne, szare grudnie,
Kiedy tam młoda zieleń kipi falą zdrową,
Jak dziecko, co w chorobie zczernieje i schudnie,
Stała naga, samotna, trzęsąc smutną głową.

Chłopie polski! nie tobie obce orać pola,
Kiedy cię los z twej roli wyrwie i wykopie.
Tej twojej prostej duszy nic nie przeinaczy.


Zakwitniesz, kiedy u nas lepsza błyśnie dola,
A zwiędniesz, kiedy znowu buchnie krzyk rozpaczy.
Nie tobie raj za morzem, głupi polski chłopie!

(Warszawa).
Wład. Sterling.



SONET.

Ukochałem najkruchszy filigran z kryształu,
W jakim nektar lacrima poetae się żarzy...
Ulubiony kształt wielu współczesnych pieśniarzy
Odzyskuje snadź berło królewskie pomału...


I odzyska je znowu, bo czuwa na straży
Miriam, czystej poezyi wyznawca do szału,
Zasłuchany w szum grzmiący przyrody chorału,
Głuszącego dysonans: zgiełk podłych kramarzy...

Za nim hufiec samotnych: Lange, szatan smutny,
Orzeł halny Tetmajer, Kasprowicz bard kmiecy,
Or-ot, starej Warszawy trubadur pokutny...

W nocnym chłodzie lśni mężna załoga fortecy
O postawie rycerskiej, szlachetnej i butnej,
A brzask zimny obiela ramiona i plecy...

(Warszawa).
W. Wolski.


EMIL VERHAEREN.

ODJAZD.

Mórz wał o piersi skał rozbija fal swych szał,
I szumią tonie ciemne,
Szumią, bryzgają pianą,
Huczą dookoła.
Oderwane znikają barki i spichrze,
Zgrzyta pomost w łańcuchu. Słychać gwar
Szereg pomostów i doków i gar —
I ognie spiętrzonych latarń i far
Chwieją się w wichrze,
Co biczuje morski piach
I słupy — i wieże i — dach...
I gdy maszty zaskrzypią — i fale się wydmą
Szalony okręt mój kotwicę rzuca.
I na zenitach mając portu widmo
Ryczy całą mocą swego płuca
Na wichry i gromy — —
I mknie zwierz błyskawiczny na morza ogromy.
O na jakiż to obłęd niewiadomy,
Na jakie sny letargiczne,
Na jakie przebudzenia magnetyczne,
Na jakie Pozaświaty, na jakie gdzie — bądź
W promieniach konwulsyjnych słońc,
Na jakie grozy i mrozy,
Na jakie rafy i trafy,
Na jakie złote Potozy,
Na jakie steru i masztów rozłomy —
O, na jakie miraże — i śmiechy — i kwiaty
Pędzi mój okręt, dziki mors zębaty —
Zwierz błyskawiczny przez morza ogromy? —
Ale ta, co rozsądku mego dzierży stery
Trzymając bladą lampę w ręku
Weszła na wielkie debarkadery
I patrzy, jak mój okręt odpływa w rozjęku
Na widnokręgów niewiadomych sfery.

Tłom. A. Lange.



SONETY ADAMA SZYMAŃSKIEGO.

Drogowskazy.
G.
I.

Gdy wichry Twoją mocą w huragan bieg swój wzmogą,
Ku ziemi czarnych chmur skłębione pędząc zwoje,
Piorunów groźny ryk przeraża syny Twoje,
Że jesteś Bogiem silnym, wyznają ludzie z trwogą.

Zawiłe, tajne szlaki, któremi niebios światła
W górze, jak wieków wiek, niezmiennie zawsze kroczą,
Śmiertelny bada lud, bezmiary rozum mroczą,
Że jesteś Bogiem mądrym, uznaje tłuszcza zbladła.

Wiecznego trwania czas, którego myśl nie sięga.
Szat boskich dziwny blask i ruchów Twych potęga,
Waląca z posad światy, umysły słabe gnębi

I tak nas pozór Twój zewnętrzny dotąd łudzi,
Że, goniąc prawdy cień, do piersi lgniemy cudzej
I Ciebie Bogiem czcimy, nie znając Twojej głębi...



II.

W niedoli ludzkiej błądzi mędrca oko:
Gdy szumem burzy, rwącej puszczy szczyty,
Wszechcierpień echo wciąż tu brzmi szeroko
I tłum bluźnierczo klątwy śle w błękity.

Bo jęk na ziemi obieg krwi przerywa,
Drży ból, cisnący łzy i z czerstwych ludzi
Lub kwili dziecię, co mrąc, nito niwa
Zwarzona mrozem, litość w sercach budzi.

Więc?... Ciszej jednak! Inny ból znajdziecie,
Gdy miłość, blaskiem łudząc nas swym marnie
W potwora wesel ucieleśni kwiecie...

Młodzieńczych marzeń pęka nitka zwodna,
Drży mąż... lecz matki bóle któż ogarnie,
Jej rozpacz niemą kto z nas zgłębi do dna?...



III.

Nie siła niewolnicy i nie jej słaba dłoń,
Ponurych cierpień moc łagodzi serc miljony,
Kalekę pieszcząc dziś, w wawrzynu liść zielony.
W ludzkości liść niezwiędły, mąż wieńczy swoją skroń.

I tylko względem Ciebie, jak dzieciobójców ryk
Brzmi dawne: »Ukarz, bij!« lub szczerzej pokryjomu
Dla siebie żebrząc łask, bez wiedzy swego sromu
Żeś Bogiem obojętnym, zawistny zioniem syk,

Że nawet płaz i gad ku tobie zwraca oczy,
Że Ty najgorszym z nas uścielasz byt wygodny
I pieczą swą o podłych sam cofasz ludzkość w tył...

Z najcudowniejszych barw obelgę świat Ci toczy,
Kalectwa serc i dusz nieczuje tłum wyrodny
I chce, byś dzikim ojcem dla... najuboższych był...

Petersburg 1898 r.
Adam Szymański.


F. MIRANDOLLA.

Z Upanisehad.

Cała przyroda roi się od życia
Wszystko nam w ucho szepce tajemnice,
Jakieś westchnienia i jęki wokoło,
Wszystko w przyrodzie cierpi, kocha, myśli.

Tam rosną palmy. Czemuż wy mówicie
Palmy? Ja widzę dusze świętych ludzi
Co tam usiadły po trudach Samsary;
Skąpane w słońcu czekają na Brahmę.

Irysy pachną. Nie! to nie są kwiaty!
To pięknych kobiet błąkają się dusze,
Czar pełnych szczęścia błąkają się wonie
Od których zadrży nawet grób — Nirwana.

O! bo kobieta to ołtarz Nirwany,
Płomień rozkoszy ślizga się po stopniach
I w niebyt szczęścia płynie z pocałunkiem —
Kobieta — Szczęście — to ołtarz Nirwany!

Wszystko się chwieje pod tchnieniem Samsary,
Wszystko usypia na łonie Nirwany —
Wszystko jest Jedno, a Jedno jest Wszystko!
Wszystko jest Bogiem! Bóstw nigdy nie było!




Ofiara Somy.
(NA MOTYWACH RIJVEDY).

Niech twój sok zwycięży omdleniem,
Czego nie zniszczą Agni połyski —
Czego nie zniszczą Agni języki
Jak rozburzona grzywa rumaka
Soma!

Odpędź wyjące o długich językach
Psy szczekające w cichą Somy noc.
Niech oko nasze głaszcze blask księżyca,
Niech zejdzie po promieniach Yati bladolica
Na jadzie twym.

Rzuć szczep precz, bo szczep to Powierzchnia
A jądro Somy biały słodki jad.
Szczęśliwy, kto już spi, nim puchar pękł na skale,
Szczęśliwy, kto ma Yati na ustach ukąszenia
Spać!

Spać — ale nie tak — jak śpi po pracy człowiek!
Spać — ale nie tak — jak śpi umarły człowiek!
Spać — ale tak, by pod zasłoną oczu
Był chaos — życie — grób — i trzęsienie ziemi
Przez Somę.

Spać, ale tak, by grały turmy głośno
Pobudkę wojny i by przez obłok mglisty
Płynęły ciche fale, komarów brzęki,
Słowa zatrutych hymnów pianych
Na Yayati wzgórzach.

O! tylko tak na piersiach Somy­‑Boga
Godzi się przespać życie krótkie urodzonych,
A ci, co skomlą głośno pod kąsaniem Yati —
A ci, co wietrzą śmierć we włosach Yati —
A ci, co w Yati­‑Somy noc szczekaniem mącą czary

Ci są i nie są!
Ci są, lecz nie — byli!
Ci są przypadkiem!
Ci wkrótce — nie będą!

Krosno.
F. Mirandolla.


WŁODZIMIERZ PERZYŃSKI.

UAJALI.
(FRAGMENT).

Kochanka moja, Uajali biała,
O oczach, czarnych, jak noc południowa,
O włosach, złotych, jak łan w blaskach słońca,
Smętna, jak lilia, jak płomień gorąca,
Gwiazd lśniących w duszy pani i królowa,
Kochanka moja, Uajali biała,
Stanęła przy mnie, cicho się zaśmiała,
Potem na czole położyła dłonie
I rzekła głosem, w którym słońce płonie:


»Weź mię... na wieki oddaję się tobie,
»Wieńcem z róż jasnych czoło ci ozdobię,
»Pieszczotą myśli do snu ukołyszę
»I poprowadzę w dal, w błękitną ciszę,
»A tam swe usta w usta twoje wplotę,
»Pierś w pierś i w owym uścisku złączeni
»Będziemy śnili, aż nas rozpłomieni
»Krew, aż się w ognie przemienimy złote«.

Było to rankiem, kiedy gwiazdy mdleją
I kiedy w starym przedwiekowym borze
Na drzewach ptactwo budzi się z uśpienia,
Kiedy łódź­‑słońce na błękitów morze
Płynąc, zorzami drogę rozpłomienia.
Było to rankiem, kiedy gwiazdy mdleją,

Na kwiatach jeszcze srebrzyła się rosa,
W powietrzu jeszcze stały mgły perłowe,
Na niebie jeszcze noc hebanowłosa
Snuła warkoczem wstęgi purpurowe.

Kochanka moja Uajali biała
Stanęła przy mnie. Cicho się zaśmiała
A jej śmiech niebo otworzył nademną.
Ciche, przesłodkie harf anielskich granie
Oplotło srebrną wstęgą moją duszę
Jak noc jesienna, zapłakaną ciemną,
Zlodowaciałą w bojów zawierusze...
Poczułem szczęścia jasne zmartwychwstanie,
I w serce taka weszła mi ochota,
Że rozśpiewało się jak harfa złota.


Stanęła przy mnie, cicho się zaśmiała
A mnie się zdało, żem już wyszedł z ciała
I że na kwiatach gdzieś pod niebios progiem
Leżę i gwarzę cichą pieśnią z Bogiem.
Że jestem blaskiem lilii, wonią róży,
I pocałunków anielskich słodyczą,
Że jestem cichą piosenką słowiczą,
Świeżą, jak łąka po wiosennej burzy.

Nie! to sen chyba! Uajali... Ona!
Wizya słoneczna ateńskich rzeźbiarzy
Pieścić mię pragnie, i tuli do łona
U stóp mych na głos o miłości marzy...
Nie, to sen chyba! Uajali biała
Do której długom modlił się daremnie
Szepcze kochania owiana tęsknotą
Niech mnie twe dłonie pożarem oplotą
Niech usta twoje krew wypiją ze mnie...
............
............
............




Wyśnionej...

Przyjdź do mnie w ciche południe lipcowe,
Kiedy w uściskach słońca ziemia mdleje,
Oddam Ci wszystko: tęsknotę, nadzieje,
Myśli, natchnienia, sny i łzy cierniowe.

Przyjdź do mnie... Życie oddam Ci bez żalu,
Od dziecka czekam na Ciebie z tęsknotą,
Na Twoją białą pierś, usta z koralu,
Żar pocałunków i snów tkankę złotą!...

O! bo Ty będziesz śnić i cierpieć ze mną,
Śmiać się i płakać... Wiem i to mnie zbawi;
Więc przyjdź, przyjdź prędzej, bo tak pusto, ciemno

Na mojej drodze, bo serce się pławi
We krwi, z tęsknoty więdnie, może kona...
O! przyjdź i wróć mię do życia, wyśniona!

Włodzimierz Perzyński.


ALBERT SAMAIN.

Wizye.
I.

Śniłem dżunglę pożarną kwiatowymi stoki,
Piżm wabiącą zapachem i ruń miękich tonią
Skwarną dżunglę, pijaną barw orgią i wonią —
W którą rozkład użyźnień wlewał świeże soki.

I tygrysem, wśród żądnych tygrysic się stałem,
Którym grzbiety w łuk krągły prężą się i kłonią;
Byłem samcem... w zielsk sieci co jad trucizn ronią,
I tygrysiej rozkoszy dreszcz mi wstrząsał ciałem


A żar nocy w wyczerpań pogrążał omdlenie...
Wokoło gwiazd się błędnych roziskrzało tchnienie
I fosfory swych oczu od nas pożyczały.

Do lotu się zwichrzyły burzy skrzydła krwawe
I parne deszczu krople jakby strugi łzawe
Z czarnego się lubieżnie nieba posypały...



II.

Śniłem ogród pierwotny, gdzie dusz szereg gości,
W płaszczu białej Sromoty rwąc złote konicze,
Gdzie wiatr w pluszów owija przemiękie słodycze
Srebrne kwiaty o dziewic strzelistej smukłości.

W cieniu jezior, w przejrzystych liści obramieniu
Mistyczni Oblubieńcy cichym płyną krokiem —
Wokół wszystko jest światłem — weselem — obłokiem —
Runa jagniąt się bielą w traw słonecznym cieniu...

Miłość święta bezgrzeszna, wolna żądzy szału
Pije z głębi ust czary ekstazę pomału.
Śnie pożądań w niebiańskiej wykąpany woni!...

I dziewiczy tam stałem w ziół przewonnych pęku
Z harfą białych kantylen rozdźwięczoną w ręku,
Rozśpiewaną w mej smukłej archanielskiej dłoni!




Nuit Blanche.

O droga! niech tej nocy w każdej srebrnej wazie
Woniejąca wieź kwiatów barwi się i pała.
Żadnych świateł! lśnić będzie marmur twego ciała
Jak marzenie w eterów skąpane topazie!

A Szczęście na swych skrzydeł migotliwej gazie
Nad pianinem zawiśnie — tam dłoń twoja biała
Łez i bolu anielski hymn będzie śpiewała
Mojej duszy tonącej w zachwyceń ekstazie.

Tak się kochać będziemy — cisi oniemieli,
I tylko pocałunek na rąk twoich bieli
Będzie kroplą, co z urny przepełnionej pada.

O Siostro! na nieb naszych przeczystej białości
Dziewicze pożądanie milczącej miłości
Rozbłyśnie — jako gwiazda wieczorowa blada...

Tłom. Kazimiera Zawistowska.


Z PRZEKŁADÓW.

JEAN RICHEPIN.

Florentyńczyk.

Malarz, rzeźbiarz, poeta — gonię bez wytchnienia
za Pięknością, co wiecznie z przed ócz mych ucieka;
dłoń ma w rytmy perliste blaski jej obleka,
w barwy, w marmur, by zakląć niknącą śród cienia.

Świat jest szkicem, a dłoń ma w obraz go zamienia!
Wszak ja tworzę te bogi widzialne dla człeka
tu na ziemi i niemal aż w niebie — z daleka,
choć istnieją jedynie w mych włościach marzenia!

Ja to sławę ich śpiewam i rzeźbię ich twarze:
dość mi przestać, a świat się chaosem okaże
bez harmonii, gdzie myśl się w żaden kształt nie wciela.

Nie chcę jednak takiego sprowadzać rozruchu:
lubię tworzyć te Byty, którym przeczę w duchu,
gdyż lud czcząc je, uwielbia mnie, ich stworzyciela.

Tłom. Jerzy Żuławski.


KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER.

Z cyklu „Gwiazdy“.

Syryuszu! Cudzie gwiazd! Gdy patrzę w ciebie,
W twój wieczny spokój, w tę ciszę nadbytu,
W niezmierną oddal twojego błękitu,
W twe wiekuiste istnienie na niebie:

Dusza się moja smutna wraca w siebie,
I ból się rodzi z mojego zachwytu —
I dusza, pełna bolesnego zgrzytu,
Opada z nieba i w prochu się grzebie.

Twe cudne światło, zimne, jak blask stali,
Niezmienne, jasne, głuche, świeci w górze
Twarde jak dyament... Niech się świat zawali,

Wasze, o gwiazdy, nie zadrgną podróże —
Jesteśmy łódką na szalonej fali,
Bo niema żadnej miłości w naturze.



II.

I oto pyłem w ten bezmiar rzuceni
Patrzymy w górę — wieczny symbol wzroku —
Mijając szybko, jak fale w potoku,
Który trwa wiecznie wśród jednych kamieni.

Każdy z nas, w ziemskiej zamknięty przestrzeni,
Symbolem tylko jest w bezkreśnym toku
Ludzkiego życia; giniemy z widoku
Bez śladu, na kształt bezistotnych cieni.

Wy tylko, gwiazdy, wy tylko zliczycie
Te warstwy bytów, co przez lat otchłanie
Trwały i nikły, aby nam dać życie —

I nas znów w wiecznej poznacie przemianie,
Bo jeden tylko jest gorzki cel w bycie:
Ażeby miał swe wiekuiste trwanie.

Kazimierz Przerwa-Tetmajer.



Mglisty wieczór.

Krakowskiego przedmieścia trotuar szeroki
Ćmą gazowych płomieni we mgle brudnej błyska,
Otęczonych nimbami... Jak ciemne zjawiska,
W różne strony przechodnie kierują swe kroki...

Wilgotnego betonu powierzchnia lśni śliska,
Niby symbol kamienny serc twardych epoki,
Obojętnych na nędzy stołecznej widoki,
Truchlejących, by o nią nie otrzeć się zbliska...

W mroku świecą matowo powozów latarnie,
Złote oko tramwaju się zbliża,
Kuch na bruku drewnianym pulsuje mniej gwarnie...

W mglistej dali wieżyce Świętego śpią Krzyża,
Zanim senne znużenie powoli ogarnie
Wyludnione bulwary małego Paryża...

Wacław Wolski.


Twoja Dusza.
Dla Z. J.

Twoja Dusza wygnanki ma królewskiej lice,
Czerw Bezczynu krwi jasne jej wytacza soki,
Nuda — w pustyń jałowe przenosi opoki,
Gdzie pogasłych Nadziei martwe lśnią źrenice.

A wokoło mkną Życia wezbrane potoki,
Niosąc zgony i srebrne Odrodzeń kotwice,
Białe krzyże Chrystusów — Syzyfów krwawice,
Tyrs Bachantek — Idei błękitne obłoki.

A Twa Dusza wygnanką jest w królewskiej szacie,
Śledzić dano jej szaniec w bojowym rozgwarze
Ale walczyć przy żadnym nie wolno sztandarze!...

Więc czując, że majestat jest dla niej przekleństwem,
Kona cicha — tej lilii sławiona męczeństwem,
Co samotna rozkwitła w gotyckiej komnacie...

Kazimiera Zawistowska.



PATRYOTA“.

W zdrowem ciele zdrowa dusza!
Hoc! Hoc! Hopsa! tylko śmiało!
Jeszcze Polska nie zginęła!
Co się stało, to się stało!
Jak Bóg da, to odbierzewa!
Hulaj dusza bez kontusza!
Kto nie z nami, to hołota!
Huha! Vivat »patryota«!

Rozum, wiedza, talent, praca
U nas, bratku, nie popłaca!
Postęp i cywilizacya
W kąt gdzie wchodzi do gry nacya!
I »guanem« wnet dostanie
Kto nie z nami, mocium panie.
Bo jest jedna tylko cnota,
Byś był, wasze, »patryota«!
Możesz kpem być i cymbałem,
Możesz dureń być siarczysty:
Byleś z mocą i zapałem
Kraj miłował macierzysty!
Co się stało, odstać może!
Jedno, drugie, trzecie morze...

Huha! Hopsa! Każdą nową
Myśl witamy krzyżem pańskim —
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim!
My o jedno tylko szlemy
Modły k’ niebu z naszej chaty:
By nam buty mogły śmierdzieć,
Jak śmierdziały przed stu laty...


Gdzieś tam jakiś Francuz wściekł się —
Bęc! Już sterczy na indeksie!
Ojciec święty siedzi w Rzymie,
Na plebanii ksiądz Walenty —
Wara, chłystku, mi tu wnosić
Swoje »ludzkie dokumenty«!
Londyn, Berlin i Warszawa
Niech ci krzyczy: sława! sława!
Chociaż wiem, jak ci zależy,
Abyś u mnie był przyjęty,
Ja ci domu nie otworzę,
Nie dla takiej on hołoty!
U mnie w duszy cnota leży —
Vivat skromność »patryoty«!

Hoc ha! Hopsa! Byle zdrowo,
Zdrowa dusza — zdrowe ciało!
Niechaj śmierdzi, jak śmierdziało,
Byle tylko narodowo!
Wolę polskie ..... w polu,
Niż fiołki w Neapolu!
Swojsko, polsko, po naszemu,
Hoc! Hoc! Hopsa! Tak, jak wtedy
Gdy nas naprzód tłukły Szwedy,
Potem Niemcy i Moskale —
Hoc! Hoc! Hopsa! Doskonale!
Po swojemu! Po staremu!
Lepiej dostać w łeb w kontuszu,
Niż we fraku natrzeć uszu!
Niechaj żyje stara cnota!
Daj nam dalej kisnąć Boże!
Jedno, drugie, trzecie morze —
Vivat »prawy patryota«!...

Szyldkret.




Przysięga.
(Wiersz przeznaczony na raut krakowskiej Szkoły Sztuk pięknych)

»Z nią, albo bez niej!« Z tarczą, lub na tarczy
Zejdziemy z pola odpocząć w mogiłach!
A będziem walczyć, póki tchu nam starczy,
Póki krew będzie czerwienić się w żyłach!
A naszem słońcem nieśmiertelne piękno!
A nasze hufce przed wrogiem nie klękną!

Naprzód! Z miłością, z wiarą i z tęsknotą
Do ideału, do sławy, a wiernie!
A jeśli błoto na drodze — przez błoto,
A jeśli ciernie i kolce — przez ciernie,


A jeśli róże i wieńce — przez róże
Z królewską dumą, w królewskiej purpurze!

O świcie w pole!... Dziś uczta weselna —
Śmiech, szał, sny złote, rojenia... My, młodzi
Przed nami życie — chwała nieśmiertelna —
Pójdziemy po nią, jak wiatr przez step chodzi
I, albo zmiecie nas z drogi śmierć krwawa,
Albo tam — czoła uwieńczy nam sława!

O świcie w pole!... Białych orłów skrzydła
Pieśń nam zaszumią, las odpowie echem...
Wnet szare życie porozsnuwa sidła,
Wnet tłum opluje nas szyderczym śmiechem,
Wnet mgły posępne niebo nam oplotą,
A my — pójdziemy z wiarą i z tęsknotą!

Tak, przysięgamy! Z tarczą lub na tarczy
Zejdziemy z pola odpocząć w mogiłach!
A będziem walczyć, póki tchu nam starczy,
Póki krew będzie czerwienić się w żyłach!
A naszym słońcem nieśmiertelne piękno!
Z niem — póki dzwony na pogrzeb nie jękną.

Kraków.
Włodzimierz Perzyński.


SEN.

Jakiż sen dziwny!... O zachodzie słońca
Szedł wolno Chrystus przez zbożowe łany.
Szedł, zapatrzony w dal siną, bez końca,
I w nieprzebraną ciszę zasłuchany.

Miał łzy w źrenicach. Zaduma na czole,
Bólu i smutku tłoczyło go brzemię.
Szedł... za nim jasność wielka szła przez pole
I wstęgi złote kładły się na ziemię.

Jakiż sen dziwny... W pustce, na rozdrożu,
Gdzie krzyż ramiona wyciągał zczerniałe
I błogosławił złocistemu zbożu
I tym, co łzy mu składali na chwałę.

Ukląkł pokornie, niby chłop w sukmanie
On — Bóg, w królewskich blaskach i purpurze,
A echo niosło jęk po złotym łanie...
Płakał, jak niegdyś na Golgockiej górze.

Kraków.
Włodzimierz Perzyński.


Warszawa.

Patrzyłem na nią o zachodniej porze,
Gdy słońce mdlało w szkarłatów koronie,
Wisłę wieczorne pozłociły zorze.

I każda fala, zdawało się, płonie,
Ciepły, zachodni wiatr zcicha coś śpiewał
I oddalonych pól przynosił wonie.

Trawy, pożółkłe od słońca rozwiewał,
Czasami wichrzył nadrzeczne szuwary,
Czasem, jak gdyby zmęczony, omdlewał

I milkł... Nad wodą płynęły opary. —
Coraz to bardziej mdlało złote słońce,
Coraz ciemniejszym stawał się gród stary...

Patrzyłem smutny... Myśli, oczów gońce,
Biegły skupione za błędnem spojrzeniem
I przystrajały rzęsy w łzy palące.

I omraczały czoło smutku tchnieniem...
Ach! bo wzrok dojrzał śmiech, szał i wesele,
Myśl się spotkała z nędzą i cierpieniem.

Kraków.
Włodzimierz Perzyński.


EMIL VERHAEREN.

POWROŹNIK.
Z cyklu: VILLAGES ILLUSOIRES.

Pod groblą, śród wioszczyny,
Której szlak otaczają dziwne plątaniny
Krzywych linii ku morskiej głębinie szumiącej,
Siwy powroźnik jasnowidzący —
U drogi — chodząc wstecz a wstecz,
Mądrze układa, przesuwając dłoń
Dalekich nici wir, co precz
W nieskończoność precz — sunie się doń
Tam,
Gdy skwarny wieczór mrze u morskich tam —
Słychać jeszcze zgrzyt kół:
Ktoś niewidzialny na górę i w dół
W tajemniczych porusza je rękach,
Gdy równolegle na czółenkach,
Co w odległości toczą się jednakiej —
Od kresu po kres drogi — niezmiennemi szlaki
Wciąż wiją się konopie — niby długi wąż —
W dzień i w noc — nieustannie — wciąż, a wciąż, — a wciąż.

Słabą lecz zwinną jeszcze ręką nić mota
Starzec, trwożny że zgasi owę trochę złota,
Co w trud mu wlewa słońca promień zachodzący.
I tak wzdłuż domów i murów
Siwy powroźnik jasnowidzący
Przyciąga widnokręgi — rzekłbyś mocą sznurów,
Oto są widnokręgi — oto są ich zdroje,
Żale — wściekłości — nienawiści — boje.
Łzy milczenia — krzyku łzy,
Widnokręgi przeszłych dni,
Pogodne i rozwichrzone,
Przeszłości dzieje wskrzeszone.

Niegdyś — było to życie błędne, lunatyczne,
Płynące śród wieczorów i rautów świetlanych
Gdy boża dłoń do krajów wiodła obiecanych
Swój lud, paląc mu ognie w ciemności magiczne.

Niegdyś — było to życie, wieczną burzą wzdęte
I dziko zawieszone u kopyt rumaków,
Niespodziane i pełne błyskawicznych znaków
I w ogromne przestwory — ogromnie napięte!


Niegdyś — było to życie mistyczne, ogniste.
Biały krzyż na niebiosach, krzyż piekieł czerwony,
Każdy swojem żelazem szedł opromieniony —
Przez krew — w swoje zwycięskie niebo płomieniste!

Niegdyś — było to życie spienione. Szalała
Krew ludzka. Dyszał zbrodnią świat. Huczały dzwony.
Krwawo z potępiającym walczył potępiony —
I śmierć im lśniła w dali szalona, wspaniała!

Śród lnianych pól i łoziny
Śród nieruchomej drożyny —
Wzdłuż domów i murów
Siwy powroźnik jasnowidzący
Z głębi wieczoru, zagadnienia nęcącej,
Przyciąga widnokręgi — rzekłbyś mocą sznurów.
Oto są widnokręgi — oto są ich zdroje:
Praca, wiedza, zapał, boje.
Widnokręgi niknących pozorów,
A w zwierciadle ich wieczorów
Żałobne teraźniejszej doby niepokoje:

Oto — nagromadzenie ogniów tęczy żywej
W których mędrcy związani w olbrzymi wysiłek
Nie chcą bóstw, aby podnieść ten nicości pyłek,
Dokąd wiedzy człowieczej dopłyną porywy.

Oto izba, gdzie myśl swe twierdzenie podsyca
Matematycznie ważąc liczbę elementów:
Że tylko pusty eter treścią firmamentów
I że z retort nam błyśnie śmierci tajemnica.

Oto — dymna fabryka; materya niemocna
Tocząc się — drga stężona — krwawa śród pieczary,
Gdzie w trudach się formują nowożytne czary,
W których zamiera przestrzeń, czas i ciemność nocna.

Oto dziś — patrz! — zmęczonej gmach architektury
Pod ciężarem stuletniej pracy swej ugięty,
Z którego płyną groźne krzyki i lamenty
Wyzywające przygód piorunowe chmury.


Na drodze równej, ociemniałej
Z okiem utkwionem w świetle chwały,
Co złoci o zachodzie brzeg domów i murów,
Siwy powroźnik jasnowidzący
Z głębi wieczoru nimbem promieniącej
Przyciąga widnokręgi — rzekłbyś mocą sznurów.
Oto są widnokręgi — oto są ich zdroje:
Błyski, nadzieja, przebudzenia, boje,
Widnokręgi co jaśnieją
Jutrzejszej doby nadzieją —
Po za kresem brzegu zdala
Gdzie na obłokach wieczór się zapala.

W dali tam — harmonijnej i pogodnej dali,
Podwójne szczeble złota zawiesza drabina:
Marzenie i Poznanie po szczeblach się wspina;
Chociaż z osobna wyszły — mkną po jednej fali.

W dali tam — wszechprzeciwieństw gasną krwawe błyski,
Ręka zwątpień otwiera tam Pewności wrota.
Wzrok widzi, jak się wiąże jasna praw istota,
Którą chwilowych doktryn więziły kołyski.

W dali tam — duch przenika w subtelnej pogoni
Dalej niżeli pozór — niżeli śmierć sięga:
Serce się uspakaja. — Słodyczy potęga
Ogromnego milczenia dzierży klucze w dłoni.

W dali tam — Bóg, będący każdą ludzką duszą
Stwarza się — i we wszystkich rozlewa, odtwarza —
I tem wyżej się wznosi, im niżej rozważa
Cierpienie i pokorę, które serce kruszą.

I jest pokój żywy i ciepły. Wesele
Harmonijne, równe — w tej wieczornej ziemi
Gdzie jak węgiel nadziei promieńmi złotemi
Goreją gwiazdy nocy w powietrznym popiele.

Tłom. A. Lange.


F. MIRANDOLLA
NOKTURN
WIZYA WIOSENNA
Pannie E. L.

Wiosna, zakwitająca lilia otwiera kielich biały,
Na szarej ziemi błyszczące irysy pozakwitały.
Mienią się sino jak gwiazdy wiatrem strącone na ziemię.
Nie, to w promieniach księżyca
Parku starego ulica
Drzemie.

Trwożnie i tylko nocą wiosna otwiera kielichy
Kwiatów dotkniętych niemocą. Słyszę jej oddech cichy
A drzewa drżą.
Woda co stała się krą srebrzy się teraz i żyje.
Ach tylko gdy ciemność nocy wszystkie połyski wypije
I na dziewicze niebo wypłynie księżyc biały,
Wtedy się tylko zdaje, że kwiaty pozakwitały
I wizya żyje.
Bo w dzień się jeszcze słońce w pęki promieni chowa
Jak w płowych włosów sploty chorego dziecka głowa.
A kiedy otworzy czasem blade wypełzłe oczy
I wzrokiem sennym pijanym po ziemi krąg zatoczy,
Ziemia wygląda wtedy jak opuszczona gospoda.
.......................
Już nic nie widać, już wiosna zamyka kielich biały
I z szarej ziemi błyszczące izysy pouciekały,
Tylko długimi cieniami topole ścielą ziemię
W białych promieniach księżyca
Parku starego ulica
Drzemie.

F. Mirandolla.


WŁODZIMIERZ PERZYŃSKI.

Z SONETÓW.
PLEIN-AIR.

Leżę na stercie siana upojony ciszą,
Błękit mię obezwładnił, ogarnęła senność,
Oczy nakryłem dłonią i w nieba bezdenność
Patrzę, kędy obłoki srebrne się kołyszą.

Marzę... W sercu, jak w księdze myśli głoski piszą
Coraz inne... podziwiam barw, obrazów zmienność,
Poi mię łąk aromat i słońca promienność,
Wzrok we mgły się obleka, piersi zwolna dyszą.

Tak gorąco, tak cicho... Gdy w dal niebieskawą
Spojrzę, dostrzegam, zda się, lal powietrznych drżenie.
Wiatr drzemie gdzieś w przestworzu, nie szeleści trawą,

Nie gra na harfie z liści jego skrzydeł tchnienie.
Senno, cicho... uroczo... Zatęsknię­‑ż za wrzawą
Życia, czując na sobie wieczności spojrzenie?




WIZYA.

Cicha, miesięczna noc. Usnęły drzewa
Na stokach, góry piętrzą się milczące,
Księżyc je lekką, srebrną mgłą owiewa,
Śród liści światła porozsiewał drżące.

Ziemia w rozkosznym słodkim śnie omdlewa,
Hurysę odszedł pan jej — złote słońce —
Nagle się ze snu obudzi... wiatr śpiewa...
Powiało chłodem... światło rwie się — plącze.

I dziw nad dziwy — z białego obłoku
Widmo, błękitny rycerz się wyłania,
Hartowną zbroję ma i miecz u boku.

Przez mgły z tęsknotą spogląda na ziemię,
Czekając hasła jakiegoś, wezwania...
Lecz ona znowu snem rozkosznym drzemie.




NA ŚNIEGU.

Pole. Jak okiem sięgnąć śnieg. W oddali
Czernieją smutno sosny karłowate,
Nad niemi jeszcze rumieńcem się pali
Pole, błyszczące od gwiazd, lodowate...

Z za chmury wyjrzał księżyc i krysztali
I dzierzga skrami pola białą szatę.
Cisza. Gdzieś tylko rumieńcem się pali
Niebo, błyszczące od gwiazd, lodowate.

Zgasły ostatnie posłoneczne zorze...
Białe, bezbrzeżne nieruchome morze
Spi, jak sfinks w srebrnych płomieniach miesiąca.

Gdzieś zapłakały smutnych wilków stada,
Ze śniegu, zda się, śmierć powstaje blada
I cicha, płynie w dal na pogrzeb słońca.

Włodzimierz Perzyński.


Nie wiem, dlaczego —

Nie wiem dlaczego, gdy w to niebo patrzę,
Smutek zeń wionie w mą duszę —
Choć złoto skrzy się i purpura z niego,
Serce nieznane szarpią katusze;
Nie wiem, dlaczego —

Nie wiem dlaczego, gdy zmrok ziemię cichą
W fiołkowo sine z ametystu szaty
Stroi, jak dziewczę na przyjście lubego,
Tu w głębi tęsknot rozkwitają kwiaty —
Nie wiem, dlaczego —

Nie wiem, dlaczego, gdy noc dłoń łagodną
Jak matka dziecku kładzie na skroń moją,
Czar aksamitnej dłoni żalu mego
Ni pieśni słowa smutków mych nie koją —
Nie wiem, dlaczego — —

Filip Eisenberg.


FRANCIS-VIELÉ-GRIFFIN.

MAŁGORZATA.

O, gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O, gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swoim zamku, w kwiatach i grabinie,
Szare jej oko w mgle dalekiej ginie —
Dumki dziewicze roi wśród tęsknoty,
Złotowłosa w jutrzni złotej.

Ona jest w swoim zamku o lekkich wieżycach,
O woniejących kwiatami ulicach,
Gdzie ciężkiemi są chwile, co się zdają lekkie,
Długie i ciężkie jak lata dalekie —
Długie i tak błędnie przepędzone,
Długie i tak męcząco wydzwonione.

Ona jest w swoim zamku, w tym dębowym lesie,
Co ku wyniosłym wieżom z wiosek pnie się,
I nad którym ulata dreszcz ku wyżynie...
Dalekiej pieśni echo ku niej płynie,
W której radosne jakieś rozpacze
Rozrzewnionem sercem płacze
Jakiś śpiewak zatęskniony,
Jakiś śpiewak uwieńczony.

„Czy wiesz, że jest godzina, gdy nic nie odczuwa
Już duch oczekiwaniem zbyt długiem znużony? —
Czy już na ciebie przyszło to, że się zasnuwa
Twa żądza w cień, co milknie niemy, rozmarzony?“

O, gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O, gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swym ogrodzie pod śnieżną jabłonią,
Marzenia jej leciuchne zefir kwietnia gonią —

Marzenia, w których Miłość kroczy z swym orszakiem
I słońce promienieje nad zieleni szlakiem.

Ona jest w swym ogrodzie — pełna niepokoju
Od lubczyków, co płoną w kwietniowym rozwoju
— W zieleni, z dreszczem jakaś piosnka śpiewa,
A szczęście jej różanym śmiechem się rozlewa.

Ona jest w swym ogrodzie, w rojnym swym ogrodzie,
Co brzęczy, szemrze, szumi, spiewa jak czarodziej,
Róż weselem zróżowiona,
Pieśnią życia upojona,
Na pół strwożona wróżbami stokrotki
Ale wierząca w ten dźwięk słodki,
Co mówi: Kocham ciebie!...
I swiece zapala i Veni Creator wydzwania,
Śmieje się sama do siebie
I pogląda na drogę i ręką się zasłania.

O, gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O, gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swym klasztorze, modli się i wzdycha,
Godzina za godziną płynie, płynie z cicha,
Ona jest w swym klasztorze, modli się i wzdycha.

Ona się modli w pół świetle gromnicy,
Marzy o oblubieńcu nadziemskiej stolicy,
O Chrystusie, co wejrzy ku swej żałobnicy.

Ona jest w swojej celi, modli się i wzdycha —
I przed wybranym bogiem na klęczki się zniża,
Kwieciem, co śród jej duszy zakwitło kielicha
Zasypując drogę krzyża.


Jak morski ptak polotem rozpostartych skrzydeł,
Dusza jej się unosi na wichrze organów
I płynie we mgle kadzideł
Znużona — i oddana Panu Panów.
Całą duszą rozkochana,
Duszą swoją obłąkana.

Dusza jej się unosi na wichrze organów
Śród fal cudownych wiary upojenia,
A monstrancya opromienia
Głowy kapłanów
Żałobną szatą czarnych — i promiennych złotem
— I duch jej cały drży — porwany kołowrotem.
Przeciw sobie zbuntował się duch dziewiczy,
Umarła... Już ją zakon schłonął tajemniczy.

O, gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej!
O, gdzie jest Małgorzata? o biada, rycerz jej!

Ona jest w swoim zamku, gdzie ją troska gniecie,
Ona jest w swojej wiosce, spokojna, jak dziecię,
Ona jest w swoim grobie, siejmy na nim len.

Warszawa.
Tłóm. Antoni Lange.



Bądź błogosławiona!

Ty szczęścia dajesz mi świetlaną jasność,
Miłości jutrznię Ty różowo złotą
Rozpalasz w sercu mem swych ócz spojrzeniem,
Roskoszy żary niecisz w głębiach łona —
Bądź błogosławiona!

Przez Ciebie płynie strumień piękna boski,
W mej duszy czarę, przez Ciebie blask słońca
Promienny taki, a miesięczna światłość
Jak z tęsknot srebrnych pajęcza opona —
Bądź błogosławiona!

Jesteś, jak cisza świąteczna wieczoru
W chwili upojeń i przeczystych milczeń,
Gdy drżącem skrzydłem roskosz ziemię tuli
A światło tęskne na zaświatach kona —
Bądź błogosławiona!

Filip Eisenberg.



RYSZARD DEHMEL.

Władca i władczyni.
(Z CYKLU „LEBENSBLÄTTER“)
On:

Żeś mi tak piękna, więc cię na mą duszę
Zaklinam: żarów ty nie budź w mem łonie!
Żeś mi tak piękna, oprzeć się nie kuszę,
W uścisku długim moja dłoń gdy tonie.
Żeś mi tak piękna, pożądać cię muszę,
Bo dla mnie wszystkich kwiatów barwy, wonie;
Żeś mi tak piękna, ja twe piękno skruszę,
By cudze ciebie nie dotknęły dłonie!

Ona:

Żeś mi tak silny, czuj pragnień katusze!
Lecz dla mnie zorza mej piękności płonie:
Żeś mi tak silny, zaklnij się na duszę,
Że zawsze staniesz w mojej krwi obronie!
Żeś mi tak silny, niech mię moc twa skruszy!
Lecz może żal twe serce wprzód owionie;
Żeś mi tak silny, ja ci uledz muszę,
Uścisków moich i ust ci nie bronię.

Tłóm. Filip Eisenberg.



FRAGMENT.

A gdy z młodością nadchodzi rozłąka,
Gdy z drzewa wiosny opadają kwiaty,
Duch, jak kometa, w bezmiarach się błąka,
Pragnie raz jeszcze rój marzeń skrzydlaty
Potrącić skrzydłem, strzaskanem przedwcześnie,
Ku gwiazdom wznieść się na jawie — lub we śnie.

Więc rozgwieździoną, cichą, jasną nocą,
Skąpany w blaskach srebrzystych księżyca,
Leci, gdzie nocy pochodnie migocą,
Jak brylantowa leci błyskawica,
Której szlak znaczy złocista orbita,
A nieskończoność swem tchnieniem ją wita.

Ach, z takich wyżyn spojrzawszy na ziemię,
Widzisz, że ona jest, jak czarna truna,
Co — przystrojona w kir — od wieków drzemie
I ożywczego nie pragnie pioruna,
Któryby błysnął płomieniem czerwonym,
Spadł — i ostatni raz wstrząsnął jej łonem.

Prometeusza ród wygasł przed wieki,
Iskry wszechbytu nie wydarł Zeusowi,
Więc przed ludzkością świt jeszcze daleki,
A półbogowie nie przychodzą nowi,
Coby na Olimp zwrócili dłoń hardą,
Aby zwyciężyć, albo — zabić wzgardą!

Prometeusze, Herakle, tytany!
Przeszła, nie wróci już epoka wasza —
Strzaskał się puchar, po brzegi nalany
Nektarem bogów. Pełna mętów czasza
Spragnionych tłumów dzisiaj nie napoi,
Co u przyszłości cisną się podwoi...

Warszawa.
Selim.


PIOSENKA.

Ptak mój złoty odleciał odemnie,
Dzisiaj tęsknię po nim nadaremnie
A roztęskniony smucę się i trwożę,
Bo myślę, że już nie powróci może
Ptak mój złoty...

Na obcych drogach i dalekich morzach
Zginął, jak słońce w przedwiecznych zorzach
Ptak mój złoty...
Tęsknię... coś szepcze, że niedarmo płaczę,
Bo już tych skrzydeł jasnych nie zobaczę.

Ukochany odleciał odemnie —
Dziś go czekam, wołam... nadaremnie.
Tęsknię, płaczę i serce mnie boli,
Bo na wieki wziął je do niewoli
Ptak mój złoty...

Gdzieś się zabłąkał, przepadł bez wieści,
Już mnie pieśnią słodką nie popieści
Ptak mój złoty —
Tęsknię... coś szepcze, że niedarmo płaczę,
Bo już tych skrzydeł jasnych nie zobaczę.

Ptak mój złoty odleciał odemnie,
Dzisiaj płaczę po nim nadaremnie,
A roztęskniony smucę się i trwożę,
Bo myślę, że już nie powróci może
Ptak mój złoty...

Włodzimierz Perzyński.


ALBERT SAMAIN.

Z cyklu: „L’allée solitaire“.
I.

Gdy me serce królewskie rozczarowań żałość
Ścigała wśród dwunastu pałaców złocistych —
Wówczas tronu z porfiru przeniosłem wspaniałość
Na najwyższą z wysokich mych wieżyc strzelistych!

Tam panując nad ludzi olbrzymiem mrowiskiem
Blade skronie opieram o błękitów schody. —
A w ócz głębi igrają świetlanym połyskiem
Jutrznie, zorze, jak w szybie opuszczonej wody. —

I żyję, a tuż za mną krok już Śmierci bieży.
Jako zwierze zwalczone Ziemia u nóg leży.
A me dłonie gwiazd nocne zrywają opale...

Nie rozerwać mi jednak oczu nie jest wstanie,
Nic mi Serca nie zajmie w Nudy oceanie
Który zewsząd bezkreśnie obnaża swe dale...

W duszę nicość przelewa już swej Duszy fale...



II.

Czerni zostaw brutalne zbratanie ulicy.
Na wysmukłej zaś twoich balkonów wyżynie
Samotności niech blada lilia się rozwinie...
I z uśmiechem w Przeznaczeń zatop się źrenicy!


Tłoczą się przy uczt stole głodni biesiadnicy,
Część im zostaw w dorywczym festynie —
Bo twój puhar się wzniesie o Duchów godzinie
Jak wodotrysk białemi osrebrzon księżycy!...

W świątyni jasnej Ducha sztuka Ci pokaże
Twe serce położone na Dzieła ołtarze
Jak Cymboryum w kadzielnic błękitnym oparze.

Myślą panuj nad Wiekiem, oddychaj przestworem
Bez Nadziei, Nadzieja jest krwawym upiorem,
Żyj godziną twej Myśli kryształowym tworem!...


III.

Jękiem skrzypiec łkających Życie się rozżala —
Tłum zaś mrowi się, tłoczy, opada, znów płynie,
Przez to Morze tęsknoty mknąc jak brudna fala
Rad i w bezdeń Dni próżnych dał nam Godzinie.

Sztuka tylko samotna smyczek dzierżąc w dłoni
Ów smyczek seraficzny w dyamentow przeźroczy
Gwiazdy — tony, dobywa z ołowianych toni —
A u stóp jej Śmierć cicha ma siostrzane oczy...

Serca zwiędłe zdeptane!.. Łez i bolów zgrzyty!
Więc śmiało ty się wzbijaj w lir fletni błękity
I Duszę swoją rozkwieć liliowym Snem — Kwiatem!

Nad ziemią małą chciwą — nad tą ziemią zdala
Jękiem skrzypiec łkających Życie się rozżala.

O Serce! ty osłonić daj mi się za Światem!..


IV.

Czarny Kozioł ciemności przerzyna pustkowie —
To wieczór Krwi i Zbrodni! Twe wstydu osłony
W toń bezdenną rozkoszy wir cisnął szalony.
A północ ku nam zwraca oczodoły sowie!

Samum Żądzy przez mroczne przelata sitowie...
W dzikim lesie twych włosów jak zwierz osaczony
Szał, sępiemi nam ciała dzisiaj oplótł szpony,
Aby jutro na wstrętu cisnąć je wezgłowie!..
I lecim w głąb otchłanną krwi i złorzeczenia
Z męką zmysłów jak hyeny wyjących z pragnienia
A serca ostrej stali biorąc chłód okrutny
Podobnemi nas czynią dzikich Bestyj parze..

Lecz tam w górze... jak zmarłych psalmujące straże
Nasze dusze — na klęczkach hymn szepczą pokutny.


V.

Już kwiaty rozkołysał Serafin wieczorów —
Kościelnemi organy Marzeń — Pani śpiewa.
A niebo gdzie subtelność wszystkich barw się zlewa
Przydłuża omroczoną agonję kolorów.

I serca rozkołysał Serafin wieczorów!
U balkonów dziewiczych Miłość woń rozwiewa..
A Cisza jako mięka białoskrzydlna mewa
Na śnieżącą się bladość upada przestworów.


Każda róża w bezwładnem chyli się omdleniu..
Kędyś dusza Schumana zabłąkana w cieniu
Beznadziejną swą skargę z głębi sączy łona.

Jakieś dobre i ciche dziecię teraz kona....

W księdze Godzin, o Duszo, zaznacz bieg tej chwili
Dziś po perłę twych Bolów Anioł się pochyli!


VI.

Nieba toń się jeziorem blado złotem stała
Nad doliną tuloną cichem zamyśleniem.
W powietrzu rozszerzonem pustką i milczeniem
Dusza Nocy się wielka i smutna rozlała.

Gdzieniegdzie już pokorne światełka migocą
Parami białe woły powracają z błoni
A starzy z głową wspartą na zczerniałej dłoni
U chat progu się cichą napawają nocą.

I dzwon bije — i tęsknym jest ponad wyrazy
Ten widok, jako proste te dawne obrazy
Gdzie jagnię białorune dobry Chrystus chowa.

Srebrno­‑gwiezdnym się pyłem kir nocy rozśnieża
A tam w górze starego sylwetka pasterza
Nieruchoma się rzeźbi cicha, białogłowa.

Tłomaczyła: Kazimiera Zawistowska.



TOMASZ CZASZKA.

MUC.

Powietrze było tak białe, że kiedy przeleciał biały ptaszek, to wyglądał, jak srebrny...
Mały Muc szedł w niebieskiem, nowem ubraniu i ciągnął drewnianego konika, który miał czerwone kółka i zawsze podskakiwał, bo się potykał o kamyki..
Żółte pączki na drzewach nie otworzyły jeszcze ócz, jak dziewczęta. — Niektóre spadły we śnie na piasek, a między listkami biegały czarne mrówki... Niektóre pączki jeszcze żyły; niektóre zwiędły, nim otworzyły oczy.
Muc ciągnął silnie za sznurek, żeby konik nie uciekł i zaciskał zęby i czasem obracał się do konika na czerwonych kółkach, jak do małego pieska...
Niańka, która miała siedemnaście lat i opowiadała sobie jeszcze sama bajki, patrzyła się w słońce a jedną ręką prowadziła Muca.
Czasami spotykali pięknie ubrane panie, które stawały i chwaliły dziecko. Wtedy Lina schylała się do małego Muca i poprawiała mu spodeńki, które i tak były w porządku.
Muc zaczął tłómaczyć i pokazywać niańce różne ładne rzeczy.
— Widzis Lina... to ptasek...
— Widzę.
— Widzis Lina... to taki maleńki ptasek.
— Maleńki ptaszek.
Stanęli koło długiej rury z gutaperchy. Muc otworzył szeroko oczy.
— A co to jest... Lina?
— Tem się podlewa kwiaty.
Wtedy Muc zaczął tłómaczyć:
— Widzis Lina... tem się podlewa kwiaty.
Lina była zmęczona wiosną i czekała na ławkę. Na wielkim placu, gdzie stały białe figury było naokoło dużo ławek, ale były tam także inne niańki i dzieci, a Lina nie lubiała tego, bo się bała żołnierzy.
Tylko Muc płakał i napierał się, żeby pójść do dzieci, bo miały obręcze i także taką żabę, co się nakręca.
Ale Lina odkryła pod parkanem zieloną niską ławkę, na której nikt nie siedział.
Muc przestał płakać, bo zobaczył gąsienicę i zdawało mu się, że ona je ziemię. Siadł na piasku i zaczął mówić do gąsienicy:
— Moja muska, gzecna muska, Muca gzecna, maleńka muska...
W skręcie pokazał się młody pan w jasnem ubraniu, który szedł bardzo powoli z blondynką w niebieskim kapeluszu i z czerwoną parasolką.
Usiedli koło Liny, ale nie widzieli nikogo, tylko spoglądali sobie w oczy. Lina wyprostowała się i lekko zróżowiała. A potem słyszała, jak on mówił:
— Kochasz?
A ona odpowiedziała:
— Tak...
A on się od niej odwrócił.
— Powiedz: kocham. Nie chcę żeby dziewczynka mówiła: tak...
— Kocham...
— Kogo dziewczynka kocha?...
Lina zdjęła chustkę, bo jej było gorąco.
— Swego chłopca kocha...
— Jak kocha?
— Bardzo kocha...
— Powiedz: z całej duszy, całem ciałem...
Kiedyś przyjdzie — myślała Lina i powiadała sobie najładniejszą bajkę...
A tamta powtórzyła:
— Z całej duszy, całem...
Kiedyś przyjdzie — myślała Lina...
Nadbiegł Muc.
— Lina... Lina!...
Niańka się zbudziła.
— Cicho Muc — szepnęła.
— Lina... — Muc chce —
Wzięła go nerwowym ruchem na kolana.
— Muc chce...
— Bądź grzeczny Muc... Widzisz jaki ładny motylek?...
— Muc chce koniecznie...
Lina zbladła.
— Baldzio...
— Cicho — powtarzała prawie płaczliwie — cicho...
— Ale Muc chce baldzio koniecnie...
A potem powiedział głośno, czego chce —
Ładna panna w niebieskim kapeluszu...
Młody pan spojrzał gniewnie na niańkę i dziecko. I wstali oboje — i poszli milcząc, zakłopotani
Lina zaczęła płakać, długo, gorzko...

Wiedeń. Tomasz Czaszka.


Mgła nad morzem.
Wnej P. Mazurkiewiczowej.

Jedna wielka kotara wisi u sklepienia
Niebios i mokrym rąbkiem aż do ziemi sięga.
Cięży, jak bezlitosna fizyczna potęga,
Jak zimna i bezduszna siła przeznaczenia.

Choć słońce dawno zaszło, widok się nie zmienia
I nawet mrok wieczorny z nieba zejść nie może,
Wisi chmurą nad światem w objęciu cierpienia.
W dali szumi zdziwione niewidzialne morze. —

W oknie willi jękliwie migoce światełko
Czerwone, jak przed wiatrem słońce na zachodzie.
Zda się w morzu zwątpienia pociechy kropelką.

Świat się zanurzył cały w rozpylonej wodzie,
I tylko tam na lewo przez szparkę nie wielką
Widać księżyc, co chmury srebrnym rogiem bodzie.

Fr. Mirandolla.


Hulanka.

Z bukietem w zaloty
Przyjechał zuch — maj.
Mirtami ślubnemi
Powitał go kraj.

Ty, żydzie, daj wódki.
Ty, grajku, nam graj!
Za wódkę, muzykę,
Zapłaci wam maj! — —

Jak zwija się w kręgi
Wesoły tłum par,
We włosach drżą wstęgi,
Upaja nas czar!

Więc śmiało, gdy pora,
Dziewczyno, ust daj,
Zakazał ksiądz wczora,
Pozwolił dziś — maj!

Warszawa. Andrzej Niemojewski


„INTROIBO“.
(WYJĄTEK).

Tedy boży duch we śnie uderzył mnie w głowę,
a gdym oczy otworzył przelękniony srodze,
zobaczyłem przed sobą zjawisko ogniowe
i słyszałem głos grzmiący w powietrza pożodze:
„Powstań! dosyć już spałeś! oto Ja przychodzę!“

Więc porwałem się z łoża trąc oczy oślepłe
zbytnim blaskiem i widma postacią rumianą,
a gdy serce w mej piersi z przestrachu zakrzepłe
bić znów jęło, pytałem, zginając kolano:
— Co zacz jesteś, o Panie, i jakie Twe miano? —

„Jam jest ten, który jestem!“ — grzmot mi w głos odpowie —
„Jam jest źródło i ujście dziejowej powodzi,
Jam jej łoże, a moi straszni Aniołowie
wiozą globy i ludy morzem krwi na łodzi
co nie tonie, lecz nigdy brzegu nie dochodzi.

„Jam jest potop, co wszystek żywot w lot wytraca,
jam jest ogień i siarka dżdżąca na Gomorrę,
jam jest ziemi trzęsienie, jam mórz tajna praca,
które zębem spienionym gryzą skał zaporę,
jam jest orkan, a z gromów swoją chwałę biorę!


„Jam jest wicher, co zrywa kłos nieźrały plemion;
jam wędzidła zdjął dzikim koniom Batu­‑Hana,
jam szedł z burzą niszczącą u Atyli strzemion,
moją ręką ćma ludu z więzów rozkiełzana
pod gilotyn nóż kładła króla i kapłana.

„Surmy w boju ryczące grają moje imię,
i ja słońce zapalam kiedy naród ginie,
ja się jawię w burzących dział siarczanym dymie
i ja miasta kwitnące zamieniam w pustynie,
a zaprawdę, iż wszystko dobrem jest, co czynię“.

Tak głos mówił, strząsając z włosów złote strzały
w powietrze, które w krąg się paliło ogniście, —
a gdy zamilkł, jam usta otworzył struchlały,
i drżąc sercem z przestrachu, jak jesienne liście,
wyszeptałem: O Panie! co znaczy Twe przyjście?

Więc on na to: „Przyszedłem przypomnieć, że jestem,
bo snadź dzisiaj nie wiecie, chociam jest tak blisko,
że już jęczy wiatr orlich skrzydeł mym szelestem,
i już przyszłych łun dymem krwawi słońce nisko
z nieb patrzące na trupów jutrzejszych siedlisko.

Bo zaprawdę, zliczyłem wszystkie wasze zbrodnie,
gnuśność waszą, jak błoto rzuciłem na szale, —
a iż spicie, rozniecę nad wami pochodnię,
strzechy wasze jak wici okropne zapalę,
wstrząsnę ziemię i góry na płomienie zwalę!“


„Idę, ale wy głusi, nie słyszycie kroku!
Stawiam nogę, drży ziemia i walą się miasta,
wzdymam wody, ślę gromy, zimą skrócam roku;
czasem dziecię się zlęknie, poroni niewiasta,
lecz wy śpicie, choć potop wokół was już wzrasta.

A zaiste nie poślę do was dziś proroka,
by was zbudził i krwawe wam pokazał słońce,
ni komety, co rózgi rozplótłszy z wysoka
lud przeraża i wieści dni przeżytych końce,
bo niegodni jesteście, bym wam słał obrońce.


Wpadnę na was jak lwica na bezbronne stada,
wstrząsnę wami, gdy we śnie będziecie i w grzechu,
podczas uczty pijanej krzyknę na was: biada!
śmierć pokażę wam bladą śród pląsów i śmiechu
na modlitwę nie dając czasu ni oddechu...

Jerzy Żuławski.




POSTULAT MORALNY
komedya w jednym akcie
napisał
OTTO ERICH HARTLEBEN.
Osoby:

Rita Revera międzynarodowa śpiewaczka koncertowa.
Fryderyk Humperdingk kupiec, właściciel firmy „C. W. Humperdingk­‑Rudolstadt“.
Berta pokojówka Rity.
Czas: obecny.
Miejsce: Wiesbaden.

SCENA.

Buduar Rity — Mały pokój przybrany z elegancyą. W głębi, w środku szerokie otwarte drzwi z portyerą, prowadzące do przedpokoju. Na lewo podobne drzwi do sypialni. Na prawo pianino, w kącie po za niem garnitur mebli, a na przodzie, blisko pianina, wykładane krzesło biegunowe.

Rita (w pełnej tualecie balowej, rotunda, chustka na głowie — wchodzi do przedpokoju. Idąc dalej ku przodowi i ściągając rękawiczki, śpiewa:

„Les envoyées du paradis
Sont des Mascottes, mes amis“.

(Przerywając:) Berta! (śpiewa)

O Bertolino, o Bertolino....

Berta (przez drzwi środkowe). Jestem, proszę Pani!
Rita (zrzuca rotundę i staje przed lustrem. Roztargniona, nuci wciąż jeszcze po cichu zaczętą melodyę).
Berta (biorąc rotundę z krzesła): Co Wielmożna Pani rozkaże?
Rita (odwraca się): Tak, dobrze. I teraz powiedzno mi, panno Berto, dlaczego nie zaprowadzono dotąd dzwonka elektrycznego? Muszę dopiero marnować wszystkie moje flażeolety, zanim cię zdołam przywabić.... jak myślisz, co to może kosztować! Mogłabym z nich urządzić jeszcze jeden poranek na cel dobroczynny. Co?
Berta. Majster wybierał się dzisiaj rano.
Rita. Majster się już nieraz wybierał. Jak się zdaje, to niestały charakter. (Pokazując na płaszcz). Pięknie wytrzepać i do szafy. Straszliwy kurz na dworze... I to nazywają stacyą klimatyczną. Był tu kto?
Berta (z rzeczami na ramieniu:) Tak jest, proszę Pani, był pan hrabia.
Rita. No tak: — zresztą nikt więcej?
Berta. Nie, nikt.
Rita. Hm. — Wyjmij mi szlafrok.
Berta (Wychodzi na lewo do sypialni)
Rita (nucąc z cicha, staje znowu przed lustrem:)
Les envoyées du paradis...
(głośno) Jak on długo mógł czekać?
Berta (z sypialni). Z godzinę, proszę Pani.
Rita (po cichu). Nie dłużej? On mię już nie kocha. (Głośno). Mógł był jednak przez ten czas przynajmniej dzwonek naprawić.
Berta (wracając na scenę). Pan hrabia przyszedł tu prosto i pytał się, gdzie Wielmożna Pani poszła na obiad? Naturalnie, nie umiałam powiedzieć.
Rita (przechodzi koło niej do sypialni:) Hm. (w drzwiach:) Kiedy ma wrócić?
Berta. O czwartej.
Rita (patrzy na zegarek). Istna bieda. Już jest wpół. Nie można nawet wypocząć... — A więc — zrób mi kawy, ale raz dwa! (wychodzi na lewo).
Berta. Natychmiast (wychodzi w głębi).
(Przez kilka chwil scena pozostaje pusta, Rita spiewa w sypialni jakąś sentymentalną melodyę).
Fryderyk Humperdingk (rosły młody człowiek w trzydziestu latach, bardzo starannie czarno ubrany, z krepą na cylindrze, wchodzi do przedpokoju. — Berta za nim —:) Proszę powiedzieć Pani, że jestem przyjezdny.
Berta (jeszcze w przedpokoju). Dobrze, ja zaniosę Pańską kartę mojej Pani, ale wątpię, czy Pani przyjmie Pana.
Fryderyk. Dlaczegożby nie? Owszem: niech tylko panna zaniesie...
Berta. Moja Pani czuje się dzisiaj nie zupełnie dobrze: wzruszenie po....
Fryderyk. Cicho! — Nie słyszy panna jak śpiewa? To jej głos.
Berta. No, to proszę zaczekać tutaj chwileczkę. (Przechodzi na lewo. W sypialni na pół głośno:) Proszę Pani?
Rita. Hm?
Berta. Ten pan.... pragnie koniecznie mówić z Panią. Jest w przyjeździe.
Rita (z sypialni:) Tak. No, najpierw pomóż mi. — Tak — to taki? — Fredzio — (przeciągle schodząc z wyższych tonów w niższe:) Hmmm. Tak, tak, to szczególne... Proś.
Berta (wraca w głąb sceny:) Wielmożna Pani kazała prosić. (Odchodzi).
Fryderyk (wchodzi).
Rita (jeszcze w sypialni, spiewa znowu).
Fryderyk (słucha nieruchomo, i z nerwowym niepokojem rozgląda się po pokoju).
Rita (w czerwonym szlafroku, wychodzi z sypialni, ale wstrzymuje się w drzwiach).
Fryderyk. Ah — (kłania się). Dzień dobry.
Rita (mierzy go od stóp do głów z drwiącym uśmiechem).
Fryderyk. No tak — czy już mię Pani poznajesz?
Rita (spokojnie, złośliwa). To dziwne. Pan — odwiedza mnie? A cóż się stało z pańskiem dobrem wychowaniem? (śmieje się zjadliwie). Czyż Pan już zatracił wreszcie poczucie wstydu?
Fryderyk (powstrzymujący ruch ręki:) O proszę, bardzo proszę, — tylko nie tym tonem. Przyszedłem tutaj po to, aby Pani wszystko wyjaśnić, wszystko.
Rita (j. w.) Pan — u mnie! (wstrząsa głową). Nie do uwierzenia! (Wchodzi zwolna do pokoju, — chłodno). No — proszę! kiedy już Pan tu jest — niech Pan siada. Cóż mi Pan może mieć do powiedzenia?
Fryderyk (z godnością). Panno Hattenbach, ja.... w istocie nie spo....
Rita (przerywając). Pardon: nazywam się Revera.
Fryderyk. Wiem, to jest przybrane nazwisko Pani. Ale przecież odemnie, starego przyjaciela jej domu, nie zechce Pani wymagać, abym się posługiwał romantycznym pseudonimem teatralnym. Jest to wprost rzeczą niemożliwą. Dla mnie jest Pani zawsze, tak jak dawniej, córką szanownego domu Hattenbach, z którym —
Rita (szybko i ostro) z którym szanownego ojca Pańskiego łączą interesy handlowe. Wiem o tem.
Fryderyk. Z którym mnie samego łączą interesy handlowe; ja...
Rita. Ach? Pański ojciec?
Fryderyk. Gdybym był znał adres Pani, wogóle gdybym mógł się domyślić obecnego nazwiska, z pewnością nie byłbym, nie byłbym zaniechał donieść Pani o nagłej śmierci mego ojca.
Rita (poważnie). Ah: umarł. — Tak, widzę. Nosi Pan jeszcze żałobę. Dawno temu, jak umarł?
Fryderyk. Z pół roku. — Od tego czasu szukam Pani. I mam nadzieję, że mi Pani nie wzbroni nazywać ją po nazwisku, które w naszem mieście rodzinnem używa ogólnego poważania.
Rita (z uśmiechem:) Jesteś Pan nieoceniony — z tem swojem namaszczeniem! No proszę, siadaj Pan wreszcie!
Fryderyk (dotknięty:) Muszę wyznać, panno Hattenbach: na takie przyjęcie ze strony Pani nie byłem przygotowany. Sądziłem, iż po tych czterech latach niewidzenia się, mogłem się spodziewać, że będę przyjęty inaczej a nie z tą... z tą... jakby to powiedzieć...
Rita. Z tą cierpliwością...
Fryderyk. Z tą... tą... brawurą!
Rita (z szybkiem gniewnem spojrzeniem:) Jak?
Fryderyk (opanowując się). Proszę mi darować. Żałuję tego, com powiedział.
(Pauza).
Rita (wrogo:) Zatem — Pan sobie życzy, aby go traktowano na seryo. (Siada). — Proszę: — Co mi Pan ma do powiedzenia?
Fryderyk (siada również). Pani... Pani się czuje niezupełnie zdrowa, panno Erno?
Rita. Erno? — Ach tak. — Nie zdrową? Dlaczego? Skąd to Pan wnosi?
Fryderyk. Służąca Pani mówiła.
Rita. Ach, służąca. To nieprawda: — Zarazem jedno pytanie: W każdym razie zostaje Pan tutaj przez chwilę. Czy tak?
Fryderyk. Jak Pani pozwoli. Mam tyle na sercu.
Rita. Właśnie. Tak przypuszczałam. (Głośno). Berta! (do Fryderyka:) Jak pan myśli, dostanę tu gdzie gotowy dzwonek elektryczny?
Berta (wchodzi:) Jestem proszę Pani?
Rita. Jeśli pan hrabia przyjdzie — nie ma mię w domu.
Berta (potakująco:) Tak jest (odchodzi).
Fryderyk (surowo) Pan hrabia?
Rita. Tak. Bardzo miły człowiek zresztą, ale... nie przypadałby do Pana. Co ja to chciałam powiedzieć: Niezmiernie lubię dzwonki elektryczne. Wie Pan: to ma dla mnie bajeczny urok: wystarczy dotknąć się go całkiem lekko, o tak, jednym małym palcem, aby już w ten sposób gdzieś tam, w oddali, wywołać piekielne zamieszanie. Zabawne — co? Ale mieliśmy mówić o tak zwanych poważnych rzeczach, nieprawdaż. Tak mi się zdaje.
Fryderyk (serdecznie). Tak jest. A ja Panią proszę, panno Erno, bądź Pani raz na prawdę poważną, dobrze? Zechciej Pani wysłuchać tego, co mam jej do powiedzenia! Niech Pani będzie przekonaną, że wszystko to pochodzi z dobrego, gorącego serca. Przez te lata, od czasu naszego ostatniego widzenia się, zmieniłem się znacznie, spoważniałem, może nawet za bardzo na mój wiek... ale moje uczucie dla Pani, pozostało tak świeżem, tak zupełnie miłem, jak było.
Rita. To szczególne. — Napije się tam wina? A może kawy? Właśnie kazałam sobie podać kawy. Nie? A zatem: proszę, słucham. (wraca do pierwotnej pozycyi w krześle biegunowem).
Fryderyk. — Pani wie, panno Erno: jak ja Panią — od najpierwszej młodości, wpierw, zanim sam o tem wiedziałem — gorąco kochałem. Pani wie o tem! Nieprawda?
Rita (milczy i nie patrzy w jego stronę).
Fryderyk. Jak ja Panią jeszcze jako student nazywałem swoją żoną, i jak nigdy przez myśl mi nie przeszło, aby mogło być kiedyś inaczej. Pani wie przecież o tem? Nieprawdaż?
Rita (tłumiąc głos). Tak. Wiem o tem.
Fryderyk. A zatem może Pani sobie wyobrazić, jaki to był dla mnie straszny cios.. nie do wytrzymania, kiedy nagle — daleko wcześniej niż Pani i niż cały świat — spostrzegłem skłonność mego ojca ku Pani! to było... to było... nie potrafię tego Pani opisać!
Rita (patrzy nań badawczo:) Wpierw niż ja i cały świat?
Fryderyk. Tak, o wiele pierwej... wtedy nastał dla mnie czas najcięższych walk wewnętrznych. Co miałem czynić? — Ach, panno Erno: jesteśmy przecież ludźmi (wzdycha).
Rita (sucho). Tak, tak.
Fryderyk. Jesteśmy ograniczeni na każdym kroku. — Jakżeż rzadko jest komuś dozwolone żyć tak, jakby tego pragnął. Zawsze musimy się liczyć z innymi, musimy mieć wzgląd na całe nasze otoczenie.
Rita. Musimy?
Fryderyk. A jednak — tak się w końcu czyni: A jeżeli do tego chodzi o własnego ojca... Bo widzi Pani: tego nie mógłbym nigdy przemódz na sobie! Byłem przyzwyczajony, jak Pani wiadomo, od dzieciństwa do najgłębszego szacunku względem ojca. Był on wprawdzie surowy i nieprzystępny, ale — mogę śmiało powiedzieć — był to człowiek niezwykły. On to sam jeden, jak Pani sobie zapewne przypomina, przez swą olbrzymią energię i pracę niezmordowaną postawił na nogi nasz dom. Teraz dopiero, kiedy sam prowadzę interesy, jestem w stanie ocenić, jakiej ogromnej pracy dokonał ten człowiek.
Rita. Tak. Był to dzielny przemysłowiec.
Fryderyk. Rzeczywiście, był takim. Wogóle pod każdym względem dzielna natura. A kiedy właśnie — miał wtedy około 55 lat — ale jeszcze całkiem... całkiem — jakby to powiedzieć?
Rita. Rzeźki.
Fryderyk. Tak jest, mężczyzna w pełni sił i wieku. I kiedy on zamierzał właśnie użyć cokolwiek tego życia, ...kiedy po piętnastu latach wdowiectwa widział w Pani tę, która miała mu powrócić młodość i radość życia — wówczas — ja miałem postawić się między nim a Panią i powiedzieć: nie, zabraniam Ci tego, w twoim wieku to szaleństwo, — ja, twój syn podnoszę swoje prawa, dla mnie to młode szczęście, nie dla Ciebie!? — Nie, panno Erno, tego nie mogłem uczynić. Tego nie mogłem uczynić. Ja młody, mizerny subjekt... Bo, proszę Cię Erno — ja nie miałem wówczas nawet prokury...
Rita. Ach, doprawdy? Nie miał Pan nawet prokury — — —
Fryderyk. Tak. I wszystko, co dotąd kierowało mojem życiem, wskazywało mi jako mój obowiązek, ustąpić, stłumić moją skłonność za wszelką cenę. Uczyniłem to. Zanim ktokolwiek mógł się domyślić zamysłów mego ojca, odsuwałem się nieznacznie od Pani.
Rita. Nieznacznie? Ah tak: przypominam sobie. Nagle począłeś mówić do mnie przez „Pani“. Bardzo zgrabnie.
Fryderyk. Ja...
Berta (przynosi kawę).
Rita. Nie przeszkadza to Panu, że będę przytem pić moją kawę? Przyzwyczaiłam się pić ją o tym czasie i uważam sobie za obowiązek wobec mego ciała, aby od tego przyzwyczajenia nie odstępować.
Berta (obsłużywszy, odchodzi).
Fryderyk (roztargniony). Proszę, proszę. Widzi Pani, sądziłem, że to będzie najlepiej — jeśli przez moje chłodne obejście... przytłumię tę skłonność, która właśnie poczęła w Pani powstawać.
Rita. „Tę skłonność, która właśnie poczęła we mnie powstawać“?! Tfu! Teraz to już poczynasz być poprostu obłudnym. (Zrywa się i chodzi wzburzona po pokoju). Jak gdybyś tego nie wiedział z całą pewnością. (Przystępujcie doń, namiętnie). Więc za co mię miałeś wówczas, kiedym Cię całowała?!
Fryderyk (podniósłszy się również, zalękły). Ja cię — zawsze — —
Rita (wybucha śmiechem). Wyborny jesteś, wyborny! Zupełnie jak prosty student... A do tego brak jeszcze pewności siebie. (Śmieje się i siada znowu). Wyborny!
Fryderyk (Po chwili milczenia, z niepewnością w głosie). Pozwoli Pani..., pozwolisz, że Cię znowu nazywać będę — po imieniu? jak dawniej.
Rita (do siebie, zamyślona). „Jak dawniej“... (wzdycha głęboko).
Fryderyk. Dobrze? Czy wolno?
Rita (serdecznie). Ach tak Fryc; nieprawdaż, tak będzie jakoś lepiej, naturalniej? Co?
Fryderyk (podchodzi ku niej i ściska ją za ręce). Tak... istotnie. Zdjęłaś mi wielki ciężar z piersi... właśnie to wszystko, co Ci mam dzisiaj powiedzieć; da się daleko łatwiej wyrazić „per ty“.
Rita. Czy masz mi jeszcze tak wiele do powiedzenia?
Fryderyk. Ach tak... Ale powiedz mi ty pierwej: jak się to stać mogło, jak mogłaś wpaść na tę nieszczęsną myśl — uciekać w taką noc, w taką mgłę. Erno! Erno! Jak ty mogłaś coś podobnego uczynić!
Rita. To słuszne! nieprawdaż.
Fryderyk. Zapewne! Gdybyś teraz ujrzała swoich rodziców! — postarzeli się o jakie dziesięć lat! Twój ojciec stracił prawie zupełnie swój humor, którym się dawniej tak odznaczał, i z roku na rok oddaje się coraz — niestety muszę Ci i o tem powiedzieć — oddaje się coraz więcej swej skłonności do... no do wysiadywania po knajpach. Twoja biedna matka zawsze niedomaga, prawie wcale nie wychodzi za próg... a oboje, choć sami ani słówkiem o tem nie wspomną, nie mogą jednak tego przemódz na sobie, aby nie myśleć wciąż o ich jedynem dziecku, które ich tak haniebnie opuściło.

Rita (budząc się z zamyślenia, surowo). Czy ty przychodzisz może w imieniu mego ojca?
Fryderyk. Nie. — Dlaczego?
Rita. Bobym ci w takim razie drzwi wskazała. — Dlatego.
Fryderyk (przestraszony). Rita!
Rita (z mocą). Tak jest! Człowiek, który zamierzał mną opłacić swoje długi... Ach! dajmy temu spokój. To są tempi passati. Dom Hattenbach cieszy się — jak powiadasz — swojem starem, dobrem nazwiskiem, — twój ojciec zatem miał wielkie znaczenie — i bezemnie — a — a Rudolfstadt stoi jeszcze — co? — na swojem dawnem miejscu — oto rzecz główna. — — A teraz mówmy o czem innem.
Fryderyk. Nie, nie, Erno... To, o czem napomknęłaś, to jest... Czy ty istotnie sądzisz, że mój ojciec chciałby... oh, to byłoby...
Rita. Twój ojciec nawykł do tego wszystko w całem swojem życiu osięgać pieniędzmi, za pieniądze — dla egoisty zatem i mnie nie? — (Dumnie). Ale tu pomylił się fatalnie, jak widzisz! I mój ojciec również... oni obaj. Ale ja jestem wolna! jestem panią swojej woli. (z wymownym giestem). Samoistna młoda panna! (Śmieje się. Pauza.) Nie smuć się. Twój ojciec był silniejszy — a życie jest właśnie takie a nie inne.
Fryderyk. I ty to nazywasz szczęściem — taką samoistność?
Rita. Tak jest, to jest moje szczęście — i ja je kocham całą duszą, bom je sobie sama wywalczyła.
Fryderyk (gorżko). Piękne szczęście! Poza familią... poza wszelkiem porządnem towarzystwem...
Rita (wybucha rączym śmiechem). O tak, przed niem to uciekłam... dzięki Bogu! (Szorstko). A jeżeli nie przychodzisz z polecenia mego ojca, to dla czego tutaj przyszedłeś... w jakim celu... czego chcesz odemnie?
Fryderyk. Erno, co znaczy ten ton, z jakim...
Rita. Tak jest. Mam cię w podejrzeniu, że ty... że ty przyszedłeś zabrać mi moją wolność... Wogóle w jaki sposób mię wyśledziłeś?
Fryderyk. O, nie przyszło mi to tak łatwo. — Rita Revera! Jakże często w ostatnich latach czytałem to nazwisko... w gazetach... w Berlinie na wszystkich rogach, ogromnemi literami. Ale czyż mogło mi kiedy wpaść na myśl, że to ty właśnie...
Rita. Dlaczego nie poszedłeś do Odeonu?
Fryderyk. Nie chodzę do podobnych lokalów.
Rita. Ah! Przepraszam.
Fryderyk. Proszę mi darować, ale... ja tego nie znam — to mi jest zupełnie obce. Jeżeli idę kiedy do teatru, wówczas wybieram jakąś poważną, rzeczywiście dobrą sztukę. Naprzykład...
Rita. Naprzykład?
Fryderyk. Taką jak, dajmy na to, „Gniazdo rodzinne“ Sudermana.
Rita. Aha!
Fryderyk. I muszę przyznać, że mię ta sztuka rzeczywiście bardzo wzruszyła.
Rita. Aha! Rozumiem. Zaraz pomyślałeś sobie: moglibyśmy taką komedyę odegrać w Rudolfsztadzie? — Nic z tego, mój synku, ta rola nie dla mnie.
Fryderyk. O, tylko nie ten ton, Erno, bardzo proszę... nie mogę go znieść, przedewszystkiem nie w twoich ustach.
Rita (zdumiona). Co za ton?
Fryderyk. Ten szyderczy, zimny, bezlitośny... Erno! Nie utrudniaj mi położenia. — Widzisz, kiedy nareszcie doszedłem do tego, że to ty jesteś tą sławną Reverą... dowiedziałem się o tem po długiem szukaniu przez biuro wywiadowcze w Berlinie — wówczas w pierwszej chwili owładnęło mną uczucie wielkiego przerażenia — myślałem nawet poniechać wszelkich dalszych kroków. Byłem pewny, że żyjesz w pomyślnych... jak teraz widzę, nawet świetnych stosunkach, a z drugiej strony obawiałem się, czy nie stałaś się dla tego świata, w którym ja żyję, tak obcą, że kto wie, czy będziemy jeszcze mogli się zrozumieć. — I wówczas, dzięki Bogu, przypomniał mi się w sam czas twój piękny, jasny, czysty śmiech dziecięcy... zdawało mi się, że go słyszę w czasie tych moich małodusznych rozmyślań... słyszę jak wówczas, kiedy żartowałaś sobie... z mego usposobienia — pamiętasz jeszcze, Erna?
Rita (patrzy w ziemię i milczy. Pauza.)
Berta (przez drzwi oszklone, z olbrzymim bukietem róż ciemnoczerwonych). Proszę Wielmożnej Pani — od pana hrabiego...
Rita (zrywa się, z nerwową egzaltacyą). Róże! — Moje róże! Daj je!... (Bierze od niej bukiet i wącha). Ah... (Podaje go Fryderykowi i pyta Bertę przez niego): Czy kazał co powiedzieć?
Berta. Nie, ale...
Fryderyk (odsuwając bukiet, który Rita trzyma mu przy twarzy). Dziękuję ci!
Rita (do Berty). No co?
Berta. Napisał coś na swojem bilecie.
Rita. Na swoim bilecie. Gdzie? (Szuka w bukiecie.) A, tu. (Czyta). P. p. c. (Do Berty). Już dobrze.
Berta (odchodzi).
Rita (z lekkiem westchnieniem). Tak, tak... Szkoda. Nie doprowadziłam tresury jeszcze ani do połowy — a on już mię opuszcza.
Fryderyk. Co to znaczy? nie rozumiem cię.
Rita (zajęta sobą). Szkoda go.
Fryderyk (wstaje. Z powagą). Erno! Cokolwiek się stanie — tak nie może być dłużej!
Rita. Co takiego? Nie rozumiem cię.
Fryderyk. Trzeba temu raz położyć koniec. Ty musisz się wyrwać z tego wszystkiego — całkiem i na zawsze!
Rita (patrzy nań zdumiona i pytająco). Dziwny człowiek.
Fryderyk (chodząc po pokoju, z porywczością). Takie życie jest niemoralne! Rozumiesz? Wprost niemoralne! — I ja ci zakazuję żyć dalej w podobny sposób. Żądam od ciebie...
Rita. (przerywając mu, ostro). Ty — żądasz odemnie?
Fryderyk. Tak jest. I nietylko ja. To jest wogóle całkiem zwykły postulat moralny, rozumiesz? — Postulat moralny, który poprostu każdej kobiecie postawiony być musi.
Rita. Musi? Proszę. — A to dlaczego?
Fryderyk. Dlatego, że... że... że... no, miły Boże... że w przeciwnym razie ustaje wszystko.
Rita. Co ustaje? — Życie?
Fryderyk. Nie. Ale moralność.
Rita. Ah. Teraz rozumiem. Trzeba być moralnym, bo w przeciwnym razie znikłaby moralność.
Fryderyk. Tak jest, przecież to bardzo proste.
Rita. Bardzo. — Zatem, proszę cię, cóż mam uczynić, aby spełnić twój postulat?
Fryderyk (ciepło). A więc: widzisz, moja kochana Erno, wszystko da się jeszcze naprawić. — W Rudolfsztadzie wszyscy są tego przekonania, że ty bawisz u swoich krewnych w Brazylii. I ja w to wierzyłem przez cały rok, aż raz twój ojciec, nieco zmorzony winem... znasz go przecie... staje się wówczas sentymentalny...
Rita (do siebie). Jak oni wszyscy.
Fryderyk. Bo?
Rita. Nic, nic. Proszę, mów dalej.
Fryderyk. Hm. Na szczęście nikt z Rudolfsztadu nie widział cię nawet w tym ostatnim roku, kiedyto stałaś się tak głośną... zatem krótko: musisz wracać.
Rita. Z Brazylii.
Fryderyk. Tak! Nic nie stoi temu na przeszkodzie. Nic zgoła, dzięki Bogu, a twoi biedni rodzice nie posiędą się z radości.
Rita. No, no.
Fryderyk. Z pewnością, wierz mi.
Rita. Czy oni wiedzą, że Rita Revera to ja?
Fryderyk. Napisałem im o wszystkiem, bardzo się cieszą, żeś przybrała obce nazwisko — przyjmą cię z otwartemi rękoma. Erna! Proszę cię, błagam cię! Jeszcze czas, dziś jeszcze — ale nie możesz ręczyć, czy już jutro ktoś z Rudolfsztadu, kto cię zna...
Rita. Nie. Tego nie uczyni nikt z Rudolfsztadu. Oni są na coś podobnego zanadto dobrze wychowani. Widzisz to przecież na sobie. — Ale idźmy dalej! Jeśli zatem szczęśliwie powrócę — cóż potem?
Fryderyk. Potem... kiedy wrócisz na łono rodziny i towarzystwa i... kiedy następnie upłynie czas pewien i wszystko przejdzie, jak gdyby nic nigdy nie zaszło...
Rita. A jednak tymczasem zaszło bardzo wiele.
Fryderyk. Ach, Erna, nie miejże mię za takiego filistra. W gruncie rzeczy jestem zupełnie pozbawiony jego przesądów. W istocie. Znam życie. Nie wymagam tego od ciebie, aby taka karyera, jaką masz za sobą, nie miała zupełnie...
Rita. Hm?
Fryderyk. Zupełnie... żadnej skazy...
Rita. Bardzo to słuszne z twojej strony.
Fryderyk. Według mego mniemania, wszystko, co zaszło w tych czterech latach, leży poza nami, nie obchodzi mię wcale, i ciebie również nie powinno więcej obchodzić — Rita Rerera znikła — Erna Hattenbach wraca do swojej familii!
Rita. Hm, tak... no, ale, cóż dalej? Już cię raz o to pytałam.
Fryderyk. Ach Erno! Czy mię nie rozumiesz? Czyż możesz mieć coś innego na myśli, jak... Przecież potem, naturalnie, ożenię się z tobą.
Rita (Patrzy nań zdumiona).
Fryderyk. Ależ to się rozumie samo przez się. Pocóżbym cię zresztą wyszukiwał? Poco przychodziłbym tutaj? (Rozdrażniony). Nie róbże takiej dzikiej miny!
Rita (patrzy nań ciągle nieruchomo). „Naturalnie — ożenię się z tobą“. To szczególne. (Zwraca się z krzesłem, na którem siedzi, do otwartego pianina, gra i śpiewa):

Farilon, farila, farilette.

Fryderyk. Erno! Nie męcz mię tak!
Rita. Męczyć! Nie. To byłoby niesłusznie. Dobry z ciebie człowiek... pocałuj mię. (Wstaje).
Fryderyk (obejmuje ją i całuje). Erna! — Jesteś jeszcze piękniejszą, niż przedtem! O wiele piękniejszą... Ale teraz chodź ze mną! Nie traćmy ani chwili czasu! (Odsuwa ją lekko od siebie, kiedy chce oprzeć głowę na jego ramieniu). Chodź! Porzuć to wszystko, tak jak stoi... Uciekajmy w cwał i... — ty płaczesz?
Rita (opanowując się, żywo). Ach, głupstwo! Rita Revera nie płacze. Ona się śmieje (śmieje się wymuszenie).
Fryderyk. Erna! nie tykaj tego imienia! Nie chcę go więcej słyszeć.
Rita (z rozmysłem, głośno). Że ty „nie chcesz!“ — Zechciej jednak, zechciej, mój mały figlarzu. — Przychodzisz tutaj i sądzisz, że swojem sercem, pełnem uczuć, zmienisz to, co zrobiło ze mnie życie i lata ciężko przebyte. To zabawne! Nazywam się Revera i nie wyjdę za żadnego kupca z Rudolfsztadu.
Fryderyk. Jakto?! Wahasz się jeszcze?
Rita. Wahać się? Czy ja wyglądam na taką, która się waha? (Przystępując doń bliżej). Czy ty wiesz, ze ja w pierwszych latach po mojej ucieczce często przymierałam z głodu, całkiem brutalnie z głodu! Że ja w najwstrętniejszych jaskiniach biegałam potrząsając talerzykiem, zbierając grosze i ordynarne dowcipy? Czy ty tego nie pojmujesz, że w takim świecie albo musiałam iść na dno — albo stać się inną, całkiem inną — stać się człowiekiem, który wszystko sam sobie zawdzięcza i sam ze siebie jest dumny? I czy teraz nie możesz tego pojąć, mój Frycku, że byłoby to z mojej strony rzeczą śmieszną i podłą, gdybym na twojem ramieniu oparta właziła w to błoto filistrów?!
Fryderyk. Nie — tego — nie rozumię.
Rita. Tak. To mi przykro. W każdym razie — znasz zapewne ten piękny ustęp z „Walkiryj“ (śpiewa):

„Pozdrów mi Rudolstad,
Pozdrów mi ojca i matkę
I wszystkich bohaterów —
Z tobą nie wrócę już do nich“.

Teraz wiesz. (Siada znowu w krześle biegunowem przy pianinie).
Fryderyk. Nie mogę tego wprost pojąć, jak ktoś do tego stopnia może nie liczyć się z wszelkim obowiązkiem moralnym!
Rita (gra i śpiewa). Larilon, larila, larilette.
Fryderyk. Kiedy daję ci sposobność do powrotu w ustalone stosunki —
Rita. Nie lubię ustalonych stosunków. Owszem, wprost odwrotnie, muszę mieć zawsze coś do tresowania.
Fryderyk. A ja. O mnie wcale ci nie chodzi? I mnie odpychasz w swojej zawziętości!
Rita. Ależ wcale nie. Skąd znowu?
Fryderyk. Nie mówiła­‑żeś sama przed chwilą: nie wyjdę za żadnego kupca z Rudolfsztadu?
Rita. Tak jest — ale...
Fryderyk. Ach, Erna! Ty nie możesz być tak zimną, tak bez serca! Dlaczego mię tak całowałaś! Ja wiem: I ty w głębi serca tęsknisz za tymi czasy, gdyśmy się skrycie szukali i skrycie znajdywali — i choćbyś nawet zaprzeczyła, ja dobrze widziałem, jak miałaś przed chwilą łzy w oczach — — — (ciszej) Erna! Chodź zemną! Bądź moją ukochaną żoną.
Rita. Nie. — —
Fryderyk (cofa się, silnie wzruszony, po chwili) Erna! — Czy to twoje ostatnie słowo? Rozważ!...
Rita. Wiem, co robię!
Fryderyk. Chcesz — zostać, czem jesteś?
Rita. Tak!
Fryderyk (stoi chwilę w wewnętrznej walce, poczem chwyta za cylinder. Stłumionym głosem). Zatem bądź zdrowa! (Wybiega na lewo, do sypialni).
Rita (patrzy za nim z uśmiechem).
Fryderyk (wybiega bardzo zmieszany z sypialni). Daruj, ja...
Rita. Biedny Fryc. — Zbłądziłeś — do mojej sypialni? (Dłuższa pauza niemej gry: on, bardzo zmieszany i zawstydzony, kilkakrotnie usiłuje przemówić; ona śmieje się cicho. W końcu zwraca krzesło do pianina, gra i śpiewa).

A minuit, après la fête
Rev’naieut Babet et Cadet.
Cristi! la nuit est complète,
Faut nous dépêcher, Babette
Tâch d’en propiter gross’ bête
Larilon, larila, larilette.

J’ai trop peur disait Cadet...
J’ai pas peur, disait Babette
Larirette, Lariré,
Larirette, Lariré.

Fryderyk (słucha pierwotnie z niechęcią, w końcu z zachwytem. Kiedy skończyła, stawia cylinder na stole i wpatruje się w nią z błogim uśmiechem).
Rita. No? Ależ ty umiesz jeszcze śmiać się!
Fryderyk (pada przed nią na kolana). Erna! Jesteś najwspanialszą kobietą na ziemi! (Całuje jej ręce, jak szalony).
Rita. Dlaczegóż zatem uciekać? Co?... Jeźli mię jeszcze kochasz, to jak możesz tak zaraz wyrywać się stąd, ty osiołku!
Fryderyk. Nie, zostaję... zostaję przy tobie!
Rita. Jak to dobrze, że cię moja sypialnia... złapała!..
Fryderyk. Tak to było — o Erno.
Rita. Ale teraz masz mię nazywać Rita... zrozumiano? — No, będziesz odtąd grzeczny?
Fryderyk. Rita! Rita!
Rita (całuje go). A teraz opowiedz mi jeszcze co o tym twoim moralnym postulacie; dobrze? Jesteś taki wyborny, kiedy mówisz o tem... Taki wyborny....
(Całują się — kurtyna spada).
Otto Erich Hartleben.


Vox mystica.
Zygmuntowi Badowskiemu.

Głos jakiś słyszę w głębi mojej duszy
Od dawien dawna, a nie wiem skąd płynie,
Często go życie gwarem swoim zgłuszy,
Często w topieli dociekań zaginie.
Lecz zawsze z mętnej wynurza się toni
I na dnie serca pieśni ciche dzwoni.

Lubię go... lubię słuchać jego dźwięku
Niepojętego dla ludzkiego ucha,
Za to, że ani podobny do jęku,
Jakim pieśń życia w każdym dniu wybucha,
Za to, że myśl mą zwraca do błękitów
Wskazując zorze nieznanych rozświtów.

Ani go pojąć, ni wyśpiewać mogę
I dziwem dla mnie jest ten głos tajemny
I radość wielką odczuwam i trwogę
Kiedy przemawia, i jakiś byt ciemny
Dla mego serca i dla moich oczu
Oglądam wówczas — byt śród gwiazd w przezroczu.

Czy to ułuda chorej wyobraźni —
Czy to przeczucie innej, lepszej doli
Nie wiem — wiem tylko, że w życiowej kaźni,
Na tej przesiąkłej krwią i łzami roli
Jest mi przeczystym, kryształowym zdrojem,
Kędy się serce orzeźwia przed bojem.

I wiem, że gdyby w zniechęcenia chwili
Nie zabrzmiał w duszy pieśnią, słodką, jasną —
Gdyby go ludzie w piersi mej stłumili
To jak o zmierzchu — blaski słońca gasną,
Zgasłaby we mnie owa jasność złota,
Która mi świeci śród mroków żywota.

Włodzimierz Perzyński.


Aforyzmy społeczne.

Szczęśliwi, co zastępują wielkie masy; biada tym, co zastępują wielkie myśli.

∗             ∗

Poza stronnictwem rozwija się jednostka, kosztem jednostek rozwija się stronnictwo.

∗             ∗

Trzeźwość to przedawnione prawdy.

∗             ∗

Różnica między płytkim a krytycznym człowiekiem:
Pierwszy sądzi według faktów, drugi według motywów.

∗             ∗

Kultura to zwycięstwo entuzyazmu nad twórczością.

∗             ∗

Najsilniejszym człowiekiem jest ten, kto ignoruje opinią publiczną.

∗             ∗

Nad tłumem stoi miernota, pod nim głupiec, w nim zero po za nim wielki człowiek.

∗             ∗

Każdy ruch przebywa trzy fazy. Najpierw go lekceważą, następnie zwalczają, wreszcie się doń przyznawają. W każdej fazie on się rozszerza, lecz również maleje. Weźmy jakąkolwiek masę; gdy ją rozszerzamy, staje się cieńszą. Kosztem głębokości rozszerza się. W pierwszej fazie ma wielkich ludzi, bo są po 1. stwórcami, po 2. nieustraszonymi, skoro się śmiechu, tej najbardziej zatrutej broni nie boją. Ci cierpią i myślą wiele; jest ich mało. Gdy konają, zostawiają upragniony dla miernot spadek. Ruch się pogłębił. Powstaje faza druga. Mnoga ilość miernot bierze pogłębioną masę i zaczyna ją rozszerzać. Tworzą się organizacye (tysiące zer), które dzielnie odpierają ataki przeciwnych organizacyj (innych tysięcy zer). Ruch się rozszerzył.
Faza trzecia. Ruch stał się wielkim — cyfrą, imponującym — ilością. Zlał się z opinią publiczną. Kto jej słucha, doń się zbliża. Należą doń wszyscy. Ruch kostnieje, kona. Gdyby twórcy ruchów mogli żyć długo, staliby się najbardziej zawziętymi ich wrogami.

∗             ∗

Proporcya:
Wielka partya: małej partyi = 10.000 zer : 1000 zer.

∗             ∗

Bić albo być bitym to dwie alternatywy, które mamy do wyboru. Słabi ludzie wybierają drugie, pierwsze wybierają nietylko silni ale i szlachetni. Silni bo się chcą pastwić i znęcać, jako natury agresywne, szlachetni bo się chcą bronić przed upokorzeniem (by ich nie bito). Ważniejszym jest tedy tu — jak bardzo często zresztą — motyw aniżeli fakt.

∗             ∗

»Ma szczęście« tak usprawiedliwiają głupcy skuteczne zwalczanie przeciwności ze strony utalentowanego człowieka.

∗             ∗

U grobu jednostki stoi kołyska stronnictwa.

∗             ∗

Kto ryk lwa chce usłyszeć, niech idzie w puszczę. Wielkie wrażenia wymagają wielkich niebezpieczeństw.

∗             ∗

Dobrym naczelnikiem stronnictwa jest ten, kto za swój zawód pracę partyjną, za familią partyą uważa.

∗             ∗

Strategik, polityk, mąż stanu operują prawdopodobieństwem. Pewniki wygłasza filister, sceptyczne sądy filozof. Pierwszy jest za małym, drugi za wielkim na polityka.
Kultura to zwycięstwo entuzyazmu nad trzeźwością.


∗             ∗

Tytan podnosi ideę, idea podnosi pigmejczyków.


∗             ∗

Tęgi człowiek chce czemś być, mierny za coś uchodzić; pierwszy szuka prawdy, drugi przyjaciół.


∗             ∗

Artysta to potentat uczucia, filozof myśli, geniusz instynktu.


∗             ∗

Na tle zagłuszonej świadomości i uśpionej woli rozpoczyna się działalność geniuszu.


∗             ∗

Ludzkość na dwie kategorye się rozpada; Jedni walczą, borykają się, zapalają, entuzyazmują; drudzy gaszą, niszczą, tłumią — pojmuję, dlaczego ich nazywamy tłumem.


∗             ∗

Cogito ergo sum nie odpowiada naszemu wiekowi. Cogor ergo sum »muszę więc jestem« to hasło naszego stulecia. Zmuszają mnie prawa przyrody, ustawy, stosunków. Poddając się im z przymusem, czuję, że jestem. Cofanie się przymusu oznacza rozwój kultury, jego wzrost jest śmiercią postępu. Cóż na to socyaliści?

Adolf Stand.

Wiersz Zygmunta Krasińskiego.

W papierach po ś. p. Honorynie hr. Kwileckiej znalazł się autograf Zygmunta Krasińskiego z wierszem, który poniżej zamieszczamy. Wiersz prześliczny, poświęcony hr. Delfinie Potockiej, brzmi:

Ja błagam Ciebie — o bądź Ty aniołem:
Ja błagam Ciebie — bądź Ty córką Boga,
Wyższą odemnie! — Wtedy rad ja czołem
Padnę, gdzie Twoja ślad wytłacza noga,
Wtedy rad wyznam, żem przy Tobie niczem,
Wyznam przed świata i Boga obliczem,
Że choć tu dotąd ziemskiem ziemska ciałem,
Tyś mi już wiecznym w niebie ideałem!
W Tobie Ideał ten żyje — ten, płonie!
Nieraz Ci iskrą rozświeca się w oku!
I wieńcem światła obwięzuje skronie!
W nim tajemnica Twojego uroku!
Lecz kiedy czasem zachmurza się cieniem,
Stajesz się z śpiewu żywego — milczeniem!
Z łzy przeźroczystej, anielskiej — kamieniem!
Z róży, co świeci — cierniem, który kole —
I w duszy mojej rozmarzonej szczęściem,
Z Twoją duchowem spojonej zamęściem,
Odświeżasz rany — dawne wskrzeszasz bole!
Wtedy z łzą w oku i z modlitwą w duszy
Klękam przed Tobą i Ciebie się proszę!
Skargę Ci moją — tak jak pieśń — przynoszę,
Może Cię ona do litości wzruszy!
Może ty wspomnisz, że i tak na ziemi
Dość nieszczęść rośnie i smutku się plemi!
I że w tę miłość, która rodem z nieba,
Wtapiać sztyletów ludzkich nie potrzeba!
Owszem ją chronić od wnętrznego boju!
Owszem ją zbawiać od wnętrznej w nas klęski,
By duch na wieki Jej wrócił zwycięzki,
Z tych nizin walki do krain pokoju!

Monachium 1847, 19 stycznia.
Zyg.




Z LITERATURY ANGIELSKIEJ.
— —
Małżeństwo w niebezpieczeństwie.

Skargi kobiece.

Na co „kobieta nowa“ uskarża się w spółczesnem małżeństwie? O, na wiele rzeczy! Zapytajcie się jeno Angielek: one dają nam dzisiaj przykład otwartości. Anglia posiada w obecnej chwili całą literaturę, w której przyszłość małżeństwa omawiana jest ze śmiałością niespodziewaną i z każdego punktu widzenia: z punktu ekonomii, etyki, socyologii — a nawet fizyologii. Książki te, oddające zapatrywania mniejszości czy też pewnej grupy, rozchodzą się w niesłychanej ilości egzemplarzy i przez to samo interesują wysoce większość. Otóż literatura powyższa stanowi razem jeden wielki namiętny akt oskarżenia przeciw małżeństwu. Ewa nowożytna nie chce małżeństwa żadną miarą: uważa je za instytucyę wstrętną, nienawistną, pogardy godną, domaga się jej zniesienia, i przepowiada jej upadek.
Jest w czem dalibóg wybierać, bo półki księgarskie uginają się poprostu pod ciężarem tych gwałtownych filipik, których gorycz nasuwa wiele smutnych myśli o tajnych a palących ranach życia domowego w Anglii. Zatrzymam się tedy tylko przy jednej z najnowszych książek, ponieważ w niej wyłuszczone są nader jasno i dokładnie skargi autora (którym jest Mona Caird) i pewnej grupy przeciw instytucyi nie dającej się już obronić w ich oczach.
Zarzucają tedy małżeństwu, iż uświęca zależność ich płci. Skarżą się, iż opiera się ono w gruncie rzeczy na tych samych ideach jak w czasach zamierzchłych i barbarzyńskich, kiedyto mężczyzna kupował sobie kobietę. Twierdzą, iż praca wieków zdołała tylko zamaskować i niby upiększyć rzeczywistość — nic ponadto. Otacza się ją większym zasobem form i ceremonii, ale zasada pozostała ta sama: mąż jest zawsze panem i władcą, żona jest zawsze jego własnością, a — w licznych wypadkach — jego rzeczą. Z tego stanu rzeczy wynikają cierpienia i dolegliwości, które jakkolwiek pozostają ukryte przed okiem ogółu, niemniej nękają i miażdżą nieszczęsne ofiary.
Mona Caird stawia jako przykład jedną ze swoich znajomych, kobietę ze sfery drobnego mieszczaństwa, która w życiu nie doznała nigdy nic nadzwyczajnego, a która by bez trudu odrazu wszystko wyznała, gdyby ją o to pytano. Nie jest to tedy zatem ani „rewolucyonistka“, ani jękliwa płaczka. Znosi swoją dolę cierpliwie i z godnością. Tylko wolałaby już sto razy nie żyć dłużej na świecie. Życie, jakie wiedzie, wydaje się jej rzemiosłem galernika, a winę tego składa na to małżeństwo, jak je pojmuje i ustanawia kodeks praw i obyczaj. Oto jej historya: jest ona nader prosta a kto wie, czy nie obudzi wspomnień u niejednej czytelniczki?
Wyszła za mąż przed dwunastu laty za kupca, wcale niezłego chłopca. Interesy ich szły pomyślnie, dzięki żonie, która lepiej się na nich rozumiała od męża i która wzięła na się sporą część trudów, trosk i kłopotów. Ze swoją ruchliwością i zręcznością byłaby ona pobierała ładną pensyę, gdyby była zwykłą płatną buchalterką czy dyrektorką firmy. Naturalnie, jako żona właściciela nie otrzymywała nic. Nie miała nigdy, i nie będzie miała ani jednego grosza dla siebie, którym by mogła swobodnie rozporządzać; we wszystkich kwestyach pieniężnych zawisła od woli małżonka. Ta zależność „ekonomiczna“ daje się jej dotkliwie we znaki. Myśli, że ponieważ wiele pracowała i ponieważ ma prawo, skromną fortunę, jakiej się dorobili w ciągu lat, uważać za swoje dzieło, byłoby też rzeczą słuszną, gdyby na to zwrócono uwagę i żeby nie była tak ze wszystkiem zależną materyalnie. Spokój jej zyskałby na tem, powaga jej w rodzinie urosła.
Napróżno przedstawilibyśmy jej, iż to znaczy tyle co przewrót w małżeństwie, którego cel i zadanie polega przecież na zespoleniu ściśle i nierozerwalnie interesów obojga małżonków. Odpowie nam ona na to, a raczej Mona Caird odpowie nam za nią, iż właśnie chodzi o przewrót w małżeństwie; iż jest niesprawiedliwością i okrucieństwem skazywać jedną połowę ludzkości na taką drobiazgową zawisłość od widzimisię drugiej połowy; iż „kobieta przyszłości“ nie chce tego cierpieć dłużej i iż jest zdecydowana wywalczyć niezależność ekonomiczną płci swojej.
Domaga się zupełnej swobody, tak iżby mogła zdaniu swemu nadać walor w kwestyach finansowych, które ją dotyczą. Ta mała mieszczanka pani Mony Caird bardzo boleśnie uczuła, że ona, która tak rozumie się na interesach, nie miała prawa powiedzieć „nie pozwalam“, gdy niedołęga jej małżonek na szwank narażał firmę przez swoją nieopatrzność. Specyalnie ma na sercu żal, iż nie mogła zapobiec sprzedaży papierów w chwili, kiedy zdrowy rozum nakazywał je zachować. Prawo perswazyi, jedyne, które jej kodeks pozostawił, straciło moc — i okazało się niedostatecznem po licznych próbach. I tutaj, według Mony Caird, należy działać nie oglądając się na skutki; tem gorzej, a raczej tem lepiej, jeźli dawne małżeństwo dozna niejednego wstrząśnienia; każdy cios, jaki odbiera, stanowi krok naprzód ku wyższemu Ideałowi, na który oczy wszystkich winny być zwrócone: „mąż i żona przyszłości nie będą myśleć o zależności ni jednej ni drugiej strony, podobnie jak o niej nie myślałoby dwoje przyjaciół przed rozpoczęciem wspólnego życia.
Jest to kamień probierczy.
W miłości trzeba szanować indywidualność i wolność przynajmniej tak samo jak w przyjaźni. To jest podstawą istotną małżeństwa: miłość może dodać do tego to, co się jej podoba, ale obejść się bez tego żadną miarą nie można: inaczej małżeństwo takie nie może być trwałe i na trwałość nawet nie zasługuje. Stosunek ludzki godny tej nazwy nie może się opierać na wzajemnej pogardzie wolności osobistej“.
Nowożytnej kobiecie nie wystarcza legalne zniszczenie przeszłości; przeszłość musi być zniszczona także moralnie przez zniszczenie pojęć, które „przemoc męska w brutalności swego egoizmu narzuciła naiwności kobiecej w interesie swoich rozkoszy“. Tutaj znowu trafimy w sedno, jeżeli weźmiemy za przykład kobietę Mony Caird.
W dwunastoletniem pożyciu małżeńskiem miała sześcioro dzieci, a to ciągłe macierzyństwo zniszczyło jej zdrowie. Zestarzała się przed czasem; jest zużyta, wyniszczona, zgnębiona fizycznie i moralnie, boi się nowej ciąży — ale co do tej sprawy nie ma głosu. Mężowie ułożyli się raz na zawsze, że żona nie będzie miała głosu co do przedmiotu, którego nie można tu rozwijać ze względu na jego delikatność — a to właśnie oburza mnóstwo Angielek. Nie chcą być niewolnicami i służyć swojem ciałem; nie chcą być narzędziami rozkoszy, to zbyt upokarzające: „Zanim kobieta staje się żoną i matką, powiada Jean Paul, jest przedewszystkiem istotą ludzką“. Powieści i pamflety, artykuły dziennikarskie pełne są tych okrzyków grozy i rozpaczy, pełne tych samych narzekań na ojców i matki, którzy nie oświecili córek swoich, którzy nie wytłomaczyli im „znaczenia małżeństwa“.
W razie przybycia wielu dzieci kobieta niszczy się zupełnie. Podziwialiśmy we Francyi wielkie rodziny angielskie. Zazdrościliśmy tej rasie, która zachowała dość siły na zniesienie takiej płodności bez zmęczenia. Zdaje się, że myliliśmy się. Znużenie w końcu nadeszło, a matki licznych rodzin są prawie zupełnie wyczerpane, podobnie jak kobieta Mony Caird. Błagają litości dla swych ciał udręczonych, dla młodości swej zwiędłej, dla „istoty ludzkiej“, która w nich jest, która chce się rozwijać, i która poświęca się w imię funkcyi kobiecych. „Ileż to tysięcy kobiet jest takich, dla których rodzenie dzieci jest nieznośnym ciężarem, które z tego powodu oddają się dzikiej rozpaczy, i które chętnie poniosłyby śmierć, byle tylko uciec od tej rozpaczy!“
A gdzieindziej: „Zawisłość jest przekleństwem naszych małżeństw, naszych ognisk domowych i naszych dzieci — naszych dzieci urodzonych z kobiet, które nie są wolne, które nie mają na tyle wolności, żeby odmówić. Gdyby to było możliwem, to ciekawem, chociaż bardzo przykrem prawdopodobnie, byłoby zbadanie, jaki jest stosunek ilościowy dzieci, które przychodzą na świat z wolą matek... z wolą zupełną, wyrażoną bez względu na ustępstwa należne obowiązkom lub obawie, że doznaje się uczuć zakazanych“.
Właścicielka sklepiku z sześciorgiem dzieci myślała o otruciu się i uczyni to, jeżeli po raz siódmy zajdzie w ciążę. Mąż jej śmieje się z jej narzekań: czyż niema wielu innych kobiet w takiem położeniu? Mimo to piękne rozumowanie czuje się nieszczęśliwą. Ma wrażenie, jak gdyby znajdowała się pod duszącym ciężarem i ogół kobiet podziela jej los, gdyż ten ciężar — to stare małżeństwo.
Niepodobna czytać bez wzruszenia i smutku tych skarg bolesnych. Los kobiet dzisiejszych nie jest tak ciężki, jak przed dwoma, trzema stuleciami. Przeciwnie, poprawił się bardzo. Zwyczaje modyfikują dodatnio prawo, znoszą w życiu realnem tę zależność ustaloną paragrafami i dlatego też w orgii krzyku ziemskiego słyszymy jeden więcej głos nędzy ludzkiej. Płeć dotąd upośledzona wychodzi ze stanu biernego milczenia, i spostrzega, że nie jest bardziej zadowolona z życia, niż tamta.
Mniej doświadczona, nieoswojona z działalnością do tego z natury niecierpliwa, skłonna do illuzyi, kobieta wyobraża sobie, że nic niema łatwiejszego od zmiany życia, wierzy w potęgę wszechwładną pióra.
To jest błąd, za który może gorżko odpokutować. „Kobieta przyszłości“ sądzi, że urzeczywistnieniu idealnego społeczeństwa, które, ma zadość uczynić jej życzeniom, stoi na przeszkodzie tylko zła wola mężczyzny. — Niestety, mamy więcej zapor, z istoty samej rzeczy wynikłych. Kobieta byłaby zgubioną, gdyby otrzymała to, czego pragnie. Abstrahuję zupełnie od kwestyi moralnej, bo moralność podlega zmianie. Zajmują mnie tylko interesy kobiet i nie mogę bez przerażenia patrzyć na drogę, na którą chcą wstąpić kobiety.
Spostrzegam u jej końca przepaść, którąbym i innym chciała okazać.

Arvède Barine.


PIOTR ALTENBERG.

I.
NAD JEZIOREM.

— Rybołostwo musi być bardzo nudne — rzekła panna, która się na tem tyle rozumiała, co inne panny.
— Gdyby nudne było, nie zajmowałabym się niem przecież — rzekło dziewczę o brązowo­‑płowych włosach i nóżkach gazeli.
Stała z wielką niewzruszoną powagą rybołowcy. Zdjęła rybkę z wędki i rzuciła ją na ziemię.
Rybka skonała — — —
Jezioro leżało w gorącem słońcu migotliwe i szkliste. Woniało wonią wierzb nadbrzeżnych i rozkładających się szuwarów. Od strony hotelu dochodził szczęk noży, widelców i talerzy. Rybka zawiodła na ziemi krótki, oryginalny taniec na wzór dzikich ludów — — — i skonała.
Dziecię łowiło dalej z wielką, niewzruszoną powagą łowcy.
Je ne permettrais jamais, que ma fille s’addonnât à une occupation si cruelle — rzekła dama w pobliżu siedząca.
Dziecię zdjęło rybkę z wędki i rzuciło ją znowu na ziemię w pobliżu damy.
Rybka skonała — — — Rzuciła się w górę i padła nieżywa — — — prosta, łagodna śmierć! Zapomniała nawet o tańcu, pomaszerowała poprostu — — —
— Oh! — rzekła dama.
A jednak z twarzyczki okrutnego brązopłowego dziecięcia widniała głęboka piękność i przyszła dusza — — —
Twarz szlachetnej damy zaś była zwietrzała i blada.
Nikogo już radością, ciepłem i światłem darzyć nie będzie.
Dlatego współczuła z rybką.
Czemu ma konać, skoro jeszcze życie ma w sobie?!
A jednak rzuca się w górę i pada nieżywa — — — prosta, łagodna śmierć.
Dziecię łowi dalej z wielką, niewzruszoną powagą łowcy. Śliczne, cudowne jest z swemi wielkiemi, niewzruszonemi oczyma, z swemi brązowopłowymi włosy i nóżętami gazeli.
Może i ono kiedyś litować się będzie nad rybką i mówić: Je ne permettrais jamais, que ma fille s’addonnât à une occupation si cruelle!...
Ale delikatne te porywy duszy wykwitają dopiero na grobie wszech snów minionych, wszech umarłych nadziei — — —
Zapuszczaj tedy dalej twą wędkę, wdzięczna dziewczynko!
Bo, o niczem nie myśląc, piękne przecież prawo w sobie nosisz! — — —
Zabijaj rybkę i zapuszczaj wędkę!



II.
PRELEGENT.

Pewnego dnia znalazł gdzieś, na stole, książkę w czerwonej okładce.
Odtąd, przez sześć lat, nie odstępowała go. Jak pies, który nas kocha. Książka go kochała, bo on ją kochał. W istocie, nie wiedział, »czy książka jest przy mnie, czy ja przy książce?!«
Zawsze, gdy dochodził w tej wiernej książce do miejsca: »Wczoraj powiedziałaś mi: »drogi Alfie« — — — czy to twa myśl?!« musiał się na chwilę zatrzymać, zanim dalej czytał. Poczem szedł dalej.
Ta przerwa w czytaniu z biegiem lat stawała się krótszą.
W piątym roku była nawet trochę dłuższą. A raz, pewnego wieczora, bardzo długą. Zdawałoby się, że dalej tego wieczora czytać nie będzie. Tak długo na tem miejscu się zatrzymał. Ale przeczytał do końca rozdział ten i całą książkę, tylko skoro doszedł do ostatnich słów książki: »Szczęście, to rezygnacya«, zamknął ją, ucałował kilka razy, objął w serdecznym uścisku swymi palcami i znów ją ucałował.
Tego wieczora książka spała obok niego na poduszce.
Nikt nie wiedział o tym tkliwym stosunku tego milczącego człowieka z książką.
Ale mawiano nieraz: »Cóż mu?! Jakiś dziwak. Pewnie jakaś tajemnica?!
Pewnej młodej kobiecie pokazał najpierw tę książkę; i dał jej do czytania.
Czytała. Skoro doszła do miejsca: »Wczoraj powiedziałaś mi: »drogi Alfie«; czy to twoja myśl?! — zatrzymała się. Potem czytała dalej, do końca.
— Cóż ci? — zapytał małżonek, wracając do domu.
— Nic!... — odpowiedziała i poczęła całować jego słodką rękę, bez przerwy, cały wieczór.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skarbu, znalezionego na ciernistej drodze, nie używaj sam z drugą osobą! Daj go wszystkim!
Nie bój się! Odkryj tajnie serca swego równo myślącym!
Bądź silnym! Rzuć w świat myśl swoję! I daj się ukrzyżować!

Taka myśl obudziła się w sercu jego i trapiła je.
Jednego wieczora wystąpił czarno ubrany, w białym krawacie — w obszernej, pięknej sali, wyszedł na małe podium, przysunął srebrne lichtarze, czekał chwilkę i odważnie i silnie rzucił skarb w świat! Nic wokół nie widział, tylko swego przyjaciela, książkę i jej pierwszą czytelniczkę, siedzącą z mężem w pierwszym rzędzie. Skoro doszedł do miejsca: »Wczoraj powiedziałaś mi: »drogi Alfie!« czy to twa myśl!?« nie mógł się zatrzymać. Oczywiście. Pierwszy raz w swem życiu!
Ale serca słuchaczy na chwilę bić ustały...
Tak czytał do końca.
Skoro doszedł do końca, było cicho jak w kościele.
Na twarzy każdego można było książkę odczytać.
W sercach wszystkich widział swą książkę.
Więc czuł: »Rzuciłem skarb w świat!« i »Amen!«


Statek odkrywczy.
Panu Janowi Szczepanikowi.

Po modrem morzu statek płynie,
Dziób pruje wodę, szruba warczy;
Za sobą ryje lśniącą bruzdę,
Jak brylant na stalowej tarczy.

Gdzieś ku nieznanym lądom zmierza,
Pod gwiazd nieznanych firmamenty,
Płynie ku dziwom, cudom, baśniom — —
A morza szumią mu odmęty.

Dalekiej ciżby na wybrzeżu
Zdumione za nim oczy lecą,
A jego dumne białe żagle
Jak złoto się pod słonce świecą!

Kazimierz Tetmajer.



„Onego czasu...“

Onego czasu przyszedł Mistrz — z górnej krainy
I szedł w dolinę cichych łez — wiecznych padołów,
A z Nim odwieczny pokój szedł — pokój aniołów
Ujarzmiać ziemskie syny zgliszcz — aniołów z gliny...

A miał On w sercu mordów lęk — bojaźń dzieciny;
Najcichszych uczniów z sobą brał — i apostołów
I szedł z miłością wielką w świat — na cichy połów,
Nieustraszony widnią mąk — za obce winy...

A miał nad światem dziwną moc — i władzę dziwną,
Chociaż nie dzierżył berła władz — ziemskiego tronu,
Ale z pokoju wity krzyż — gałąź oliwną...

A miał zaprawdę wielką moc — większą od tronu,
Gdy nad jeziorem w jasną noc — cisi i niemi
Stali uczniowie, a on rzekł: „Pokój na ziemi...“

Wł. Orkan.



Czerwone krople [2]
dramat
Sigbjörna’a Obstfelder’a.
Z duńskiego tłumaczyła Józefa K.
(Laboratoryum: Butelki, moździerze, retorty, szkielet, globus. LILLI siedzi na skórze na podłodze rozłożonej, na lewo ku przodowi i ceruje pończochy. ODDO krząta się, miesza coś, biorąc naprzemian to flaszeczki, proszek, miseczki. Duży podłużny stół oparty o prawą ścianę).

LILLI. Powiedz mi, gdzie chodzisz tak późno? Czy musisz koniecznie? Podnosi głowę i słucha) Nie odpowiadasz, doktorze. Słyszałam — tak późno wróciłeś. Czy się nie boisz tak sam chodzić?
ODDO. Może ci spać przeszkadzam?
LILLI. Ależ nie, bynajmniej. Zbudziłam się na chwilę. Zdawało mi się, że to butelka idzie; ogromna butelka, ciężka o czterech głowach. I zbudziłam się. Tak mi się to dziwnem wydało, aby flaszka chodziła. A to ty byłeś tą flaszką.
....Dlaczego się nie śmiejesz? Czemu ty się nigdy nie śmiejesz?
....Spojrzałam w okno. Była noc. Tak było ładnie. Wszystko w nocy takie jest piękne. Zupełnie inne, niż w dzień. Tak lubię Oriona... a wiesz, dlaczego?
ODDO (roztargniony) Dlaczego?
LILLI. Chcesz wmówić we mnie, że słyszałeś, o co się pytałam. Ani słóweczka nie słyszysz z tego, co mówię....
Ale właściwie to wszystko jedno. Ja mimo to będę paplała. (Tajemniczo). Widzisz, bo on wskazuje czas, dlaczegożby wyglądał, jak cyferblat? (Uniesiona wyobraźnią) Sekundy — sekundy — to właściwie tylko maleńkie, maciupeńkie wirujące kamyczki, tak.... I padają, padają, padają, te najwyższe na dół, powoli zmieniają się, widzisz i to, co było na dole, jest na górze — i znowu opadają.... tak opadają, opadają.... wieki całe to w górę, to w dół — w górę w dół.
Czy to nie czas doktorze? (Jakby do siebie samej) Dziś okropnie ciężko pracował. (Odkłada pończochy i liczy na palcach) Czas, przestrzeń, siła, materya; czas, przestrzeń, siła, materya.
Ach Boże! jak to będzie pięknie!... pięknie (klaszcze w ręce).
ODDO (podnosi oczy) Co Lilii? Co to pięknego będzie?
LILLI. Gdy to znajdziesz.
Bo możesz być pewnym, że znajdziesz!
....Żebyś tylko jeszcze y znalazł! Pewną jestem, że x jest prawdziwe. Czy nie zdaje ci się doktorze, że x jest prawdziwe?
ODDO. x?
LILLI. Tak x! Właśnie x!
ODDO. Co za x!
LILLI. Co za x? Czy to może nie zawsze jest x i y? Czy to może nie to, nad czem się tak długo myśli? Cóż to więc takiego?
ODDO (ciągle zajęty swoją robotą). Ależ, cóż ty nazywasz x?
LILLI. No przecież to czerwone, to czerwone, coś wytworzył. Powinno też być i niebieskie. Nie zdaje ci się, że y będzie niebieskie? Zupełnie, jak niebo wieczorem.
— Ale teraz dość tego, musisz odpocząć doktorze! Pracowałeś cały dzień.
Zaraz nastawię.
(ODDO siada przy oknie w głębi i wygląda z głową opartą na ręku. LILLI przynosi konewkę, rozpala maszynkę oliwną; krząta się cicho, z wdziękiem. Gdy zmierzch zapada, wydobywa się dziwny jakiś blask z flaszki z czerwonym płynem, stojącej na gzymsie).
LILLI. Patrz, Oddo!
ODDO. Co takiego?
LILLI. Patrz! Flaszka z tem czerwonem. Błyska! lśni. Zupełnie, jakby słońce w niej tkwiło. (Przerażona) A gdyby korek wysadziło?! Gdyby słońce nie chciało tam dłużej zamknięte siedzieć!
ODDO (znowu odwrócony ku oknu, smutnie i powoli). Słońce, mówisz.... słońce....
— Słońce, niebo, cały wszechświat.... magnetycznie przyciągany ziemią.... zbiera się w piersi każdego człowieka! Jak się oni spieszą! Ani chwili spoczynku nie mają. Zapomnieli, że są synami synów Tego, który tchnął życie w miliony.... Czy słyszysz Lilii?
LILLI (stoi chwilę zasłuchana, potem z powagą) Tak, rozumiem.
ODDO. Jakie to szkaradne! Siwowłosy mężczyzna.... musi stać, nikt mu miejsca nie ustąpi. Nie mają czasu o nim myśleć. (Z wybuchem) Jak ja go kocham!
LILLI. Przecież go nie znasz. (Potrząsa kotłem) Gotujże się! (Po chwili) Jakże możesz kochać kogoś, nie znając? (Bierze skórę i siada na niej u nóg. Ściemniło się zupełnie).
ODDO (rozmarzony). Zanim przyszłaś do mnie, byłem całkiem sam. Siedziałem przy oknie i patrzyłem przez nie, kiedy mnie praca zmęczyła. Zdało mi się wtedy, że to wszystko maleńkie dzieci, lękające się, że nie skończą wszystkiego, zanim noc nadejdzie. Czułem ich cierpienia.
LILLI (w zamyśleniu) Nie. Im nie jest dobrze. Oni nie są szczęśliwi — ale ty jesteś.
ODDO. Ja.... Ja przecież też jestem człowiekiem.
LILLI. Tak, teraz jeszcze jesteś... Ale ty jesteś czemś innem, czemś wyższem.... wyższem nad wszystkich. Ty wszystko widzisz, ty dążysz ponad nimi ku.... ku Orionowi!
ODDO. Tak, ale to nie jest szczęściem, wszystko widzieć. Pomyśl! Bóg musi wszystko widzieć. Nie mogę sobie tego wyobrazić — w każdym razie pewnie nie tak, jak my widzimy, bo musiałby być ponurym. A powinien być jasnym. O czem myślisz Lilli?
LILLI. Jesteś taki dobry.... Nie myślę, słucham. Słucham twojego głosu.... jakby wychodził skąd inąd, nie z ciebie, zupełnie jak.... jak....
ODDO (z boleścią) Nie mów o mnie.
LILLI. Nie mówię o tobie. O całym świecie gadam. Ty jesteś całym światem moim. Inaczej nie byłbyś tego zrobił? I jesteś szczęśliwym. Jesteś. Nikt drugi nie jest tak szczęśliwym, jak ty. Bo... bo (liczy na palcach) niema nic równie pięknego jak wszystko widzieć, że jest ktoś, kto może przywrócić promienne dobro.... na całym.... cóż to jest.... jakże się nazywa.... zaraz, zaraz... aha! wszechświecie! (Pauza).
ODDO. A jeżeli nie może?
LILLI. Ty możesz! (Podskakuje i biegnie ku maszynce, śpiewając) ty możesz, ty możesz, ty możesz, możesz! (Szybko nakrywa stoliczek, kładzie chleb, masło, ser i nalewa herbatę. Wśród tego nie odwracając się). O czem myślisz? Masz tak ciężkie myśli, że czuję je w plecach.
ODDO. Eh, nic.
LILLI (niosąc filiżanki ze spuszczonemi oczyma) Nie? więc widocznie coś innego. (Wrzuca cukier do herbaty i stawia na oknie, gdzie on pije i je stojąc. Ona również przy lewem oknie w głębi).
ODDO (słychać gwizd lokomotywy i pierwsze uderzenie). I pomyśleć, pomyśleć.
LILLI (wesoło). Myślę, myślę.
ODDO. ....pomyśleć, że ten pociąg, spieszący teraz do najbliższego miasta, do najbliższego rojowiska ludzkiego — wszystkie te pociągi na całej ziemi — wszyscy ci ludzie....
LILLI. ....wszystko, co jeździ i biegnie i chodzi i jeździ na rowerze.
ODDO. I te ciężkie domy z wszystkiemi piętrami, belkami, ścianami, oknami i kominami.... z wszystkiemi latarniami, migającemi w ulicach....
LILLI. Elektryczne masz na myśli?
ODDO. Elektryczne i gazowe... i pomyśleć...
LILLI. Myślę, aż mi głowa pęka.
ODDO. Wszystko to, co roi się i macha, kręci się po ulicach i sapie i dyszy i ziaje... wszystko!... wyrosło, zbudowane zostało, trwa na podstawie jednego i tego samego prawa!
LILLI (zamyślona) Prawa.... prawa.... Co to jest prawo, doktorze? Straszno mi zawsze, gdy słyszę to słowo.
ODDO. Jestto coś, co przechodzi z ciała do ciała, od istoty do istoty....
LILLI (przerywając). To zupełnie, jak druty telefoniczne? Czy w niem też szumi?
ODDO. Wyobraź sobie, że jesteś na środku telefonicznego drutu. Szumi tani i szumi. Przechodzi nim mnóstwo praw, ale ty nie rozumiesz, co to. Dla ciebie to tylko szmer, innym stanie się on wyraźnemi, pojedyńczemi słowami. Tak samo jest z prawem.
LILLI. Ach Boże! toż prawo jest przecież czemś dobrem. Jakie to ładne! I to przechodzi cały świat?
ODDO. Tak.
LILLI. Zupełnie jak po tych deszczułkach z kolorowymi paskami, nieprawdaż? Co one przedstawiają?
ODDO. Rurki włoskowate.
LILLI. Jakie to ładne, czy w tem też jest dusza?
ODDO (milczy).
LILLI. Znowu nie odpowiadasz... Jest. Wiem, że tam jest dusza! Ach jak to pięknie! To świat zupełnie jest podobny do człowieka a te... prawa, to nerwy i reszta?
ODDO. Uważaj teraz, skoro dla wszystkiego było jedno prawo, podług którego można się było kierować, skąd rozchodziły się wszystkie nici, możnaby od niego zacząć.
LILLI. Zacząć?
ODDO. Tak, zacząć na nowo składać.
LILLI. Składać? Co składać?
ODDO. Atomy.
LILLI. Atomy! Znowu z atomami wychodzisz? Sądzę, że powinno być jakieś uczciwe słowo, które możnaby rozumieć!
Atomy, to te, co się rozprzęgły, czy nie?... te, co to mówiłeś o nich wieczorem w niedzielę,... kiedyś mnie uczył o gwiazdach... gwiazdach wewnątrz ciała... te, co to nie leżą tak, jak powinny?
— Tak, poznaję po tobie! To one. Nie myśl, że cię nie widzę, doktorze, bo ciemno! (Zabiera filiżanki i wstawia je do szafy. Ukradkiem spojrzała na Odda, który usiadł i zapatrzył się przed siebie. Staje przed nim i mówi powoli, z naciskiem).
Otóż jest, znowu!
(Opuszcza się w milczeniu i kładzie się na skórze. Wybucha płaczem, przechodzącym w łkanie).
ODDO (który teraz dopiero ją spostrzegł) Co to? Co ci jest, droga?
LILLI. Ach ten wzrok... (szlochając) ten wzrok... (chwyta się za pierś). Tak się przestraszyłam....
ODDO (głaszcząc ją po włosach). Biedna Lilli! biedna Lilli! (Po chwili wstaje i wychodzi). Muszę wyjść za małym sprawunkiem, zaraz wrócę.
(Lilii zostaje w tej samej pozycyi, z głową ukrytą w skórze. Od czasu do czasu wstrząsa nią łkanie. Tymczasem zciemniło się zupełnie, tylko odblask latarni w ulicy oświetla pokój. Słychać dzwonek).
LILLI (zrywa się) Czy ktoś dzwonił? (znowu odzywa się dzwonek). Któż to może być? (wychodzi wraca z Bergiem).
LILLI. Tak ciemno, zapalę lampę. (Świeci)
BERG. Czy długo zabawi?
LILLI. Nie.
BERG (rozglądając się) Pani może jest jego amanuensisem?
LILLI. Jestem jego elew... (dumnie) jego uczniem.
BERG. Jego uczennicą, no­‑o... Pani pozwoli że się rozejrzę?
LILLI. Dobrze, ale proszę być ostrożnym.
BERG (ogląda każdą flaszkę długo i dokładnie, mówiąc od czasu do czasu). Ta­‑ak. (Znajduje nakoniec na stole księgę, którą z żywem zajęciem bada. Potem przechadza się po pokoju z rękami na plecach. Nagle staje przed Lilii, pytając ostro i prędko).
Czy sądzisz, że znajdzie zasadę?
LILLI (z przekonaniem). Tak!
BERG (siada, ponuro, surowo). Nie! Żadne śmiertelne stworzenie nie znajdzie! Dyabeł tylko podsuwa takie myśli. (Zapada w zamyślenie, spokojniej, z niewymownym smutkiem). Żadne śmiertelne stworzenie nie znajdzie. Żadne śmiertelne stworzenie nie znajdzie. (Miękko). Nie, nie znajdzie się. Nikt nie znajdzie. (Wstaje, chodzi szybko, znowu staje przed Lilli, mówi łagodnie). Jak ci na imię?
LILLI. Lilli.
BERG. Lilii? no­‑o. (Głaszcze jej włosy, życzliwie). Pomagasz mu, Lilli?
LILLI. Tak.
BERG. Pilnujesz analizy?
LILLI. Tak.
BERG. Trzymasz mu retorty?
LILLI. Tak.
BERG. A czy wiesz właściwie, na co on to wszystko robi?
LILLI. Wiem. Chce wynaleść wodę życia.
BERG. Tę, co życie przydłuża?
LILLL Nie, tę, która sprawia, że człowiek nie musi tak długo żyć.
BERG (z powątpiewaniem, zdziwiony). Nie musi... nie musi... żyć tak długo... Jak to rozumiesz?
LILLL Czy wiesz, co to są atomy?
BERG (uśmiecha się)
LILLI. Tu niema nic śmiesznego. To najtrudniejsza w świecie rzecz, rozumieć dobrze sprawę z atomami.
BERG. Słusznie. Cóż więc z tymi atomami?
LILLI. Tak widzisz: atomy jeszcze drgają ale już nie długo będą drgały. Czy rozumiesz teraz?
BERG. Rozumiem — ale cóż ta woda ma z niemi wspólnego?
LILLI. Ona ma wypełniać wszystkie próżnie, że atomy będą po niej pływały, zupełnie, jak okręty po morzu... Bo życie jest muzyką, widzisz, tylko ludzie zapomnieli jej słuchać...
BERG (poważnie). Może nigdy nie... — Lilii ci na imię... (jakby do siebie samego). Jesteś zupełnie inną, niż ta, którą kochał. Tamta była ciemną, tyś taka jasna
LILLI (stoi ze spuszczoną głową, zamyślona, nie patrząc na niego). Czy pan nie poczeka? Wróci za chwilkę.
BERG. Hm... Przyjdę raczej innym razem... Nie mów mu o tem, że byłem. Przyrzekasz?
LILLI (otrząsa się z zamyślenia, szybko) Tak, przyrzekam panu, bo pana bardzo lubię. (Nagle rzuca mu się na szyję). Pochyl się. (On się pochyla, ona go całuje).
BERG (zmienionym głosem). Dzięki, mała Lilli, (odchodzi).
LILLI (stoi w miejscu, zasłania oczy rękami). Kochał... (idzie kilka kroków przed siebie) Koch... ja... ja... (Pada znowu na ziemię, wstaje, bierze lampę i przygląda się sobie w lustrze, wiszącem w głębi — ręce na piersiach krzyżuje). Szkaradna! (odstępuje kilka kroków, — pociąga ręką po twarzy i szyi) Szkaradna!
(Szepce z błyszczącemi oczyma). Dobrze, że mam suchoty! (Słychać wracającego Odda — idzie szybko do stołu, widocznie orzeźwiony przechadzką, zapala lampę, bierze kilka flaszek i patrzy w nie, wybiera jednę, zapala pod kociołkiem itd. Wśród tego mówi).
ODDO. Pomyśleć, że nic z tego wszystkiego nie było: ulic, telefonów, domów, kolei żelaznych!.. możnaby odbudować ducha ludzkiego na nowo, z gruntu, w harmonii z samym sobą!... Jak gwiazdy, wisiałyby światła elektryczne nad miastem... jak gwiazdy i wieńce... domy, jak żyjące istoty stosowałyby się do ludzkich pomysłów — para poruszałaby pociągi...
Tak, muszę znaleść materyę, któraby w ludzi wlała zdolność do życia... by mogli ukształtować je według swojej natury... (małe pauzy, ciągle zajęty robotą) jak rośliny wypuszczają pęki i kwiaty... jak drzewa tworzą lasy... gdzie wszystka woń zlałaby się w jeden wielki, nowy zapach... wszystek szum w jeden. (nagle spostrzega leżącą na kanapie w rogu Lilli, z głową ukrytą w dłoniach). Co ci jest, Lilii?
LILLI. Gdy przymknę oczy i zasłonię je rękami, widzę piękne, rozmaite barwy — pięciokąty, sześciokąty, gwiazdy, koła i tyle różnych nowych, wirujących form. Nie zdaje ci się, że widzi się tak, gdy się umiera?
ODDO (roztargniony, zajęty robotą). Nie sądzę.
LILLI. Może tak jest, jeżeli się kocha?
Ty kochasz, doktorze!
Kochasz piękną kobietę.
ODDO (odwraca się i patrzy na nią).
LILLI ....piękną kobietę... o długich, miękkich rzęsach... dumną i silną... białą jak lilia... z ramionami błyszczącemi alabastrem... z łonem, jak... jak... (wybucha płaczem).
ODDO (zbliża się do niej, dotyka jej ramion).
LILLI. Nie! nie! (gniewnie) Nie dotykaj mnie!.. Te czarne włosy... te ciemne oczy... tkwią w tobie... dawno tkwią w tobie... nie widzisz dobrze, patrząc w retortę, bo widzisz w niej jej oczy... drżą ci ręce, gdy trzymasz flaszkę... ty, ty... ona cię pochłonęła...
ODDO (stoi milczący, wzruszony).
LILLI (odwraca się nagle i obejmuje jego kolana). Ach!... przebacz mi! przebacz! (Wstaje, spokojnie). Czyś mi przebaczył?
ODDO (w zamyśleniu, ze smutnym spokojem) Tak mi było miło! Zdało mi się, że ją widzę.
LILLI (z rozpaczliwym ogniem). A nie sądź, że nie słyszałam wszystkiego, coś mówił o elektrycznych gwiazdach... o... o...
ODDO (pada na kanapę) ...gdy trzymasz flaszkę... patrzę w retortę... (Lilli czyni gest rozpaczy, staje i pochyla się, jakby zawstydzona nad stołem, spogląda w rynkę, gdzie się coś gotuje. Odchodzi — staje przed nim).
LILLI (powoli, nieśmiało). Doktorze! (On się nie rusza). Doktorze! — Opamiętaj się. (Oddo zrywa się, pociera skronie, wraca do roboty. Dzwoni ktoś? Lilli wychodzi. Słychać głos kobiecy. Wchodzą Borghilda i Lilli).
ODDO. Borghildo! Ty tu!
BORGHILDA. Tak! Jestem.
ODDO. Jesteś! Przyszłaś do mnie!
BORGHILDA. Tak. Jak widzisz.
ODDO (wyciąga do niej ręce, ona cofa się. Zmienionym głosem). Czego chcesz odemnie?
BORGHILDA (nie odpowiadając na pytanie). Ta dziew... ta panna?...
(Oddo chce odpowiedzieć, lecz Lilli, która stała zdala, zbliżyła się).
LILLI. Nazywaj mnie dziewczyną... nie jestem niczem więcej. Ach pozwól pani, spojrzyć na siebie! (Stoi przed Borghildą i składa ręce). Jaka pani piękna! Zupełnie, jak słońce! To dlatego on.., (Pada na kolana, całuje kraj sukni Borghildy, zrywa się szybko i wybiega, zasłaniając oczy ręką).
ODDO. Mój amanuensis. Czego chcesz odemnie?
BORGHILDA. Czy widzisz mnie?
ODDO. Widzę cię.
BORGHILDA. Pamiętasz, żeś mnie całował?
ODDO (z naciskiem). To pamiętam.
BORGHILDA. Czy pamiętasz wszystko coś mi mówił?
ODDO. Słuchaj mnie, Borghildo!...
BORGHILDA. Usta moje tęsknią do pocałunków... Łono moje pragnie twoich uścisków... Noc za nocą mija...
ODDO (postępuje ku niej z wyciągniętemi ramionami).
BORGHILDA (odsuwa go ręką). Nie dotykaj mnie! (z mocą). Zgasiłeś światło mego życia!
ODDO (bierze czerwoną flaszkę, podnosi ją w górę, uroczyście). Oto Borghildo — oto jest światło życia, które ty wznieciłaś! (Borghilda wyciąga rękę, Oddo machinalnie podaje jej flaszkę, Borghilda chwyta ją, patrzy pod światło, podnosi w górę i rzuca w naczynie z wodą, stojące w pobliżu).
ODDO (z wściekłością). Precz!
BORGHILDA (stoi).
ODDO. Nienawidzę cię!... nienawidzę twego łona!... Nienawidzę twoich oczu!... Nienawidzę twoich włosów!... Precz!
BORGHILDA (stoi nieporuszona, powoli z naciskiem wymawiając każde słowo). Gdy Borghilda stanie się światłem twego życia, wezwij ją!

(Zasłona spada).
ZAUŁEK.

Zaułek w starych kamienic obręcze
Zamknięty, cichy, posępny, ponury...
U wyjścia świateł niewidzialnych tęcze
Krwawią rdzawymi poblaskami mury.

Domy spią cicho, we mgłach, jak przełęcze,
Gór niebosiężnych... Niebo czernią chmury.
Zaułek w szarych kamienic obręcze
Zamknięty, cichy, posępny, ponury...

Cisza: milczenie zgubionych cmentarzy
Kładzie na stare, poszczerbione ściany
Złą melancholję spalonych ołtarzy.

Kładzią czarnego bólu i łez piętno
I w sercu — dawno zabliźnione rany
Oświeca ową martwotą przesmętną.

Włodzimierz Perzyński.



Z CYKLU „PROROCY“.
Baruch Spinoza.
(WYJĄTEK).

Wszystek i Jeden! Świat mu zniknął z oczu nagle
błyskawicą bożego Imienia schłonięty —
fal doczesnych kształt zmarniał; w wieczności odmęty
myśl wpłynęła i orle rozwijając żagle
szła tak dalej i w górę, aż w końcu z wyżyny
ludzi dojrzeć nie mogła, czasu ani gliny.

W dole kędyś tam huczą wieków wodospady,
i słońc tysiąc, gwiazd tysiąc przez otchłanie leci
w wiecznym wirze; sto gaśnie i znów sto się nieci;
tam się światy budują, ziemie, ziem pokłady —
tam są ludzie — on wzleciał z pośród ludzi tłumu
tu, gdzie nawet pędzących słońc nie słychać szumu...

Dumał mędrzec, a świeca płonąca na stole
złoty blask na powieki przymknione mu kładła —
i po księdze rozwartej tajemne widziadła
migotliwy cień świecy wiódł... Obok przy kole
szlifierskim szkła leżały, za których toczenie
mędrzec pieniądz dostawał na chleb i odzienie...

Jerzy Żuławski.




W Jaskini Żalów pod Dziwnowem (Diwenau).

Wysoko się nademną sklepi jak świątnica,
Otwarłszy czeluść mroczną na powiewy burzy,
I słońce ją z ukosa blaskiem swym przesyca
I na podniebiu Jej się cień posępny chmurzy
I morze, w dali sine zataczając koła,
Rozgwarem fal swych na nią woła.

I wietrzyk tu przynosi aromaty z błoni,
Gdzie takie same zioła jak w mej ziemi kwitną,
I zorza się uśmiechem takim krasnym płoni
I niebo tak pogodą nęci wzrok błękitną
I wszystko tu jak u nas... Chaty i mogiły,
Lecz serca tylko się zmieniły.

I wszystko tu jak u nas... I pod tym namiotem
Sklepionym Boga czoło unużone składam
Na piasków tych wezgłowie, co lśni w słońcu złotem,
I z wichrem i z tą pustką niezmierzoną gadam,
Gdzie leżą z mogił starych wygrzebane kości
I pyły serc, co pękły w dniach przeszłości.

Już niema dawnych ludzi pośród chat Dziwnowa,
W proch padły stare Bogi, zcichły stare pieśni;
A jednak dziwnie marzy senna moja głowa
O dobie, co choć znikła, nigdy się nie prześni.
I jakaż pieśń, co serce Słowianina wzruszy,
Łka w około i brzmi w mojej duszy.


I śni mi się pieśń owa, pieśń jak ziemia stara
Gdy z mogił Bóg popioły wielkich serc wywiewa,
Gdy przeszłość wstaje niby rozpłakana mara,
Gdy po staremu w koło zaczną szumieć drzewa
I złoty kłos szeleści, zabrzmi płacz skowronka,
I łkaniem mu odpowie łąka.

I śni mi się, że wielki Bóg gra wciąż pieśń ową
Jak na organach na tych kościach wśród cmętarzy
I każdy akkord burzą jęków piorunową
Napełnia świat dokoła, trwożąc sen mocarzy,
Aż serca wszystkie zbudzi, boląc niby blizna:
Na imię pieśni tej — ojczyzna.

Od wieków gra pieśń ową, — smętną, rozpłakaną,
Nabrzmiałą łzami wszystkich ludów, co umarły
I w pieśni tej znów z mogił jak na Sąd powstaną:
Świat słucha jej ze zgrozą i drżą z trwogi karły,
Bo cała w niej serc wielkich boleść i spuścizna:
Na imię pieśni tej — ojczyzna.

Józef Stanisław Wierzbicki.



Park.

Jak zaczarowany, uśpiony raj jest nocą ten milczący, nieruchomy park.... Jak raj zaklęty.
Niby ogromna muszla dzwoni on ciszą; jest w nim jakiś guślarski czar spokoju, który szumi tajemnym szeptem przytłumionego oratoryum modlitw; jeden ton, co się udziela sercu niby przewlekły akord organu.
Z pod kory drzew wybiegły drżące ich dusze do księżyca i układły się u stóp pni — długim, głębokim cieniem.
Jakby gotyckie wieżyce stoją skamieniałe jodły i świerki zastygłe. Brzozy jaśnieją srebrną łuską, — wiotkie, u góry niby pod obłokiem muślinu.
Sztywne tuje — sople stalagmitów.
Jak olbrzymie kandelabry świecą kasztany o wachlarzowych liściach białym kwiatem do księżyca.
Miesiąc w pełni — jak wielki kwiat jaśminu — sypie złotą rosę blasków na skamieniałe jodły, zastygłe świerki, na srebne brzozy, na sztywne tuje, na kandelabry kasztanów, na ażurowe gałęzie modrzewiu.
Z gąszczy wyrywa goniąca się para zakochanych nietoperzy i szeleszcząc błonami skrzydeł przelatuje mi nad głową.
Wydają krótki, urwany jęk miłosnej ekstazy.
Maj.....
Na stawie lśni łabędź. W dzień zataczał on szerokie kręgi po wodzie, wyginał szyję i łowił przelatujące na dnie chmury. Ale w majową błyszczącą noc opadł bez ruchu, z podziwu wyciągnąwszy szyję. Nad sobą ma złotą konchę księżyca i tych kilka wielkich, jasnych, jakby wilgotnych gwiazd. Pod sobą ma złotą konchę księżyca i tych kilka wielkich, jasnych, jakby wilgotnych gwiazd. I zawieszony w tym cudzie, niby jakiś aeronauta w powietrzni między niebem, a niebem, duma nieruchomy, marzy samotny i tęskni. Boi się ruszyć, aby nie spłoszyć przedziwnego snu. Marzy, tęskni i czeka.
Czeka na swego Lohengrina w złotym hełmie i złotym pancerzu, którego ma powieść w kraj rozświtu...
....Łabędziu mój, ty cichy srebrnopióry ptaku!
Spokój stawu mąci na chwilę ryba, przypadkiem dostawszy się na powierzchnię. Szarpnęła się gwałtownie, przestraszona sinym blaskiem srebrnej poświaty, bijąc płetwami o wodę.
Poczem zapewne opowie siostrom o zagrobowym świecie, który widziała. Jestto kraina pełna bezcielesnych widm i mgławych cieni, powie, a ryby oproklamują nową metafizykę. Kto nie uwierzy, pójdzie na szafot.
Z jaśminowych krzaków rzuca słowik w długich odstępach potrójny, nabrzmiały, pełny jak głębokie tony fletu, słodki jak jagody winogron, gwizd. Tak stroi swoją krtań. Za dwie godziny, kiedy księżycowy krąg będzie u zenitu, rozpocznie wielką aryę do gwiazdy wieczornej.
O du! mein holder Abendstern....
Na wzgórzu nad tarasami gra miesięczny seledyn cichy nokturn na blaszanej kopule pustego gmachu. Jak transparenta świecą wielkie, łukowe okna.
— ...Za lasem, za borem, za siedmiu rzekami błyszczy kryształowy pałac. Brylantami wysadzane gzemsy, od złotych kruszców lśnią się blanki. Tam spi zaklęta królewna, w jednej z dziesięciu komnat. Na białym puchu, pod białym baldachimem, okryta śnieżnym welonem — cała jaśminowa. Z pułapu kapie mleko róż, kamelij, tuberoz, jaśminów, oleandrów....
Pocałunkami obudzi ją rycerz, nieustraszony i młody, który służbę ślubował świętemu Gralowi.
Gdybym...
Od zachodu zerwał się lekki powiew, musnął gałęzie i strącił z liści ciężkie krople rosy.
Czas wracać. Późno już.
Nad stawem chodził dozorca, brutalnie nawołując łabędzia. W ręku trzymał długi, wierzbowy pręt i uderzał nim ptaka po grzbiecie. Łabędź otrząsł się. Odkąd pamięta, spędzają go na noc z wody. Tak było zawsze. Zakołysał się majestatycznie, rozdął skrzydła, niby żagle białe i ciche, jakby wenecka gondola mknął ku brzegowi. Ztrzepnął wodę z piór i szedł niezgrabny i ociężały, chwiejąc się na nogach.
Mijając go, składam mu głęboki ukłon. Pożegnanie Lohengrina z łabędziem.
Łabędziu mój, ty cichy srebrnopióry ptaku!
Za nim wlecze się leniwie dozorca, z nasuniętą na ucho czapką z daszkiem i wywijając wierzbowym prętem ćmi fajkę, klnie bez przyczyny i spluwa raz po raz.
Czas wracać do miasta. Chłodno.
Mój biały królewski ptak śpi.... w kurniku.

Ostap Ortwin.
PERCY BYSSHE SHELLEY.

Magnetyzująca kobieta do swego medyum:[3]

„Śpij, śpij! Zapomnij troski świata...
Już na czole ręka leży...
Nad twym mózgiem duch mój wzlata...
Nad sercem litość, przyjacielu biedny!
A z mych palców płynie świeży
Prąd życia sił, co krążąc w tobie, błogą
Moc przeciwko troskom życia szerzy...
Sił, co się wszakże zlać w istności jednej
Z twemi nie mogą!

„Śpij, śpij! — Nie kocham cię — a przecie,
Gdy myślę, że ten, co w dolę
Moją wplata samo kwiecie
Tak jak w twe losy ciernie nieprzerwanie,
Te same cierpiałby bole,
Jak ty zgubiony — i nie moja ręka
Leżałaby na jego czole,
Jak ta na twojem, łagodząc konanie —
Serce mi pęka!

„Śpij, śpij snem śmierci, snem co w bycie
Nieurodzonych się splata...
Zapomnij miłość i życie...
Zapomnij, że na cierpień wrócisz drogę...
Zapomnij bezmyślną świata
Wzgardę, stracone zdrowie, sny co poją
Młodzieńczy wiek, który ulata
Z nimi — i mnie zapomnij, gdyż nie mogę
Nigdy być twoją.


„Jak z chmur brzemiennych burzą w lesie,
Deszcz z płaczącej duszy mojej
Mży na ciebie, zwiędły kwiecie,
Muzyką niemą twoje sny owiewa
I zapachem myśl twą koi
I w mrocznem łonie twem jasnością prószy...
Powtórna ci się młodość roi...
Moja istota w głębię twej się zlewa...
Włada w twej duszy!

„Czar już podziałał. Jest ci lepiej?“
„Lepiej mi — tak dobrze!“ rzecze
Śpiący. — Powiedz, co pokrzepi,
Kiedy się zbudzisz, cierpiącego ducha...
Czem twej głowy ból uleczę?...“
„Tem, czem zabiłabyś mi duszę ranną!...
Niech jeszcze tu mój byt się wlecze...
Dziś do zerwania mojego łańcucha
Nie kuś, Joanno!

Przełożył z ang. Wład. Nawrocki.



Sonety końskie.

I.
W MANEŻU.

Lubię z koniem rozmawiać, nie słowem, trenzlami —
W atmosferze, przesiąkłej ciepłym potem koni,
W maneżu — nie na polu — i lubię czuć w dłoni,
Jak przeżuwa wędzidło i pianą się plami,

I lubię, gdy na wolcie, odczuty szenklami,
Wygina się lubieżnie od lędźwi do skroni,
Jak kobieta, gdy w splocie miłosnym się broni,
Choć bezwiednie kochanka ust szuka ustami.

Lubię rozkosz znudzenia ciągłego zajęcia,
Gdy koń w lot odgaduje i chwyta myśl pana,
Gdy najlżejszy ruch trenzli szczękami rozumie —

Wówczas jeźdźca ogarnia — profanom nieznana —
Błogość myśli i serca — i w cichej zadumie
Dusza jego przegląda się w kształtach zwierzęcia...



II.
KŁUS.

Wsparty zlekka na munsztuk, żując go do woli,
Biegnie koń w szybkim kłusie i w sobie zebrany,
Z pyska płynie mu oddech białośnieżnej piany,
Na pierś i przednie nogi spadając powoli.

Dreszczem wiosny i tchnieniem przyrody owiany,
Drażniony ciepłem blasków, błądzących po roli,
Wonią pól się upaja i zlekka swawoli,
Nadstawiając ku słońcu kark potem oblany.

Budząc echa nieznane, ginące w oddali,
Dudnią głucho kopyta tententem ufnali,
Ale echem podwójnem odzywa się gruda,

I jęk ziemi się wznosi i ginie gdzieś w niebie.
Jeźdźcze! konia powstrzymaj i spójrz poza siebie.
Kto to taki w twe ślady kłusuje?
To Nuda!



III.
ZWROT W MIEJSCU.

Harmonia i Precyzya — wdzięczne, uśmiechnięte
Siostry, w słońcu Hellady błękitnej skąpane,
Rzuciły swe ołtarze przez motłoch skalane,
Wcielając się w zwrot konia i mięśnie napięte.

Kiedy ciepłą w oddechu pyska roniąc pianę,
Skręca przód i ganasze rozkosznie wygięte,
A żebra, w posłuszeństwa uściski ujęte.
Kroczą w splocie wężowym miękkie lecz zebrane.

Gdy odczuty szenklami, na munsztuk oparty,
Chcąc na giętkich pęcinach opisać łuk zwarty,
Krup do ściany maneżu powoli przysuwa,

Wreszcie korpus natęży i stanie jak wryty
W dawne ślady nóg zadnich przedniemi kopyty,
I parsknąwszy, wędzidło spokojnie przeżuwa...



V.
CWAŁ.

Szybki jak przejście od Zbrodni do Cnoty,
Mknie jeździec cwałem przez drogi nieznane,
I w mgle kurzawy migają na zmianę
Rzut stawów zadnich i grzywy nimb złoty.

Sadzi przez wyrwy, strumyki i płoty,
Pędzi przez pola i łąki zorane,
Gubiąc za sobą grzmot kopyt i pianę,
Jak ślad swój gubią kół statku obroty.

Słońce, co blaskiem zachodu się wdzięczy,
Rosę swych pereł i przędzę swej tęczy
Rzuca na ziemię i świat opromienia.

A w duszy jeźdźca w znużonym przesycie
Zmianą żądz nowych, męczących jak życie,
Mkną cwałem konia Wyrzuty sumienia.

Br.


Z CYKLU POEMATÓW: „NAD MORZEM“.

Cisza Morska.

Biegą z płaczem raz ostatni na brzeg stromy fale,
Roztoczyła się dokoła cisza niezmierzona,
Jak niewolnik, co zawodzi pod przemocą żale,
U stóp moich z cichą skargą wielkie morze kona.

I usnęło wśród bezmiarów jak pierś ludzka cicha,
Ta strudzona pierś niedolą, co o spokój woła,
Wiatr samotnik, co posępnie gdzieś w oddali wzdycha,
Już jak rozpacz mu niezmarszczy pogodnego czoła.

I podobna jest toń owa, toń, co się niewzrusza,
Do oblicza, którem spokój jako śmierć owładnie:
Znać, że w rysach tych zastygła jakaś wielka dusza,
Czuć, że smutki jakieś wielkie spią tam w sercu na dnie.

Zwolna przez owe senne przestrzenie
Żagiel mój wieje jak biały ptak
I tak mię trwoży fal tych milczenie
I tak mi tęskno i smutno tak...

I sam już niewiem, kiedy ma droga
I gdzie się kończy ta sina dal, —
Pusta jak owo niebo — bez Boga,
Wielka jak owo milczenie fal...


Słucham! szmer jakiś?! Nie, to w mem łonie
Serce tak bije, tak tętni tu...
Ach, ono jedno cierpi i płonie,
Ach, ono jedno lęka się snu! —

Wielka, straszna jest ta cisza — owa śmierć żywiołów,
Gdy grom milczy w bladej chmurze, usnął wiatr w przestrzeni,
Niebo duszne jak więzienie, ciężkie niby ołów
I twarz słońca nad otchłanią wisi bez promieni. —

Lecz ja znałem większą ciszę, co się rozpostarła
Nad ludzkością, konającą w znicestwieniu ducha,
Gdy świat olbrzym miał w swej piersi drobne serce — karła,
A pierś była jak noc cicha, jak milczenie — głucha.

Ach! tak cicho, aż rozstapiam się w tę wielką ciszę,
Dusza ma się ztem milczeniem w jeden akord splata!
Ach! tak cicho! mnie się zdaje, że w tej chwili słyszę,
Jak przewiewa nad otchłanią tą płacz wielki świata.


O, bądź przeklęta wieczna Ty ciszo,
Ciszo pamiętnych przeszłości dni!
Niech już się fale te rozkołyszą,
Niech już to morze więcej nie śni. —

Ach, choćby spali na listkach róży,
Wichrze przyjdź do nich i przebudź znów,
Gromy zagrzmijcie! lepsza śmierć w burzy,
Niźli to życie wśród błogich snów!

Żagiel mój zwisnął... o, wiem dlaczego!
Łódka niepłynie, nie szemrze toń...
Z oczu mych tylko ciche łzy biegą,
Z cichym się smutkiem pochyla skroń...

Otocz mię więc ciszo morska pod okręgiem słońca,
Stój ma łódko,.. bo ja czuję, że z nieskończoności
Niewidoma jakaś fala o pierś moją trąca,
Drga mi w sercu i przeczuciem błogiem w duszy gości. —

Przyjdzie chwila, będzie burza, gdzie żywioły drzemią,
W wieńcu gromów wstanie groźna, wstanie gdzieś z otchłani
I przeciągnie z chmur orszakiem nad uśpioną ziemią
I szalejąc oceany do dna zmąci na niej. —


I te fale ciszy morskiej, te z nich, co najcichsze,
Co się kładły u stóp moich z skargą niewolniczą,
Wstaną z głębin swoich wolne i w ogromnym wichrze
Pójdą skruszyć brzeg, co stawiał tamę im strażniczą...

Może łódkę mą pochłoną, bladą skroń zaleją,
Lecz konając śpiewać będę, wicher mi zawtórzy,
Żem wśród sennych tych bezmiarów jeden żył nadzieją,
Żem śmiał pośród ciszy wielkiej być zwiastunem burzy.

J. S. Wierzbicki.



OLA HANSSON.

NOWY PROBLEMAT SERCA.

Było nas trzech serdecznych przyjaciół. Żyliśmy długo, przestawając codziennie ze sobą, znaliśmy się nawzajem na zewnątrz i na wewnątrz — potem rozdzieliło nas życie — i teraz, po długich latach, podczas których nie wiele słyszeliśmy o sobie, oprócz pobieżnych i ulotnych słów od wspólnych znajomych, spotykanych przypadkiem na drodze życia, ujrzeliśmy się znowu!
Przypadek sprowadził nas razem, przeznaczenie ma często takie kaprysy. Jeden z moich przyjaciół, mieszkający tutaj, zaprosił nas na obiad — byliśmy sami, tak, jak za dawnych czasów — usposobienie nasze stawało się z każdą chwilą rzewniejsze, wszystkie zapomniane wspomnienia naszej młodości i przyjaźni odżyły na nowo, i ubiegłe lata, spędzone razem, stanęły nagle przed naszemi oczami, jak cicha, uśpiona Fata Morgana, podwójnie czarująca, bo rzeczywista, chociaż oddalona i niepowrotna! Wzięliśmy dorożkę, i unikając gwaru miejskiego, jechaliśmy wzdłuż wybrzeża morskiego. Było to na początku wiosny, ku wieczorowi; wody Sunda błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, lekka mgła unosiła się nad łąkami — drzewa i krzewy pokryte były delikatnemi, świeżemi zielonemi pączkami. Głęboka cisza — taka, jaka tylko na równinie być może — jedynie skowronki śpiewały jeszcze w błękitnej przestrzeni. Jedno wspomnienie po drugiem cisnęło się na usta — jużto wesołe, jużto smutne — wspomnienia te stawały się słowami i obrazami, i przeżyliśmy wszystko raz jeszcze, cicho, spokojnie, tak, jak ów wieczór wiosenny, otaczający nas. Życie otworzyło raz swe szpony i wypuściło nas na chwilę na wolność!
Wymówiłem imię jakieś — nie wiem czemu i po co, imię człowieka, którego znaliśmy niegdyś, z którym łączyła nas przyjaźń nawet, i zaczęliśmy o nim rozmawiać. Przed kilku laty zaręczył się z pewną młodą dziewczyną, posiadającą wszelkie możliwe przymioty. Wszyscy, którzy ją znali, klękali przed nią i uwielbiali ją, ale po kilku miesiącach zaręczyny te zostały zerwane. Narzeczony cofnął się — dlaczego? Tego nikt nie wiedział i nikt nie mógł zrozumieć. Dziewczyna poddała się bez szemrania przeznaczeniu — pocieszyła się — i znalazła wkrótce innego, który potrafił ocenić lepiej swoje szczęście. Tak przynajmniej mówiono. Był to jakiś urzędnik, dobrze płatny, mieszkający w jednem z małych miast na prowincyi. Żaden z nas nie znał jej — nie mogliśmy więc wydać żadnego o niej sądu — to też trzeba nam było szukać jedynie w charakterze i usposobieniu naszego znajomego powodu tego niepojętego zerwania.
— Domysły i przypuszczenia nie doprowadzą nas do niczego — rzekł mój przyjaciel, siedzący naprzeciw mnie. — O tem, co go spowodowało do tego postępowania, nie wie nikt, oprócz niego samego, a chociażby powiedział wszystko, to jednak nikt by go nie zrozumiał, najmniej zaś ta, która miała prawo żądania wyjaśnienia. Przypominam sobie bardzo dokładnie, że otrzymując doniesienie o jego zaręczynach, pomyślałem: to małżeństwo nie przyjdzie do skutku! Nie miałem najmniejszego wyobrażenia o tem, jak narzeczona jego wygląda, albo jaką była, ale to wiedziałem napewno, że taki człowiek, jak on i my, nie może się związać na całe życie. Dla nas jest małżeństwo hazardem, zapowiedzeniem wygranej, podczas kiedy mamy liche karty. Drobnostki kierują nieraz naszem życiem i wywołują wielkie zmiany — nieobliczone, drobne wypadki, na które nie zważamy i o których nawet nie wiemy, dopóty, dopóki już nie jest zapóźno! Czasem nawet nie możemy o nich wiedzieć. Przyjaciel nasz spotkał na drodze swego życia kobietę, w której zewnętrznej i wewnętrznej istocie znalazły jego wymagania, życzenia i marzenia, oddźwięk i zrozumienie. Dusza jego i zmysły i cała jego istota przejęła się tem uczuciem — w sercu jego drżał ton miłości i zapomniał, że właśnie wysokie, drżące tony przechodzą łatwo w dysharmonię. I pewnego pięknego dnia posłyszał dźwięk fałszywy, który rosnął i zaostrzał się z każdą chwilą, i włożył palce w uszy i cierpiał i męczył się; nic nie pomogło, melodya rozpadała się na kawały — i zamieniała się w mieszaninę krzykliwych i nieczystych tonów — i wtedy — uciekł. Powodem tego mogło być jedno, jedyne słówko — dźwięk jej głosu, wyraz twarzy, albo ruch jaki. Mogło być nawet, kto wie? — coś takiego, co z nią nie stoi w styczności — co zmieniło jego usposobienie, jakaś assocyacya jego myśli, nie mająca żadnej podstawy, albo jaka nagła zmiana jego uczuć, którą ona bynajmniej nie wywołała, i za którą on sam nie był odpowiedzialnym, tak samo, jak kiedy nam zdaje się często, że bez powodu, mamy jakiś smak, lub czujemy jakąś woń, która nam jest wstrętną. A to nieprzyjemne wrażenie obrzydzenia, nie stojące może pierwotnie w żadnym z nią związku wystarczało aż nadto, aby go odepchnąć od niej, jak od nienawistnego przedmiotu — i musiał uwolnić się od niej. Jest to zagadką dla wszystkich, a może i dla niego samego.
Pewien młodzieniec, którego znałem, opowiadał mi takie zdarzenie z własnego doświadczenia. Zakochał się w dziewczynie, która dzieliła jego uczucia; widywali się codziennie i mieli sposobność poznania się tak, jak tylko dwoje ludzi poznać się może; on widział w niej całe szczęście swoje i sądził, że bez niej już żyć nie może. Raz zdarzyło się, że byli razem w towarzystwie, i że inny mężczyzna, dla którego od pierwszego spojrzenia poczuł ową antypatyę, jakiej nie możemy nigdy dokładnie pojąć, a jaką uczuwamy całą naszą istotą, zaczął składać jawne hołdy wybranej jego serca. Zdawało mu się też, słusznie czy nie, że banalne jego frazesy podobały jej się. Z początku doznawał jakiegoś palenia w sercu — potem wyobrażał sobie, że jakaś część istoty antypatycznego człowieka wniknęła w istotę ukochanej i objęła ją całą, a że człowiek ten był mu wstrętnym, przeto nagle — uczuł wstręt i do niej. Widok jej przejmował go tą samą odrazą, jakiej doznawał na widok owego rywala — a było to czemś niezrozumiałem ale i nieprzezwyciężonem. Zdawało mu się, że ciało jej i dusza napełnione są nową jakąś materyą, z którą się jego istota połączyć nie może. Obrzydzenie odpychało go od niej instynktem, tak, jak kiedy nasze zmysły i nerwy smaku i powonienia unikają wszelkiego zetknięcia się z czemś wstrętnem.
Znam także pewną młodą dziewczynę, której zdarzyło się zupełnie to samo. Zaręczyła się z człowiekiem, którego kochała z całego serca. Oboje byli pewni, że są dla siebie stworzeni. Narzeczony zabrał ją raz z sobą, aby ją przedstawić swoim rodzicom, i gdy ujrzała ojca, uczuła dla niego natychmiast gwałtowną odrazę. Widząc syna stojącego obok niego, zauważyła, że twarze ich były do siebie podobne, tylko, że twarz starego była nabrzmiałą, wstrętną i pospolitą. Może podobieństwo to istniało rzeczywiście, a może też jej się tylko zdawało. — I wkrótce nic już innego nie widziała w obliczu ukochanego, drobne, charakterystyczne właściwości, jakie w nim z początku po kolei odkrywała i kochała dlatego, że sama je tylko znała i ztąd za własne uważała — wszystko to znikało i nie zostawało nic więcej, jak owe podobieństwo do ojca, którego nie pojmowała, ale które w jej przekonaniu istniało. I o niczem już teraz nie myślała; obecność narzeczonego męczyła ją, brzydziła się nim; myśl o tem podobieństwie przerażała ją i zajmowała całą jej istotę, tak, jak nam się dzieje, gdy w gorączce brzmi nam w uszach ciągle jedna melodya, której się pozbyć nie możemy. Melodya ta leży nam ciężarem na piersiach, pocimy się ze strachu i uginamy się pod nią, a ona sprawia nam ból taki, jak gdyby ktoś wbijał nóż w nawpół zagojoną ranę, i brzęczy nam, jak mucha w mózgu, jak w nieskończonej, głuchej przestrzeni!
Słońce chyliło się ku zachodowi — błękit nieba przechodził zwolna w barwę szarą — chłód wieczorny dawał się już uczuć i jeszcze głębsza cisza zapanowała nad wybrzeżem.
— Mogę wam opowiedzieć — zaczął znowu mój przyjaciel — ustęp z mego życia, teraz bowiem myślę o tem bez żalu i goryczy. Jest to zdarzenie, które wyjaśnia mi wszystko to, o czem poprzednio mówiłem. Przed kilku laty, po zimie, przepędzonej wśród ciężkiej pracy, czułem się zmęczonym i znużonym na duszy i ciele, przesycony życiem kawalerskiem, miastem i towarzystwem ludzi i postanowiłem wyjechać na pewien czas. Puściłem się na oślep, na los szczęścia i ostatecznie zamieszkałem w odległym wiejskim kącie, w cudownej okolicy, pełnej lasów i rzek — i będącej odrębnym w sobie światem, nie mającym żadnej styczności z tym światem, z którego uciekałem. Doznawałem takiego uczucia, jak człowiek, który z dusznej sali balowej wychodzi na świeże powietrze, któremu gorąco i szał drży jeszcze we krwi i nerwach, a w głowie brzmi nuta tańca; zdawało mi się z początku, że idę w jakiejś pustej, nieskończonej przestrzeni, która unosi się nademną i sprawia mi zawrót w głowie. Dni mijały jeden po drugim, a ja czułem tylko, że na dworze jest ciepło, że spokój otacza mnie, że niebo jest błękitne, że powietrze przepełnione jest gorącym blaskiem, i że w cieniu zielonych buków jest tak rozkosznie chłodno, jak gdyby miękka dłoń kobiety dotykała rozpalonego czoła. Całemi dniami chodziłem po lesie; stałem się zwierzęciem leśnem, rośliną polną, a w istocie mojej zmartwychwstało dziecko w całej swej prostocie i niewinności, tak jak kwiat, który okryty pyłem i spalony promieniami słońca, podnosi zwolna zwiędłe listki po orzeźwiającym deszczu.
Ostatnie lata leżały za mną pogrążone w ciemności, a ja wyszedłem nagle na jasność, i czułem, że martwa, zlodowaciała moja istota ożywia się na nowo, i że dobroczynne ciepło zdrętwiałe rozgrzewa członki. A gdy nadszedł wieczór i słońce chyliło się ku zachodowi, gdy cicha, szafirowa noc obejmowała pola i lasy, wtedy stawałem się sentymentalnym, tak, jak w niezapomnianych dniach pierwszej młodości.
I gdy pewnego takiego wieczoru, po przepędzeniu całego dnia nad rzeką, wróciłem do domu, znalazłem na stole list z zaproszeniem do jednego z obywateli tamtejszych, duńskiego właściciela wsi, którego rodzinę spotykałem nieraz na przechadzkach w lesie. Być może, że patrzono na mnie, jak na dziwoląga; całemi tygodniami żyłem tu, jak pustelnik, nie mając innego towarzystwa, jak wieśniaków, u których mieszkałem. List ten nie sprawił mi żadnej przyjemności — pragnąłem żyć w spokoju i miałem go dotychczas, teraz wiedziałem, że wszystko minęło bezpowrotnie. Pomimo to poszedłem. Było tam mnóstwo osób z okolicy — bawiono się wesoło, skromnie, w sposób małomieszczański; co do mnie, to ani się bawiłem, ani nudziłem, ale gdy w nocy wracałem do domu i rozważyłem sobie dokładnie, co się stało i w co zacząłem popadać, i co się jeszcze stanie — wtedy uczułem się bardzo niezadowolonym. Z okrutną ironią skonstatowałem znane mi dobrze symptoma zakochania się i znałem się dosyć, aby wiedzieć, że już kocham i że nie mogę nic więcej uczynić, jak pozostawić wszystko na łasce losu. Ale obawiałem się tej nowej miłości, która się bezwątpienia zamieni wnet na wielką namiętność — a wtedy — urocze dni spokojnej samotności musiałyby się skończyć! Miałem więc do wyboru: albo odjeżdżać, albo poddać się duszą i ciałem nowemu uczuciu, i nie odjechałem!
Dni mijały, jesień nadchodziła, a nasza świeża, wiośniana miłość rosła w naszych oczach i połączyła dusze, jak korzenie i gałęzie łączą dwa obok siebie stojące drzewa. A las stał się ciemnym i promienie słońca stawały się bledsze i chłodniejsze, i wszystkie światła, cienie i linie zaostrzały się i pewnego dnia w wrześniu, gdy cały krajobraz leżał jak w baśni, skąpany w srebrnych promieniach księżyca, wyznaliśmy sobie naszą miłość jednem wymownem spojrzeniem — spojrzeniem, które jest dla mnie szczytem i najwznioślejszą treścią uczucia, i w porównaniu do którego, jest wszystko, co po tem następuje, pustem i lichem. Każdy człowiek ma zapewne taką chwilę w życiu, którą najwięcej kocha i ceni — moją jest owa minuta, w której ona i ja patrzyliśmy sobie w oczy i zrozumieliśmy nasze serca. Oddaję chętnie wszystkie moje uniesienia i rozkosze zmysłowe za jedno takie spojrzenie, które przytłumia wszelką zmysłową namiętność.
Dziś, gdy spokojny i zimny zapatruję się na owe wspomnienia i porównywam jedno z drugiem, mogę śmiało powiedzieć, że to uczucie było najsilniejszem, a może jedynem, które wolno mi nazwać wielkiem, świętem imieniem miłości. A jednak potrzeba było drobnego tylko, marnego przypadku, aby zmienić aż do głębi moje serce — tak, jak gdyby białe zamieniło się nagle na czarne.
Pewnego pięknego dnia, ku końcowi września, poszedłem z moim duńskim przyjacielem do sędziego, mieszkającego w sąsiedniej wsi. W chwili, gdy wchodziliśmy na dziedziniec, zajechał wóz przed dom jego, z którego równocześnie wyszła młoda dziewczyna, służąca, w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z parobków zbliżył się do nas i opowiadał, że dziewczyna ta zamordowała swoje dziecko — że w całej okolicy mówią o strasznym tym wypadku i że wszyscy drżą na myśl takiej zbrodni. Winowajczyni przyznała się do wszystkiego i wiadomość ta była prawdziwą; biedna, popełniła czyn okropny — była może nieprzytomną, sposób jednak, w jaki zabiła dziecko, był wstrętny i oburzający. Teraz właśnie miano odwieść zbrodniarkę do więzienia. Dziewczyna była ubrana w czarną, wytłuszczoną suknię — spódnica krzywo zapięta odsłaniała z jednej strony koszlawy trzewik i brudną pończochę aż za kostkę, z drugiej dotykała ziemi, a cała jej postać budziła odrazę i obrzydzenie. Ale twarz... Na tę twarz patrzałem — w tej twarzy zatopiłem wzrok — oczy moje przylgnęły do niej, jak przyklejone — owa twarz ponura, sina, nabrzmiała od płaczu, brudna od łez — twarz, na której wyrzuty sumienia, strach i wzruszenia wycisnęły swoje piętna i zeszpeciły ją do szczętu — i oczy, otoczone sinemi obwódkami, zaczerwienione, pozbawione blasku, błędne — jak gdyby patrzały ciągle na obraz zbrodni — z wyrazem przytłumionego okrzyku przerażenia. I obok tej twarzy okropnej ujrzałem twarz inną, łagodną, słodką, świeżą — a jednak podobną! Nie wiem, na czem polegało to podobieństwo, i dziś jeszcze nie wiem — ale obiedwie te twarze były do siebie podobne — złączyły się w jednę i nie mogłem ich już rozłączyć. Jak na drzewie nowego domu mogą się znaleść zarodki grzyba i jak grzyb ów rośnie i zwiększa się i obejmuje zwolna cały budynek, cicho, potajemnie, jak złodziej, i odejmuje całą siłę drzewu — tak rozwinął się z owego drobnego zarodka, który przypadek rzucił mi na drogę, trujący pasożyt, który ogarnął całe moje uczucie i zniszczył je do szczętu.
Powóz nasz skręcił na drogę, wiodącą znowu do miasta; dachy i wieże odznaczały się na tle czerwono­‑szarego nieba jak ostre sylwetki na czarnym papierze, a pomiędzy niebem i nad nami zachodzącem w dali słońcem unosił się biały obłok, za którym wychylał się blady sierp księżyca.
— Cóż nam z tego przyjdzie, że pragniemy kierować sami naszem życiem, jeżeli panują nad nami potęgi, których nie znamy, i jeżeli o naszem wewnętrznem życiu i uczuciach wiemy tyle, ile wiedzą świeże pączki na drzewach, jak się tworzą ich listki, pręciki i słupki?...





E. A. POE.

Do matki.

W niebiosach przeczuwana dla mnie to zagadka —
Kiedy anioły szepczą ze sobą do ucha,
Nie znajdą wśród wyrazów najsłodszych dla ducha —
Gorętszego — świętszego nad ten wyraz: matka!

Więc zdawna już cię zowię tem imieniem drogiem
Ciebie — coś mi jest więcej niż matka rodzona —
I jedna dziś napełniasz treść mojego łona,
Odkąd nasza Wirginia stanęła przed Bogiem.

Matka moja, co wcześnie opuściła syna
Była mi tylko własną matką. Lecz jedyna —
Ty byłaś matką owej, com kochał nad życie!

Droższa­‑ś mi więc od matki, com miał w dni rozkwicie —
Tak jak moja małżonka, co śpi w grobów głuszy —
Była droższą mej duszy nad życie mej duszy!

Tłum. A. Lange.


W LESIE.

Jak mi jest dobrze... Pod pniem starej sosny
Na płaszczu leżę, na posłaniu z mchów
I słucham cichej piosenki miłosnej
I słucham szeptu słodkich twoich słów!
O, takim głosem kochania i wiosny
Mów ty mi ciągle, nie milknij, a mów!...


∗             ∗

Dąb rozłożysty szumi pieśń wiekową,
Czarne jałowce grają sosnom wtór...
Słyszysz jak płynie nam pieśń ponad głową?
To brzmi potężny starej kniei chór —
Przyrody wielką, tajemniczą mową
Rozhowor z nami zaczął senny bór...

Przytul się do mnie... zamknij jasne oczy
I cała zamień się w subtelny słuch...
Z brzozy płaczącej zielonych warkoczy
Wnet ku nam wyjdzie leśnych polan duch
I szereg faunów wesołych wyskoczy
I z drzew kwiecisty strząśnie na nas puch...

I zapomnimy, że jest jakieś życie,
Które jak morze rozhukane grzmi,
Że burze łamią, każdy kwiat w rozkwicie,
Wszystkie niwecząc ułudy i sny,
I będziem marzyć, aż o bladym świcie
Zbudzą nas chłodne srebrnej rosy łzy...

Tak mi jest dobrze... Pieśń, co się kołysze
Pośród gałęzi tych cienistych drzew
W duszy mej w słodką układa się ciszę,
Jak burz, co przeszły, konający wiew,
A ciebie tulę w ramionach i słyszę
W tętnicach twoich pulsującą krew...

Zdzisław Dębicki.



SONETY
I.
ANHELLI

Cisza, pustką ogromna zaległa obszary —
Skrzą się iskry brylantów na śnieżnej pościeli,
Gdzie, wołając: — »O, mewy!« — Przechodził Anhelli,
Gdzie budziły go ze snu chmur krwawe pożary.

Codzień wichrów złowrogich przelatują gwary,
Codzień pustynia większą białością się bieli —
Ze smutkiem duch tęsknoty swoje berło dzieli,
Zamierają sny wszystkie, giną wszystkie mary!

Pokój wam — pokój, coście przez to śmierci pole,
Na czołach pochylonych niosąc aureole,
Ku gwieździe biegunowej szli przez pustkę śnieżną. —

Przygasł chmur pożar — wichry ślady wasze zwiały,
Tylko posąg Eloi nieśmiertelny, biały
Z krainy lodów patrzy tęsknotą bezbrzeżną. —



II.
PRZEDŚWIT

W kryształowem powietrzu gór Alpejskich szczyty
Drzemią oblane blaskiem srebrnego miesiąca — —
Cichej jezior powierzchni żaden duch nie trąca,
Marzy świat i wieszcz marzy wpatrzony w błękity.

Plączą się mary senne — skał sine granity
Oplata mgła ruchoma, przezroczysta, drżąca — —
Coś się srebrzy i burzy i wichrzy i zmąca:
Zapadły świat przeszłości i przyszłości świty.

Błogosławieństwa płynie szept cichy — mogiłom,
Błogosławieństwo winom ojców i praojców,
Których krew na rubieżach dotąd się czerwieni. — —

Chrystusa duch zwycięży i świat przepromieni,
Anioł Polski wśród ziemskich zjawi się ogrojców,
Ufajcie mocy Pana, wierzcie natchnień siłom!



III.
MOHORT

Płynie łańcuch kurhanów w dal siną — bez końca — —
Od wiatrów czarnomorskich trawy się kołyszą — —
Noc — bieleje step w srebrze... Świt — ciche mgły wiszą...
Dzień — stepy w złotych falach nurzają się słońca.

W groby poszedł ostatni ziemi tej obrońca,
Gdzie sokoły wiatr gonią, piersi ludzkie dyszą
Tchem przeszłości, — gdzie uszy lament duchów słyszą,
Gdzie myśl chyba równego ma w piorunie gońca.

Z rokiem każdym, z dniem każdym zwęża się pas ziemi
Bronionej szablą polską, piersiami polskiemi —
Z dniem każdym, z rokiem każdym głos słyszysz:
Nie wasza!

Czy widzisz?... Gdzie fal pluskiem boryszkarskie stawy
W groblę biją — Mohorta stanął upiór krwawy
I słup graniczny cięciem naznaczył pałasza! —



IV.
WIESŁAW

Hej! — brzmiało pieśni wiele, dzwoniło strun wiele,
Szlacheckie izby grzmiały ognistemi dźwięki —
Na odgłos owych pieśni sam miecz biegł do ręki,
Bo pieśń ze spiżu lana to mężów wesele!

Na dworach panów w czerwień przebrani minstrele,
Którym dłonie niewieście włos gładziły miękki —
Opiewali miłosne zachwyty i męki.
Dzwoniły arfy senne, niby roje pszczele.

Róże pachną — miecz błyska — lśni czerwień sajety! —
Nikt tylko ciszy martwej strzech wiejskich nie ruszy,
Ni do serc tam zajrzano, ni do głębi duszy. — —

Brzęknęły w rytm podkówki, drzą pieśni weselne — —
To w Wiesławie zadrgało chłopskie serce dzielne —
To do kmiecej świetlicy zajrzał duch poety! —




ARYANIE

Uciekający z ojcowskiego domu,
Idziemy oto pić trucizny czaszę
Pod sinym znakiem okropnego gromu
Co na popioły spalił serca nasze
I łzy przerobił w ogniste krwawniki —
My, psy kacerskie! — psy! — i nieszczęśniki!

Od zwalonego lecący komina
Dzióbiasty bocian indziej skleci gniazdo,
I lichy wróblik — i jaskółka sina
Ćwierkała będzie pod tą samą gwiazdą,
A nam — i synom — i dzieciom ich dzieci
Ojczysta niwa już się nie zakwieci!

Jak mściwa furya z taborem kacerzy
Braterska klątwa czołga się i wlecze
I serc się czepia! — i za końmi bieży,
I szalejących biczem hańby siecze!
I, zda się, nawet szmer wiosennych liści
Banitów ściga głosem nienawiści!

I nieraz — nocą — niemowlęta śpiące
Mdłem konwulsyjnie wzdrygają się ciałkiem,
Czując na sobie ślepie jej płonące
I przeraźliwie okrwawionem białkiem,
I drżą niewiasty i męże ocknięte
Na wrzask echowy: „Przeklęte! przeklęte!“


Przeklęte plemię! Za Judaszów paru,
Ociekających bratniej wzgardy śliną,
Za te bękarty zbrodni i pożaru,
Co krew narodu żłopały jak wino,
Za owych kilku, ziejących trucizną,
Wyklęci wszyscy: kupczyli ojczyzną!

O, królu! królu! Tacyż my zaprzańce?!
Tak serce w serce trędowaci zdradą?...
Żaliż nie bieglim na stracone szańce,
Kędy się trupy sinym wałem kładą
I, jako żóraw z wyciągniętą szyją,
Kul nie czekali, wołając: „Niech biją?!“

Niechaj mogiły pękną wskróś! niech one
Strasznym umarłych protestują krzykiem!
Niechaj się prochy zatrzęsą hańbione
I spopielałym przemówią językiem!
I niech ze krwawej dźwigną się pościeli
Z jękiem: „Narodzie! za co my ginęli?!“

Ty nas, ojczyzno, widziałaś na łanie,
Kędy rycerskie śmierć kosiła głowy,
Na ciał drgających okropnym kurhanie
W złotych płomieniach i krwi purpurowej,
I bohaterską chlubiących się blizną,
I konających widziałaś — ojczyzno!

A dziś — o matko — nad tułacza skronią
Urągająco szydzi kniej gęstwina!
I nie zwycięskie karabele dzwonią,
Jedno ta klątwa, co syny wyklina,
A bezecnikiem dzika trwoga miota
Nie mąk i śmierci! ale ślin i błota!


Było nas wymieść, jak zarazę świata
I nasze córy wlec za długie włosy
Pod miecz kojący czerwonego kata!
Na szubienice i dymiące stosy!
Było obryzgać jadowitą pianą!
I truć! — i dusić! — ale nie! wygnano!

Od tego nieba i tej ziemi wielkiej,
Od złotych łanów znajomego grania,
Od rozwalonej chaty­‑rodzicielki,
Od trumien matek! od snów! od kochania!
Jak słup ruchomy, okropny a niemy,
Idziemy sędzie! idziemy! idziemy!..

Ale ty ludu! przecz ty dziś tak niski,
Że się wyparłeś i brata i syna!
I niemowlęta­‑ś wytrącał z kołyski,
Bo to niemowlę dzieckiem arjanina!...
Ty, coś mógł dumnie zawołać przed światem:
Nie byłem nigdy tyranem i katem!

Grzechem nas karmić i napoić grzechem!
Skalany dom ten, co wyklęte chowa!
W żadnem się sercu nie odbiły echem
Wielkiego króla zapomniane słowa...
Narodzie! słuchaj i sromem się rumień:
Ludu­‑m król tylko, a Bóg królem sumień![4]

Or-ot.


„SZCZĘŚLIWY JESTEM“...

Szczęśliwy jestem, kiedy widzę z blizka,
Jak mi się ziemia do słońca migoce,
Jak mi tęczami przecudownie błyska,
Jak mi się bieli w księżycowe noce...

Dla mnie się srebrem kaskada rozpryska,
Dla mnie wszechziemskie melodye miękną,
Dla mnie, jak Nimfa leśna z uroczyska,
Wypływa z tajni pomrokowej — Piękno...

I, w boskiej pysze, uśmiecham się dumnie —
I szczęśliw jestem, kiedy patrzę z bliska
Na hołdownicze cuda i zjawiska.

Lecz, gdy z zaświata Myśl przyleci ku mnie —
Szczęśliwszy jestem, kiedy patrzę z dala
Na ziemię, jak się odemnie oddala...

Kraków. Władysław Orkan.



KOBIETA.
Nowela.

Białe puchowate chmurki błądziły leniwe, jak zaspane duchy, po ciemno­‑szafirowem niebie. Z głębin wychylały się blade gwiazdy, sierp księżyca stał nieruchomo, osrebrzając bramę Floryańską, forteczny mur i wesoły placyk, na którym się rozsiadł teatr krakowski.
Na placyku białe światła latarń pieszczą mury gmachu i ciemną trawę zmieniają w szmaragd; — ruch, życie kipi, przytulona do murów wesołość wyskakuje śmiechem dzieci. Zagłusza ją turkot pojazdów i nawoływania woźniców. Ludzie się spieszą z pewną przyjemną ciekawością.
Wśród ożywionego tłumu uwija się dziesięcioletnia dziewczynka. Czerwona na jej głowie chusteczka robi wrażenie przelatującego ognika, lub maku — korala. W ręku trzyma pudełko, wypełnione paczkami zapałek. Niebieska, krótka do kolan spódniczka nie zakrywa chudych nożyn, których stopy, obute w duże ciżmy, ciężki wydają odgłos.
Zmęczona stanęła na schodkach, oparła się o ścianę wejścia, patrząc na przechodniów głębiami dużych, czarnych oczu, świecących jak kaganki na chudej, ciemnej twarzyczce... Hypnotyzowani wzrokiem dziewczęcia ludziska, zatrzymywali się, brali zapałki i często suto płacili. Dziękowała uśmiechem, rzucając z czarnych oczu blaski radości.
Paczki znikały z pudełka a zato rosły miedziaki chowane w zanadrze ciemnego kaftanika. Twarzyczka dziewczątka rozjaśniała się, kąciki ust drżały, oddychała szybko, lecz rozkosznie.
— Byle jeszcze pięć paczek poszło między ludzi i niechbym dostała za nie dziesięć centów, lecę do domu! Kupię bochenek chleba, masła za cztery, sera za cztery, będzie bal! Ale jakici bal — że aż radość — Boże!...
Marząc na temat balu, nabrała odwagi, humoru, energii.
— Zapałki! — wołała cicho, bojąc się, aby ją szwajcar nie odpędził. — Zapałki krajowe z Sobieskim, Kościuszką i Bóg nie wie z kim.
Miała dziś szalone szczęście. Jakiś pan w futrzanym kołnierzu wziął odrazu trzy paczki, rzucił za nie do pudełka całą szóstkę i, zanim zdołała wyjąć resztę — odszedł. Drugi, bez futrzanego kołnierza, wziął jedną i dał jej srebrną piątkę.
— Kiedy mam dziś takie okrutne szczęście — szeptała — to jeszcze na bal dodam za cztery cukru i za cztery herbaty.
— Jak hulać, to hulać, — moim herbata okrutnie smakuje.
— Zapałki! — zawołała ośmielona — zapałki z Kościuszką i królem Sobieskim!
— A wiesz ty, kto był Kościuszko? — zagadnął ją wesoły pan.
— Wiem! — odpowiedziała. — Ma swój kopiec za Wolską rogatką, a na rynku kamień, na którym przysięgał.
— No, to masz! I rzucił jej szóstkę do pudełka.
— A zapałki? — zawołała za nim, wyciągając rękę z paczką.
Nie odpowiedział. Straciła go z oczu.
— Dosyć już, pomyślała; dosyć — szepnęła na pół głośno. Nerwy, drażnione radością, nie pozwoliły jej ustać w miejscu, chciała podskoczyć, lecz ciężkie ciżmy trzymały ją przy ziemi. Zerwała się; nadjeżdżające konie małoco ją nie stratowały — uciekła.
Sztukając ciżmami po betonowej posadzce, przeszła na drugą stronę teatru, usiadła na kamiennych schodkach i powoli wydobywała pieniądze. Ręka jej drżała z radości, usta się śmiały, oczy świeciły.
— Aż tyle — szeptała — i jeszcze i jeszcze, a do tego trzy śrybła. Dwie po szóstce, jedna piątka. Skądże się tyle uzbierało? Czy la tego, żem chciała kupić cukru i herbaty, a może la tego, żem się przeżegnała, mijając kościół. A może la tego, żem przecie jakaś dobra. Bo ja wiem jaka, ale ci zła nie jestem...
Zamyśliła się i bardzo po cichu dodała:
— A może la tego, żem ładna. Zaśmiała się. Muszę być ładna; sam Franek pytał mi się, dlaczego tak czarnemi ślepiami zawracam? Czy żeby go wziąść?! Pogroził mi, że zanim go wezmę, pierwej mnie zbije. Nie biorę ci go, a zawsze koło mnie się uwija — westchnęła z pewną ulgą.
— Nie umiem jeszcze ślepiami zawracać, ale muszę patrzeć jakoś po ludzku, bo wciąż mówi mi o zawracaniu i grozi. Raz się nawet na mnie zamierzył, a ja się śmiejąc, na złość ślepia wytrzeszczałam na niego.
— Ładna muszę być, i niema gadania, bo panowie reszty odemnie nie biorą. To, że nie biorą reszty, wyraźny znak, żem ci nie szpetna. A cóż to dopiero będzie, jak zawdzieję na głowę białą chusteczkę! W białej mi szpiluje, jak w żadnej innej. Siostra mówi, że czarne moje ślepia przy białem, wychodzą jak aksamity.
Wyjęła gałganek, odwiązała węzełki, na dnie zaświeciły dwie szóstki, dołożyła do nich trzecią, zawiązała na trzy węzły i schowała za koszulinę.
— Będzie chusteczka!... Niech tylko w niej zobaczy mnie Franek, zgłupieje na amen.
Nie umiała inaczej określić zdziwienia, a może radości Franka. Pieniądze schowała, wyprostowała się, serce jej biło, zaśmiała się.
— Postoję jeszcze podczas pierwszego antraktu, może i te parę paczek wezmą. Wtedy dopiero polecę do sklepu i do domu; będzie bal. Żeby nie ja, nie byłoby dziś u nas wieczerzy... Co wieczór za moje wieczerza — dodała z dumą.
Pod teatrem przelatywały światełka od zapalonych zapałek, podobne do świętojańskich robaczków.
— Antrakt! — zawołała — nasi pracują! Pobiegła...
Gromadka młodych ludzi stała przed teatrem, paląc papierosy. Wśród nich uwijali się chłopcy, zapalali nieustannie zapałki, częstując panów ogniem. Dwunastoletni Franek z wściekłą zawziętością tarł o rękaw swego kaftana zapałki i prawie siłą wciskał zapalone do rąk młodzieży.
— Ach, jak ci szelma Franek szafuje zapałkami — szepnęła wesoło.
Dotarła go głównych schodów wysuwając trzymane w rękach pudełko. Franek ją zobaczył, przyskoczył do niej, pochwycił paczkę szwedzkich i zaczął je z gwałtownością zapalać.
Dziewczynina nic nie odpowiedziała, Frankowi nie żałowała. Podczas antraktu sprzedała dwie paczki, ostatnią pochwycił Franek.
— Gotowaś mi nie zostawić ani jednej — a tu dwa jeszcze antrakty.
— A tyś mi nawet nie powiedział Bóg zapłać.
— Głupia, to przecie moje.
— Twoje? patrzcie go.
— Masz być moją, to wszystko co twoje to i moje — rozumiesz?
— Zaraz?!..
— Zobaczysz.
— Nie chcę być twoją.
— Będę ci się pytał!
Jeden z panów stojących na schodkach wyjmował świeżego papierosa — Franek rzucił się ku niemu z zapaloną zapałką.
Dziewczyna usiadła na schodach, łokcie oparła na kolanach, na dłoniach oparła głowę i czekała, sama nie wiedząc na co.
— Czy koniecznie muszę być Franka? — pytała się siebie samej. — A jeżeli mi się inszy spodoba?.. Zamyśliła się... — Jeżeli mi się inszy spodoba, to go Franek spierze i już — okrutnie ci mocny... A jeżeli czarne ślepia moje spodobają się komuś z waszecia, to co wtedy będzie?.. Na tego przecie Franek nie będzie się mógł rzucić, chociaż urośnie.
Zadzwoniono na podniesienie kurtyny. Panowie rzucając papierosy — wracali. Franek pochwycił jeden w powietrzu i paląc go, poszedł z fantazyą do zadumanego dziewczątka.
— Niech piekło spali! — za cały antrakt zarobiłem pięć centów, a półtory paczki zapałek zepsułem. Ale ja nie łapię ślepiami frajerów, jak ty.
— Czemu nie łapiesz?
— Wyśmialiby mnie, żebym do nich ślepia zawracał. Ale nie chcę, żebyś i ty zawracała.
— I co mi zrobisz?
— Spiorę cię, że popamiętasz ruski miesiąc.
Dziewczątko się roześmiało, rade z zazdrości chłopca.
— To ty mnie lubisz? — spytała.
— Kiedy masz zapałki.
— A jak ich nie mam?
— To takaś głupia, że nie warto na ciebie i spojrzeć.
— To po co spoglądasz?
— Gdzie będę patrzał, na ściany, drzewa, abo kominy?
— Patrz, na co chcesz! Takam ci mała, że dobrze trzeba oczy wytrzeszczać, żeby mnie ujrzeć.
Chłopak usiadł obok niej, przysunął się i zaczął serdecznie:
— Maryś, dajże choćby ze dwa grosiki na szeroki placek! Podzielimy się...
— Do mojej chusteczki musiałam dołożyć całą szustkę, a jeszcze muszę kupić za cztery herbaty i za cztery cukru, bo jakoś matczysko skarży się na bok.
— Bój się Boga, a wieleżeś dziś utargowała, kiedy kupujesz chustkę i takie­‑ci specymeny chcesz zanieść starym — co?..
— Trzydzieści!
Chłopak się zerwał.
— Trzydzieści?! — wściekłaś się — ja ledwo na tydzień tyle zarobię. Trzydzieści... Nic, tylko bez te czarne ślepia.
Dziewczątko się śmiało serdecznie.
— Nie zarobiłaś tyle; durzysz tylko, żeby mnie wściekłość zalewała.
— Na chusteczkę ciułam od miesiąca, cencik po cenciku...
— Ale dziś trzydzieści! Abo to prawda?!.. Taka głupia, jak ty — dziewczyna!...
— A jak cię przekonam?..
— To będę przed tobą czapkę w zębach trzymał.
Dziewczynina, upojona dumą, sięgnęła za pazuchę, wybrała wszystkie centy i wydobyła je, trzymając w zaciśniętej pieści...
— Są tu — mówiła, wszystkie w mojej garści — tylko pięść otworzyć.
— Otwórz.
Przyłożyła mu rękę do oczu, rozwarła dłoń i błyskawicznie ją zamknęła.
Chłopak nieznacznie się obejrzał, rekognoskując odległość od stojącego przed teatrem policyanta i rzekł niedbale:
— Mignęłaś tylko przed ślepia — nic nie widziałem. Pokaż przecie uczciwie...
— No to patrz! Wyciągnęła rękę, wyprężyła dłoń, chłopak schwycił ją za palce, dłoń przechylił, pieniądze cicho zsunęły się do nadstawionej czapki.
Dziewczyna krzyknęła, zadudniało po twardym betonie, chłopak znikł w wieczornej mgle.
Pustka, nicość, szarpanie sercem i cisza straszliwa, w której trudno wyżyć. Chciała biedz za nim, nie wiedziała gdzie; chciała wołać, bała się policyanta; chciała płakać — nie mogła. Żal chwycił ją za gardło i trzymał z całych sił. Nie wiedziała, co z sobą zrobić, co począć, jak żyć dalej na świecie, obdartej z marzeń i nadziei. Stała nieruchoma z zaciśniętą dłonią. Zdawało się jej, że pieniądze trzyma w ręku, że rabunek Franka był tylko snem. Uczuła w głębiach serca ciepło radości. Otworzyła dłoń — pusta. Wtedy zalała się łzami.
Płakała długo, łez utamować nie mogła. Nogi ją zabolały — bezwiednie, bez celu, nie wiedząc, gdzie i dokąd poszła.
Brudno­‑czerwone światło palących się latarni przecinały białe, wesołe smugi promieni, wybiegających z teatru. Na granatowem niebie nieruchome gwiazdy, z boku sierp księżyca, na dole niebieskawa mgła, szmaragdowe trawniki i ciemne, zasłuchane drzewa. Zdaleka hałaśliwa wrzawa, w sercu dziewczęcia pustka, na śniadej buzi łzy płynące z oczu.
Szła wolno; duże, podbite ciżmy siostry odbijały głucho o beton posadzki. Gdzie się teraz z rozpaczą podzieje, komu się poskarży? Na skraju placu kościółek, okryty czerwoną dachówką, nęcił do siebie prostotą i masą białych gruzów na swych bokach. Instynkt pchał ją pod kościół; usiadła na białym gruzie i dalej płakała, łkając serdecznie i głośno:
— Dobrze mi tak, pocom się chwaliła. Chusteczki przecie nie zdarłby mi z głowy... Bóg mnie skarał za chwalbę... Jestem głupia i podła... Tak — podła, nie należało się chwalić...
Coś jej zasłoniło światło, cień okrył — podniosła głowę. Przed nią stał wysoki pan. Chciała odejść — wstała. Może na gruzie siedzieć nie wolno?...
Pan przywołał ją do siebie, oparł się o kamienne płyty, pochylając się ku dziewczynce.
Rozpytywał się, opowiedziała mu wszystko. Że matka zajmuje się białem szyciem, siostra służy i dała jej stare swe ciżmy. Ojciec i bracia chodzą do roboty, ale teraz roboty brakuje. Mówiła o boku matki, o herbacie i cukrze, o wieczerzy, którą sprawia rodzinie — tylko o białej chusteczce nie wspominała, wstydząc się swej zalotności. Gdy przyszła kolej na Franka i jego rabunek, wzruszenie tamowało jej oddech.
— Łajdak! — zawołał pan.
— Ej, nie — odparła, tylko taki już z urodzenia zbereźnik.
— Chodź! — rzekł pan.
Szła obok niego zamyślona i wzruszona.
Młodzież oblegała wejście teatru, paląc papierosy, chłopcy zapalali zapałki.
— Niema Franka? — zapytał się jej pan.
— Jest, jest — szepnęła. To ten, co włożył jedną rękę za pazuchę, w drugiej trzyma zapałki i pogwizduje, przeskakując z nogi na nogę.
Pan ostrożnie a szybko podszedł do Franka, uchwycił go za kołnierz i podniósł w górę.
Chłopak się szarpnął, chciał krzyczeć, lecz się bał, nie mógł się nawet obejrzeć.
— Puścisz! — wołał ochrypłym głosem — bo ci tyle utoczę posoki, że sfarbuje cały plac.
Pociśnięty zamilkł. Silna ręka prowadziła go do Marysi, stojącej na chodniku teatru.
— Na ile cię zrabował? — zapytał dziewczęcia.
— Na trzydzieści — odpowiedziała cicho, drżąc.
— Nieprawda! — zawołał chłopak, usiłując siąść na ziemi.
— Nie siadaj, bo cię podniesie policyant.
— Giry bolą, a siadać przecie wolno.
— Oddaj!
— Nie mam! — Cztery śledź, cztery piwo, dwa bułka — szybko rachował.
— To dziesięć. Oddawaj resztę.
— Nie dam, bo nie mam.
— Pociśnięty, sięgnął do kieszeni, wyjął dwie szustki. Pan włożył rękę do jego kieszeni i wydobył ośm centów.
— To moje! — zawołał; zarobione, krwawo zarobione. Co ona ma mnie okradać?...
Pan oddał dwadzieścia ośm centów dziewczynce.
— A teraz kochanku pofatygujesz się pod telegraf.
Wyraz »kochanku« zdradził w oczach chłopaka komisarza policyi i zdławił go. Dostał się raz do policyi za kradzież róż w ogrodach podmiejskich — i wtedy usłyszał do siebie zwrócony wyraz »kochanku«. Nogi się pod nim ugięły — ukląkł.
— Nie, złocisty, drogi panie, nie! — wołało dziewczątko. On tylko tak bez zbytki porwał, ale by mi oddał. Zmiłuj się pan nademną, bo mi serce pęknie — nie »pod telegraf«: Rozpłakała się, chwytając komisarza za rękę.
Pan stanął; Franek, blady z wściekłości, zaciskał zęby, dziewczątko rozpłakane łamało ręce.
— Ostatni raz — rzekł ubłagany pan. Zwrócił się do Marysi: Wystaw rękę!
Dziewczynina wyciągnęła chudą i czarną.
— Pocałuj ją!
Franek zacisnął wargi.
— Całujesz kundlu! — krzyknął pan.
— Już pocałował! — zawołała Marysia. Czułam, jak całował. Mam znak — jest tu — pokazywała.
— Jeszcze raz!
— Franuś, pocałuj, kiedy pan każe — to nie pójdziesz pod telegraf. Czy to tak ciężko pocałować?... Widzisz, ja cię pocałuję i nic mi się nie stanie.
Pocałowała go w twarz, trzymając rękę przy jego ustach.
— Słyszał pan, jak całował?!.. — zawołało uradowane dziewczątko.
— Okrutną miałem ochotę potrzymać cię łajdaku w ulu parę tygodni, lecz dziewczyna mnie wzięła. — Ruszaj smyku, a tylko mi ją trąć!..
Puścił go — chłopak rzucił się z całych sił na planty, pan poszedł Szpitalną ku rynkowi.
Przed teatrem została Marysia sama, wystraszona. Stała nieruchomo — odebrane pieniądze paliły ją. Wstydziła się ich, ciążyły jej. Żal jej było chłopaka i bała się go. Ciężka walka rwała jej serce. Pod latarnią zamajaczyła postać Franka. Spluwał, strącał nogą wystające na drodze kamyki i cicho klął. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę.
— Masz! powiedziała.
Chłopak rozwarł ściśniętą pięść, wysypała mu na rękę wszystkie pieniądze i wolno odeszła. Chłopak przy świetle lampy liczył. Nie brakowało ani cencika! Zaśmiał się dziko.
— Suka! — mówił wesoło, idąc w stronę szynku — musi ci mnie okrutnie miłować i bać się. Galanta będzie na babę: do pracy i bicia. Takiej mi trza!..
Marysia siadła na podcieniu, wydobyła z za pazuchy gałganek, odwiązała supełki, ciepłe łzy spadały na świecące się szustki. Wzięła je i wolno poszła, bijąc ciżmami o beton, kupić chleba, masła i za cztery herbaty, bez ten bok matczyny...

Sewer.



JOSÉ-MARIA DE HEREDIA.
SONET.

Nad Nilem świeci w pełni jasna tarcz miesiąca
I swym blaskiem odwieczne miasto grobów wskrzesza,
Gdzie każdy król w przepasce, co z ciała się zwiesza,
W niezmiennej leży pozie już od lat tysiąca.

Jak za czasów Ramzesa, liczna a milcząca,
Pełna snów granitowych płynie ludu rzesza,
Mistyczny tworzy orszak i dumnie pospiesza
Wśród cieniów, które księżyc z obelisków strąca.

Od murów, gdzie widnieją hieroglifów znaki,
Odzywają się zwolna i płyną orszaki
Za Bari, którą niosą Amona kapłani;

A sfinksy, pod księżyca blask mistyczny, złoty,
Wspinają się na szponach i na nowe wzloty
Zrywają się z odwiecznej, pełnej snów otchłani.

tłóm. Józef Klemensiewicz.


PO UGORACH...
I.

Po ugorach i po szarych łanach zbóż
Powiał jakiś zaraźliwy, mroźny wiew —
W złotych kłosach niedojrzały zatruł siew
I pomroził wczesne pączki dzikich róż...

Niby jakiś przedśmierciowy, smoczy ziew
Gna zarazą, ponad ziemią wzdyma kurz,
Który oczom przeosłonił świty zórz
I mgłą ciemną pookrywał wirchy drzew..

Turbanem się zakapturzył stary świat,
Śpi — a za nim twarz wychyla wieczny gniew
I przybliża się powoli nocą burz...

Żywym lasem idą gniewy wieków lat —
Przed nią powiał zaraźliwy, mroźny wiew
Po ugorach i po szarych łanach zbóż...



II.

Po ugorach — wśród zasianych zbożem pól
Ciemność chodzi, jak przed burzą... Zamilkł śpiew
Ptasząt polnych — słychać tylko krzyki mew,
Jak się skarżą, odlatując stadem z ról...

A na roli czerwieni się każdy krzew,
Czerwieni się trawka złota pośród pól —
Bo gdy na nią spadną rosy — już je ból
Wypotniałych znojem jestestw mieni w krew...

Za chmurami słońce pali. — Nowy świt
Nie pokrzepi beznadziejnych, martwych dusz,
Gdy im niesie nowe smutki każdy dzień...

Jeden tylko słychać wszędzie płacz i zgrzyt —
I nocą się rozpościera groźny cień
Po ugorach i po szarych łanach zbóż...



III.

Chłop na łany wyszedł z kosą... istna śmierć!
Istny szkielet, chylący się pośród zbóż...
Stanął... patrzy... kiwa głową: »Któż wie, któż,
Czyli z korca wysianego zbiorę ćwierć?...«

»Nie usiecze — owies mały — liche źdźbła...«
Prasnął kosą, aże brzękła, rzucił sierp:
»Dał ci Pan Bóg marne życie... a ty cierp!«
Zęby zaciął — na powieki trysła łza...

I potoczył łzawem okiem w ciemną dal:
»Przyjdzie zczeznąć... Ha! no darmo... to i cóż?
O mnie mniejsza — ino dzieci, dzieci żal!«

I do serca pchał się gwałtem dziwny lęk —
I poleciał niesłyszany, cichy jęk
Po ugorach i po szarych łanach zbóż...

Niedźwiedź 1898. Władysław Orkan



NAD MORZEM.
I

Kwitnąca gałęź niesie zdala
Na srebrnym grzbiecie morska fala —
Gałęź, co kwitła kędyś w sadzie,
Dziś na wybrzeża piasku kładzie
I, zostawiwszy ją, odpływa
Szumiąca fala srebrnogrzywa...

I oto zwiędnie tu i zginie,
A do swej ziemi nie odpłynie...
Skrzydłami wichru raz strącona
Na tej słonecznej plaży skona,
Od ojczystego drzewa zdala,
Gdzie ją zaniosła morska fala...

Czasem, jak gałęź taką — duszę,
Zwichniętą w losów zawierusze,
Wicher na smutku rzuca morze,
Gdzie dla niej szczęścia gasną zorze
I gdzie, powoli schodząc, blada,
Wieczna ponad nią noc zapada...



II.

Widzę ją zawsze... Tu przychodzi
Na wywróconej siadać łodzi
I patrzy w dal bezmierną, siną,
A hulający nad głębiną
Wiatr — skrzydłem swem jej czoło chłodzi..

I zadumana — godzinami
Wytęża wzrok swój i ze łzami
Spogląda w przestrzeń, a gdy nagle
Na widnokręgu ujrzy żagle —
Rękami je ku sobie mami...


I nie wiem, kto jest ona? Po co
Przychodzi marzyć tutaj nocą?
I czemu tak, jak widmo, blada
Na wywróconej łodzi siada,
Kiedy się fale w słońcu złocą?...

I nie wiem, gdzie jej domu wrota,
Ani znam smutek, co nią miota —
Może to dusza jest mi krewna,
Może tych morskich wód królewna,
A może — moja to tęsknota?...

Zdzisław Dębicki


JESION.

Przechodzę koło chaty chłopskiej. Nagle dziki
Krzyk mnie chwyta. Spoglądam — tuż ludzi gromada,
Złamany jesion; pod nim ludzki trup: twarz blada,
Strzaskana czaszka, włosów skrwawione kosmyki.

Pytam: »Kto?« — »Tać­‑to panie, chłop, rozumu nikiej
»Niemający. Wiadomo, stare drzewo pada.
»Powiadali ludziska: zrąb! Uczciwa rada.
»Wiadomo, stare, ta kruche, jak patyki.

»Chłop nic, a w drzewo patrzał, kieby w obraz święty.
»Dziś na odwieczerz chycił wiatr, drzewina trzasła,
»Ta i przygniotło«. — »Bądźcie zdrowi«. Idę dalej...

Aż tu nagle porywa mnie zwątpień wir kręty,
Wspominam młode dumy, sny, porywy, hasła...
Czy i na mnie się kiedy moje drzewo zwali?

Władysław Sterling.


K. PRZERWA TETMAJER.
——


NA KRÓLEWSKIEM JEZIORZE.

Po Królewskiem Jeziorze samotny płynąłem.
Łódka, pędzona wiosłem, chyżo naprzód biegła.
Wokół lasów i urwisk pustynia rozległa,
Podemną bezdeń wody, granity nad czołem.

Czarna bezdenna woda wiatrem kołysana
Dziko szemrze i jęczy. Skalne krzesanice
Wpadają w nią i toną, rwąc w odmęt źrenice,
Które odtrąca twarda, prostopadła ściana.

Dziwna, ponura czarność tej ogromnej wody,
A ponademną, w bezmiar wyniesiona szczytem —
Góra śniegu, pochmurnym owiana błękitem,
Pochylona, olbrzymia — Bogu z nieba schody.

W wąskim skalnym zakręcie łódź wstrzymuję, głusza...
Taka cisza, jakgdyby niebyło istnienia...
Las, góry, woda, śniegi i bezbrzeż milczenia...
Czy to jezioro? Czy to moja własna dusza?

Jestemż?! Czylim w otchłanie wpłynął własnej duszy?!
Jakie góry olbrzymie... Jaki las samotny...
Jaka gra chmur i słońca w wyżynie zawrotnej...
A wszystko w jakiejś wielkiej pogrążone głuszy...

Dusza ludzka zjawiona w całej pełni swojej!
Nieznana mi, tajemna — — patrzę się w podziwie!
Jaka ogromna! Jaka bezdenna straszliwie!
Jak w głąb się zlewa... w niebie jak wysoko stoi!

Jestże to dusza moja? ludzka? w ludzkiem ciele?
Tyle załomów, kotlin, szczytów? przestrzeń taka?!
Jestże to dusza ludzka, z tą duszą jednaka —
Która się mieści w domu, w rynku i w kościele?!


O nie! Oto zjawisko cudowne, olbrzymie!
Potworne swą wielkością, straszliwe swą siłą!
Tysiąc wieków ją z warstew tysiąca tworzyło!
To dusza ludzka? ludzka? Te turnie w chmur dymie?

Ha! Ozwijże się głosem godnym swojej mocy
Duszo ludzka, ty dumna, ty wielka, ty górna!
Otwarta... słońcu; cicha... jak popiołów urna;
Wielka... jak świat; tajemna... jak las o północy.

Stoję przed tobą, jako przed olbrzymim tumem,
W który lękam się wstąpić — — zginę tam, przepadnę...
Mózg mój wstecz się potoczył, zmysły me bezwładne...
Milcz na Boga! Zabiłabyś słów swoich szumem!

Jeden tu z tobą może mówić, słuchać ciebie,
O duszo ludzka, w prawdzie i w jawie widziana...
Za wielkaś! Otchłań w tobie, otchłań nieprzejrzana,
Mieszcząca wszystko, co jest na ziemi i w niebie.

Z Alp. W maju 1898.


JAN ARANY.

WALLIJSCY BARDOWIE.
Edvard Király, angol király
Leptet fakó lo va...

Siadł Ethward król, angielski król
Na bułanego konia.
— Chcę widzieć jak śród moich pól
Wallijskie kwitną błonia.

Czy jest tam rzeka, płodny grunt,
Czy łąki trawą lśnią?
Czy zrosił je zgnieciony bunt
Spiskowców żyzną krwią?

I czy jak chcę, wallijski lud
Szczęśliwy tak jest tam,
Jak gnane w jarzmie stada trzód
W cienie więziennych bram?

— Korony twojej, Panie, w krąg
Djamentem Walii błoń —
Tam szumi trawa bujnych łąk
I rzeki srebrna toń...

A, Panie, lud — wallijski lud
Szczęśliwy tak jak chcesz...
Tam w chatach głód — i mrok — i chłód
I cisza trupich rzesz!...

Siadł Ethward król, angielski król
Na bułanego konia —
Gdzie stanie — groby pośród pól
I nieme wszędy błonia.

Był zamek Montgomery zwan,
Król na noc zjechał tam —
I zamku Montgomery pan
Ugaszcza króla sam.

Ptactwa i ryb i dziczy huk,
Co tylko radzi gust —

Niosą szeregi rączych sług
Na czar dla oczu — ust!

Co jedno z trunków, z jadła, zbóż,
Ten cudny rodzi kraj,
Co wina ma z za sinych mórz
Na stół królowi daj!

— Panowie szlachta — hejże — wy —
Czy nikt nie trąca kruż?
Na cześć mą któż, wallijskie psy,
Podniesie kielich, któż?

Widzę tu jadła — trunku moc,
Djabelstwo chytrych sztuk,
Lecz w każdym z was piekielna noc
I w każdym z was mój wróg.

Panowie szlachta — nędzne psy,
Gdzież wiwat dla Ethwarda,
Niechaj mi pieśń pochwalna brzmi,
Sprowadzić mi tu barda!

W zdumieniu patrzy każdy gość,
A w pulsach tętni krew,
Na twarzach błyska blada złość
I purpurowy gniew.

Zamiera dech, owłada strach,
Na ustach milknie żart...
Jak gołąb siwy naraz w drzwiach
Jawi się stary bard.


— Ja, rzecze starzec, Panie mój,
Wyśpiewam czyny twe,
I rzężę ranny, chrzęści bój
Kiedy strun liry tknę.

I rzężę ranny, chrzęści bój
I rzeka lśni od krwie,
Na trupy spada kruków rój:
To, królu, czyny twe!

I cały lud, jak jeden trup —
Czy słońce masz, czy mgłę,
Wszędy potykasz się o grób —
To, królu, czyny twe!

— Ha, precz z nim! Wieść mi go na stos,
Rozkaże E’thward —
Chcę słodkiej pieśni słyszeć głos. —
I wyszedł młody bard!

— Słodko wieczorny szumi wiew,
Na Milford schodzi cień...
Zeń dziewic, wdów żałobny śpiew,
Jęk skargi idzie zeń...

Niewiasto, dziatek już nie ródź,
Lub rzuć je w głębię mórz...
I skinął król — ha, na stos pójdź —
I na stos idzie już!...

Lecz nie wzywany naraz wszedł
Zuchwale — trzeci bard,
Na kobzie pieśnią zagrzmi wnet
W stalowych piersi hart!...

— Padł w boju rycerz, w kwiecie lat,
Lecz słuchaj E’thward!

Któryby cześć twą śpiewał rad,
Nie żyje taki bard!

Dotychczas lutnia płacze go,
Lecz słuchaj E’thward,
Przekleństwem wszystkie pieśni grzmią,
Gdy śpiewa ci nasz bard!

— Ha dość! — I król jak srogi czart
Okropny wzniesie głos:
Gdzie tylko w Walii stanie bard,
Prowadzić go na stos!

Czereda sług rozpierzchła się
Po kraju, w ciemną dal,
Tak owa uczta zmierzchła się
Śród krwi czerwonej fal...

Siadł Ethward król, angielski król,
Na bułanego konia,
Gdzie stanie — łuny pośród pól —
I w zgliszczach Walii błonia.

Pięciuset bardów pieśnią grzmiąc
Na stos się dało wieść,
Żaden nie uląkł się, by drżąc
Śpiewać Ethwarda cześć!


 — Ha, co za pieśń — ha, co za szmer,
W Londynie — co za tłum,
Wisieć mi będzie sam lord mer,
Gdy mię przebudzi szum...

Cisza — nie bzyknie skrzydło much,
Cisza, choć głowę strać,
Śmiercią jest słowo, śmiercią — ruch,
Bo król nie może spać!

— Hej, niech mi bębny, rogi brzmią,
Niech brzmią mi dźwięki trąb,
Wallijska uczta wspomnień krwią
Mej duszy wstrząsa głąb...

Lecz głośniej brzmi nad bębnów grę,
Nad trąby i nad róg,
Pięciuset bardów pieśń co mknie
W niebo, jak gromów huk!

Z węgierskiego przełożył
A. Lange.



IDĘ KU TOBIE...
I.

Idę ku Tobie... a myśl mię wyprzedza,
Lecąc wśród mgławic, jak spragniona kania;
I chociaż niewiem Twojego nazwania:
Czy imię Twoje spokój dusz, czy Wiedza —

Idę ku Tobie... Choć mgły nie rozrzedza
Wzrok, ni przedemną drogi nie odsłania,
Choć mię strach ziębi i bojaźń zbłąkania,
Gdy mi ostatnia we mgle ginie miedza —

Idę ku tobie... Zaparciem pielgrzyma,
Ufnością dziecka idę wśród padołu,
Ze mną tęsknica i ból mój pospołu...

I nie wiem, kędy droga się zatrzyma:
Czy tu na ziemi, na słońcu, czy w niebie —
Idę i szukam, jakbym szukał siebie...



II.

Przez puste tłoki i łopuszne ściernie,
Przez osty polne, iglaste jałowce,
Przez urwiskowe, przepastne manowce,
Raniąc swe stopy o przydrożne ciernie —

Idę ku Tobie... Dokoła mnie czernie
Błądzą stadami, jak stracone owce;
Błądzą, szukając paszy, ludzie­‑dniowce,
A trawy ljaste ścielą się obszernie...

Czas, niby dzięcioł, lata w drzewach kuje.
A ja, wśród młodych i starych pokoleń,
Zasłuchan w przyszłą godzinę wyzwoleń —

Idę ku Tobie... i choć sercem czuję,
Że nie odnajdę Cię, aż w cichym grobie,
Przez łzy, konania, ból — idę ku Tobie...

Władysław Orkan.



Andrzej Niemojewski.
USYCHASZ KWIATKU...

Usychasz, kwiatku, śród słonecznych skwarów?
Rwą twoje listki wiatry szalejące?
Ścina twój kielich mróz śnieżnych obszarów?
Nęka cię zima i nęka cię słońce?

Ja, robak ludzki, zazdroszczę ci losu,
Bo nowe wiosny zbudzą nowe kwiaty,
Umilkną wichry, pieśń słowików głosu
Przepełni znowu odrodzone światy.

O twoje listki walczy dłoń przyrody,
Która nie pojmie, czem jest myśl człowieka,
Więcej Ją nęci uśmiech twej pogody,
Niż łza, co z naszej źrenicy pocieka.

Śle ona wiatry po szerokim świecie,
Rozpina łańcuch granitowych szczytów,
Cóż ją obchodzą duchowe zamiecie,
Ciemności myśli i pragnienia świtów?

Cóż ją obchodzi plemię marzycieli,
Gdy lada drgnięcie tej ziemskiej skorupy
Zniweczy wszystko, co smuci, weseli,
Dążenia, cele, zdobycze i łupy...



BURZA GÓRSKA.

Hej nocą, nocą, lipcową nocą
Złote ostrogi w świetle migocą,
Sto pysków końskich uzdy wypręża,
Sto iskier ciska Ruta pawęża,
Sto kit liliowych snopem wykwita, —
Sto koni tłucze w srebrne kopyta.

Na grzywach chmury miedzianolice,
W karki się wpiły drżące orlice,
Pioruny dławią chrapiące gardła,
Mgła się nad nimi stepem rozparła,
Gromy gruchocą brzękiem łańcucha,
Żar wężowiskiem z paszczy wybucha.

Jaśniej a krwawiej! ludniej a ludniej!
Pod kopytami opoka dudni.
Przez wielkie łąki, przez skalne błonie
Mkną rozhukane, szalone konie —
Ziemia się czarna krwi skrzepem plami,
Gdzież wy rycerze? My tu za wami!

Nozdrza im dyszą żądzą szaleńczą
Duchy pokoleń w piersiach im jęczą,
Pyski im zioną mgłą i zawieją,
Otumanione ślepia krwawieją,
Szał im wydyma nabrzmiałe szyje —
Na bój, rycerze! Godzina bije!

A ich czaprakiem mgły welon szary,
A ten mrok czarny — to ich sztandary,
A uździenicą — ten tuman biały,
A te poświsty — to ich hejnały,
A gromów ryki — to ich moździerze,
Bije godzina! Na bój rycerze!

Lecą, czasami trącą kopyty
Stężałe, śpiące piersi — granity —
Czasami skrzydłem gryf krwistodzióby
Muśnie olbrzymom skalne kadłuby.

Orgia płomieni, gromów nad ziemią!
A oni wiecznie drzemią, a drzemią.

Pędzą rumaki coraz to dalej,
Coraz to ciszej łuna się pali,
Coraz to bledsza nieba kopuła,
Coraz to srebrniej mgła się rozsnuła,
Coraz to głębsze olbrzymów spanie. —
Nie wstanie armia! Nie zmartwychwstanie!..

Jeszcze się łuny pożarne żarzą...
Świt już bieleje zamgloną twarzą.
Orkan się jeszcze zrywa i wichrzy,
Ale już cichszy, cichszy i cichszy...
Śni zbrojny zastęp nieobudzony. —
Armie kamienne — trupie legiony!...

Władysław Sterling.
Zakopane.


PASTUCH W BORZE.

Nie płacz samotna i drżąca dziecino
Na głód, na zimno... Głód i zimno miną!
Wiosna ogrzeje skostniałe twe członki,
Lato da w borze grzyby i korzonki!
Złość w bór nie zajrzy, pójdzie bitą drogą
Błyskając okiem na ludzi złowrogo,
Chmurą zawiści czoła im omroczy
I pozapala nienawiścią oczy.
Do twego boru przyjdzie Cisza błoga,
Którą odepchnął świat od swego proga,
Przyjdzie i będzie jak duch twojej matki
Słać ci pod głowę mchy i leśne kwiatki,
Duszę nieznaną słodyczą napoi
I nie zamąci źródła myśli twojej...
Na wielkim świecie, w żywym ludzkim borze,
Wre śród konarów wieczna zawierucha,
Walą się kłody, jak wzburzone morze
Huczy szum liści, pierzchnął spokój ducha!
Dąb z dębem bary złączywszy śród starcia
Szuka dla stóp swych gleby i oparcia,
Na piersi swego rywala zaciężył —
Niech każdy ginie, byle on zwyciężył!
Na wielkim świecie... Ale sza, dziecino!
Chociaż dni lata wnet w borze przeminą,
Choć mróz cię zgnębi, nie ogrzeje chata,
Lepiej ci ginąć śród twojego świata!...
Ty wierzysz w białych aniołów na niebie,
Że do światłości wiecznej wezwą ciebie
Na wyiskrzone spoglądasz lazury
I może, dziecię, ujrzysz ich u góry!
Gdy przy otwartym zatrzymasz się grobie,
Szatan zagadki nie stanie przy tobie,
Ucho twe jego zgrzytu nie posłyszy —
Z ciszy wyszedłeś i wrócisz do ciszy!
Jakże jest piękne twe niebo, pastuchu!
Ileż go świeci w twym prostaczym duchu!
Nam dała mądrość tylko piekło pytań,
Dni bez zachodu i noce bez świtań,
Nawet nic dała nam słodyczy cnoty —
Dała nam skrzydła, spętała poloty! —

Andrzej Niemojewski.


ANTONI CZECHOW.  ❧
CZŁOWIEK W FUTERALE.
Opowiadanie.

Na samiutkim końcu wsi Mironosicze w stodole sołtysa Prokopa zanocowało dwóch zapóźnionych myśliwych: weterynarz Iwan Iwanowicz i nauczyciel gimnazyalny Burkin. Iwan Iwanowicz nosił dość osobliwe nazwisko — Czymsza Himalajski, ale że zgoła doń nie pasowało, więc cała gubernia nazywała go poprostu Iwanem Iwanowiczem; mieszkał pod miastem przy stajni zarodowej, a teraz przyjechał na polowanie dla odpoczynku i świeżego powietrza. Burkin zaś każde wakacye gościł u hrabstwa P. i był w tej okolicy, jak u siebie w domu.
Nie spali. Iwan Iwanowicz wysoki szczupławy jegomość z długimi wąsami siedział na progu i ćmił fajkę — księżyc go oświecał. Burkin leżał wewnątrz na sianie i niktby go po ciemku nie zobaczył.
Gawędzili po trochu o tem i o owem, że naprzykład, Marta, sołtysowa, tęga i wcale nie głupia baba przez całe życie nie przestąpiła granic swej wsi, nigdy nie widziała ani miasta, ani kolei żelaznej, a ostatnie lat dziesięć stale spędzała za piecem, zaledwie nocami wychodząc na świat Boży.
Cóż w tem dziwnego! — powiedział Burkin. Masę mamy ludzi, coby chcieli, jak rak­‑pustelnik, albo ślimak zamknąć się w swojej skorupie. Może to nawet zjawisko atawizmu, powrót do tej epoki, kiedy przodek człowieka nie był jeszcze zwierzęciem towarzyskiem i samotnie pędził żywot w swoim barłogu; a może to tylko jedna z modyfikacyj ludzkiego charakteru — któż to może wiedzieć? Nie jestem przyrodnikiem i co mi tam do tego: to nie moja rzecz. Chcę tylko powiedzieć, że tacy ludzie jak Marta — to zjawisko nie rzadkie. Po co daleko szukać! Dwa miesiące temu umarł w naszem mieście niejaki Bielibow, nauczyciel języka greckiego, mój kolega. Słyszał pan o nim naturalnie, znany był z tego, że zawsze, choćby w najpiękniejszą pogodę wychodził w kaloszach i z parasolem i z zasady w palcie zimowem, na wacie. A parasol musiał mieć w futerale, zegarek w futerale zamszowym szarym, a gdy wyjmował scyzoryk, aby zatemperować ołówek — to i scyzoryk miał w futeraliku, i twarz zdawało się także nosi w futerale, gdyż ją wiecznie chował w podniesiony kołnierz od palta. Nosił ciemne okulary, koszulkę trykotową, uszy zatykał watą a wsiadając do doróżki, niezmiennie wydawał dyspozycye podniesienia budy. Słowem ten człowiek okazywał konsekwentne i niezachwiane dążenie do otoczenia się jakąś błonką, do stworzenia sobie rodzaju futerału, któryby go izolował, zabezpieczył od działań zewnętrznych. Rzeczywistość drażniła go, straszyła, utrzymywała w ciągłej bojaźni i być może dlatego, aby umotywować tę swoją bojaźliwość wiecznie chwalił to co już było, lub czego nigdy nie było, a języki starożytne, które wykładał, były dlań w istocie rzeczy tak samo kaloszami i parasolem, dokąd się skrywał od życia realnego.
— O jakże dźwięcznym, jakże pięknym jest język grecki, mówił ze słodkim wyrazem twarzy; następnie przymróżał oczy, podnosił palce i wymawiał: Antropos.
I myśli swe starał się Bielibow także pochować do futerałów, Dla niego były jasnemi tylko rozporządzenia i artykuły w gazetach, w których cokolwiek zakazywano. Gdy cyrkularz zakazywał uczniom wychodzić po dziewiątej na ulicę, albo gdy artykuł zakazywał miłości cielesnej — to ten fakt był dla niego jasny, zdecydowany; — nie wolno i basta.
W akceptacyi, przyzwoleniu odczuwał zawsze jakiś pierwiastek wątpliwy, coś niedopowiedzianego, niezdrowego. Gdy w mieście zezwolono urządzić teatr amatorski, albo czytelnię lub choćby kawiarnię, to on kiwał głową i cicho rozumował:
— Naturalnie, że to niby ładnie — ale żeby to tylko z tego co nie wypadło.
Wszystko, co naruszało paragraf, odstępowało od reguły, przyprowadzało go do rozpaczy, znękania, choćby to nic nie miało z nim wspólnego. Jeżeli ktoś z kolegów spóźnił się na nabożeństwo, albo rozeszła się pogłoska o awanturach gimnazyalistów, albo gdy zobaczono damę klasową późno wieczorem z oficerem, to nasz Bielibow drżał cały, aby też Broń Boże, co z tego nie wypadło. A na konferencyach pedagogicznych poprostu nas gniótł swoją ostrożnością, wahaniem się i swoimi poglądami futerałowymi naprzykład na to, że młodzież w gimnazyach żeńskich i męskich źle się prowadzi, że dokazują w klasach, ach żeby to nie doszło do władzy, ach żeby, aby co z tego nie wypadło — a żeby to tak jeszcze z klasy drugiej wypędzić Pietrowa, a z czwartej Jegorowa, toby było bardzo dobrze. I cóż? Swoimi jękami, swoimi ciemnemi okularami na bladej, małej jak tchórza twarzy dusił nas kompletnie i myśmy ustępowali, obcinaliśmy za sprawowanie noty Pietrowowi i Jegorowowi, pakowaliśmy ich do kozy — a koniec końcem usuwaliśmy ze szkoły i Pietrowa i Jegorowa. Miał dziwny zwyczaj łażenia po naszych mieszkaniach. Przyjdzie, siądzie i milczy, i napozór wypatruje czegoś. Posiedzi tak w milczeniu ze dwie godziny i odchodzi. On to nazywał »podtrzymywaniem stosunków zażyłości z kolegami«. Oczywiście, że dla niego nie było przyjemnością chodzić do nas i siedzieć — ale chodził wytrwale, bo uważał to za obowiązek poczucia koleżeńskiego. My, nauczycielowie baliśmy go się. A nawet i sam dyrektor. No i pomyśl pan, nasi nauczycielowie — toć to przecie ludzie myślący, zupełnie porządni, wychowani na Turgieniewie i Szczedrinie..., a pomimo to ten człowieczek w kaloszach i z parasolem trząsł całem gimnazyum przez piętnaście lat. Ale co gimnazyum! Całem miastem. Nasze damy nie urządzały domowych widowisk w soboty, bo się bały, żeby się nie dowiedział. Duchowieństwo krępowało się przy nim jeść mięso i grać w karty. Pod wpływem takich ludzi jak Bielikow nasze miasto przez przeciąg ostatnich lat dziesięciu zaczęło się wszystkiego obawiać. Obawiano się głośno mówić, listów posyłać, zaznajamiać się, czytać książki, obawiano się wspomagać biedaków, uczyć analfabetów...
Iwan Iwanowicz, chcąc coś powiedzieć, zakaszlał, ale z początku zapalił fajkę, popatrzył na księżyc i dopiero potem wyrzekł z rozwagą:
Tak. Myślący, porządni, czytają Szczedryna i Turgieniewa, rozmaitych tam Bucklów i innych — a jednak poddawali się, cierpieli... Tak, proszę ja pana, tak to bywa...
Bielibow mieszkał w tym samym domu, co i ja — ciągnął dalej Burkin — na tem samem piętrze vis à vis, częstośmy się spotykali, więc znałem jego stosunki domowe. I tutaj to samo: szlafrok, szlafmyca, okiennice, siatki — cały systemat różnych ograniczeń, odgraniczeń i zakazów i ach — żeby tylko co z tego nie wypadło. Jeść z postem — nie zdrowo, jeść mięso nie wypada, bo powiedzą potem, że Bielkow nie pości. Służącej nie trzymał, bo by może o nim źle sądzili — więc trzymał kucharza Afanasija, starego wygę, kretyna i pijaka. Afanasij przed wiekami służył w wojsku za lokaja u oficera i w przybliżeniu umiał cokolwiek spitrasić. Ten Afanasij zazwyczaj stał we drzwiach, ręce w krzyż i nie wyraźnie mruczał.
Bardzo już dużo ich dziś mamy!
Sypialnię miał Bielikow maleńką, jak pudełko. Nad łóżkiem ma się rozumieć gruba firanka. Spał zawsze starannie zawinięty wraz z głową w kołdrę. — Duszno mu było, gorąco, w piecu huczało, wiatr głucho uderzał do drzwi, a z kuchni biegły jakieś odgłosy, straszne odgłosy...
A Bielikow drżał w kołdrze­‑futerale. Bał się, żeby przypadkiem co nie wypadło, żeby Afanasij go nie zarżnął, aby złodziej się nie dostał do pokoju, a potem w nocy śniły mu się przeraźliwe sceny. Rano idąc do gimnazyum, widziałem go zmęczonego, wybladłego. Widać było, że ludne gimnazyum, dokąd dążył działa mu wprost na nerwy, męczy, zabija jego istotę i że tej naturze odludnej przykrem jest i to nawet, że musi iść razem z kimkolwiek.
Zabardzo już krzyczą u nas w klasach — mówił, jakby się starał usprawiedliwić swe uczucie ciężkości — Do niczego to nie jest podobne. Aby tylko...
I ten nauczyciel języka greckiego, ta jaźń w futerale, niech sobie pan wystawi — omało się co już raz nic ożenił.
Iwan Iwanowicz szybko popatrzył w głąb stodoły.
— Nie kpij pan!
— Nie! Tak jest, chciał się żenić, choć to dziwne, nie prawda? Przysłano nam nowego nauczyciela do historyi i geografii, niejakiego Kowalenkę, Michała Sawicza, chochoła. Przyjechał nie sam, bo ze siostrą Basią. Wysoki był chłop, młody, smagły, z olbrzymiemi łapami, a z twarzy biło, że napewno mówi basem, no i w rzeczywistości głos miał jak z beczki: bu­‑bu­‑bu... A ona zaś była już nie młoda, miała koło trzydziestki, ale tak samo wysoka, na okaz zbudowana, brwi czarne, policzki czerwone, słowem nie panna, a marmulada, a do tego dziewucha z rozmachem, śmiała. Cały dzień spiewała szumki ukraińskie, albo się zaśmiewała. Z byle czego, wybucha stepowym śmiechem i ciągnie bez końca cha, cha, cha! A potem znów szumka... Pierwszy raz poznaliśmy się oficyalnie z Kowalenkami na imieninach u dyrektora. Wśród morderczo poważnych twarzy pedagogów, którzy i na zabawę chodzą z urzędu, patrzymy, naraz Afrodyta wyłania się z piany: idzie w pozie do kozaka, chichocze, śpiewa i przytupuje... Zaśpiewała z uczuciem: „Wijut Wichri“ potem jeszcze romanzę, potem jeszcze coś, i wszyscy byli oczarowani. — Wszyscy nawet Bielikow. Przysiadł się do niej i ze słodkim uśmiechem wyrzekł:
Język małorosyjski swoją delikatnością i przyjemną melodyjnością przypomina staro­‑grecki.
To jej zaimponowało i zaczęła z przekonaniem i uczuciem opowiadać, że w Hadjaczowskim powiecie ma swój futor, a na futorze mieszka mameczka i oprócz tego rosną tam takie gruszki, takie kawony, takie melony, takie arbuzy; a gotują barszcz z uszkami i bez uszek »taki smaczny, taki smaczny, że aż strach«.
Wszyscyśmy słuchali, słuchali — i naraz opanowała nas wszystkich jedna i ta sama idea.
— Jakby to dobrze było ożenić ich! — szepnęła mi cichutko dyrektorowa.
I wszyscyśmy przypomnieli sobie nie wiadomo dlaczego, że Bielikow właściwie nie jest żonaty — i teraz dopiero spostrzegliśmy, że dotąd każdy abnegował tak ważny drobiazg jego życia. Żeśmy się nigdy nie zastanawiali, jak on się odnosi do kobiet, jak rozwiązuje tak ważny problemat istnienia? Przedtem nie interesowało nas to zgoła, być może, że nam nigdy i nie mogło przyjść do głowy przypuszczenie, aby człowiek, co wobec każdej aury ciągnie kalosze i parasol, a śpi w futerale — aby ten człowiek mógł kochać.
Jemu się już przechyla na piąty krzyżyk, a ona ma ze trzydzieści — rozumowała dalej dyrektorowa. — Zdaje mi się, żeby poszła za niego.
Czego się, mój Boże, u nas na prowincyi nie robi? A ile niepotrzebnego, bezsensownego! A wszystko dlatego, że się znów nie robi tego, co jest potrzebne. No bo i dlaczego nam się ni z tego ni z owego zachciało naraz ożenić Bielikowa, którego sobie żonatym nawet wyobrazić nie było podobna. Dyrektorowa, inspektorowa i całe ciało pedagogiczne damskie naraz ożyło a nawet wypiękniało, jak gdyby ujrzały cel życia. Dyrektorowa bierze w teatrze lożę — patrzymy, a obok niej Basia z wachlarzem jak snop, rozjaśniona, szczęśliwa — przy niej Bielikow malutki, skromniutki skręcony w dziesięcioro, jakby go z domu hakami wyciągnięto. Wyprawiam wieczorek a damy wprost żądają, abym zaprosił i Bielikowa i Basię, słowem warsztat ruszył. Okazało się, że i Basia była nie od tego. Nie wesołe było jej życie u brata. Żyli ze sobą o tyle o ile się kłócili i wymyślali. Oto scena: idzie przez ulicę Kowaleńko, wysoki, zdrowy jak źrebiec, koszula wyszywana, z pod czapki spadają kędziory, pod pachą paczka książek, w drugiej ręce kij gruby sękaty. Za nim idzie siostra także z książkami.
— Ależ Michasiu — tyś tego nie czytał — sprzecza się głośno. Mówię ci, jak mameczkę kocham, żeś zupełnie nie czytał.
— A ja ci mówię, żem czytał, wrzeszczy Kowaleńko i wali pałką po kamieniach.
— Ach mój Boże — Michasiu, o co ty się złościsz, przecie to spór abstrakcyjny.
— A ja ci mówię, żem czytał! jeszcze głośniej krzyczy Kowaleńko.
A wiadomo, że kto w domu nie konieczny — ten jest balastem. Takie życie sprzykrzyło jej się, chciała już mieć swój kąt — no i wiek niech pan weźmie pod uwagę — nie czas na przebieranie, trzeba wyjść za kogokolwiek, choćby za profesora języka greckiego. Wogóle większości naszych panien wszystko jedno za kogo wyjść, aby tylko wyjść.
Dość że Basia zaczęła znacząco okazywać Bielikowowi życzliwość.
A Bielikow? Chodził do Kowaleńki tak samo jak do nas. Przyjdzie, siedzi i milczy. On milczy a Basia mu śpiewa Wijut wichri, albo patrzy nań swemi oczami tęsknemi, albo naraz wybuchnie:
Cha cha cha!
W sprawach miłosnych, a zwłaszcza w ożenku suggestya gra wielką rolę. Wszyscy: i koledzy i damy zaczęli przekonywać Bielikowa, że się powinien żenić, że się musi żenić, że nic już innego nie ma w życiu do roboty, jak tylko się ożenić. Wszyscyśmy mu gratulowali, z minami seryo kładliśmy mu w uszy rozmaite kpiny; a że do tego wszystkiego Basia była dziewczyna »niczego«, apetyczna, córka radcy stanu i miała futor, a co najgłówniejsza była pierwszą kobietą, która względem Bielikowa żywiła uczucia zachęcające, — ergo Bielikow stracił głowę i zadecydował, że w gruncie rzeczy powinien się ożenić.
— Trzeba mu było tylko odebrać kalosze i parasol — przemówił Iwan Iwanowicz.
— Wyobraź pan sobie niepodobna. Nie mogliśmy. Postawił u siebie na stole portret Basi, przychodził codzień regularnie do mnie, aby powiedzieć kilka zdań o Basi, o życiu rodzinnem i o tem, że małżeństwo jest krokiem poważnym, często bywał u Kowaleńków — ale życia nie zmienił na jotę. Nawet na odwrót postanowienie żenienia się podziałało nań jakoś chorobliwie: schudł, pobladł i, zdawało się, jeszcze głębiej wsiąkł w futerał.
— Barbara Sawówna podoba mi się — mawiał do mnie z męczeńskim uśmiechem — i ja wiem, że każdy człowiek winien się ożenić ale... wszystko to, widzi pan, stało się tak odrazu... Trzeba się namyślić.
— Cóż tu myśleć — mówię mu. Żeń się pan i koniec.
— Nie. Małżeństwo — krok ważny. Przedewszystkiem trzeba zważyć przyszłe obowiązki, uzmysłowić sobie odpowiedzialność — boby potem jeszcze co wypadło. To mnie tak niepokoi, że nic spać nie mogę. I przyznam się panu, boje się: oni oboje z bratem mają jakiś dziwny sposób myślenia, rozumują, wie pan, jakoś takoś dziwnie, a i charakter bardzo zamaszysty. Ożenisz się bratku, a potem jeszcze, broń Boże, wpadnie się w co niepotrzebnego.
I nie oświadczał się, ciągle odkładał ku wielkiej irytacyi dyrektorowej i wszystkich naszych pań, ciągle ważył przyszłe obowiązki i uzmysławiał odpowiedzialność — a w chwilach wolnych spacerował z Basią, może myślał, że to w jego sytuacyi jest koniecznem, i przychodził do mnie, żeby pomówić o życiu rodzinnem. Ale koniec końców podług wszelkiego prawdopodobieństwa oświadczyłby się w końcu i przyczynił światu jedno więcej małżeństwo z nudów i pour passer le temps, gdyby naraz nic wyniknął kolossalischer Scandal. Trzeba bowiem dodać, że brat Basi, Kowaleńko uczuł od pierwszego dnia poznania, szczerą antypatyę do Bielikowa i nie mógł go znosić.
Nie rozumiem — mówił nam, wzruszając ramionami — nie rozumiem jak możecie cierpieć taki przeklęty pysk u siebie. Ech! panowie jak wy tutaj możecie żyć! Atmosfera wasza grubo dusząca! obskurna! Toście wy pedagodzy, nauczycielowie? Wyście manekiny, czynowniki! Cała wasza szkoła, to nie świątynia nauki, a jakiś zakład tresury życiowej. Zaduch od niej wieje jak z budy policyanta. Nie braciaszki, pożyję z wami jeszcze trochę, a potem jazda! Pojadę do siebie na futor. Będę tam raki łapał i uczył smarkate chocholęta. Wyjadę, a wy tu gnijcie ze swoim Judaszem. Niechaj win łopnie!
I śmiał się, śmiał do łez basem albo dyszkantem i pytał się, rozkładając ręce:
Szo on siedzi u mnie? Szo jemu potrzeba? Siedzi i patrzy. Nawet obdarował Bielikowa stosownym przydomkiem: »Glitaj aboż pauk«. No oczywista, nie kwapiliśmy się informować go, że siostra jego wybiera się wyjść za »aboż pająka«. I gdy raz dyrektorowa dała mu do zrozumienia, że nieźleby było wydać siostrę za takiego solidnego, cieszącego się ogólnym szacunkiem człowieka, jak Bielikow, ściągnął brwi i mruknął:
Nie moja rzecz. Niechaj sobie wychodzi choćby i za solitera, jeżeli jej to sprawia przyjemność — a ja nie lubię wtrącać nosa tam, gdzie nie trza.
Teraz pan słuchaj co dalej. Jakiś huncwot narysował taką karykaturę: idzie Bielikow w kaloszach, w spodniach zawiniętych, pod parasolem, a z nim Basia pod rękę. Na dole podpis: »zakochany antropos«. Wyraz twarzy złapany, rozumie pan, zadziwiająco. Artysta pracował zapewne nie jedną noc, bo wszyscy nauczycielowie i z męskiego i żeńskiego gimnazyum, profesorowie seminaryum, urzędnicy — wszyscy dostali po jednym egzemplarzu. Dostał i Bielikow. Wywarło to na nim wrażenie dobijające.
Było to pierwszego maja. Wychodzimy razem, bośmy się umówili wszyscy przy niedzieli razem z uczniami iść za miasto na majówkę piechotą. Mieliśmy się spotkać przy gmachu gimnazyalnym. Idziemy, a on zielony, posępniejszy od chmury:
— Na świecie to bywają czasem ludzie bardzo niedobrzy... źli — przemówił, a usta mu drżały.
Zrobiło mi go się żal. Idziemy, a tu naraz niech sobie pan wyobrazi, pędzi na rowerze Kowaleńko, a za nim Basia, także na rowerze, zdrowa, trochę zamorusana, ale wesoła, rozradowana.
A my — krzyczy do nas — jedziemy naprzód. Naprawdę pogoda taka śliczna, taka śliczna, że aż strach — i pomknęli.
Mój Bielikow z zielonego koloru przeszedł do białego i skamieniał. Stanął i patrzy na mnie.
— Przepraszam pana... ale... mój panie... co to właściwie jest? — zapytał. Bo może mnie wzrok myli. Czyż przyzwoitość pozwala jeździć na rowerze pedagogom gimnazyalnym i kobietom?
— A cóż w tem nieprzyzwoitego? Niech grzmią na zdrowie.
— Ale jakże można? krzyknął, zadziwiony moim spokojem.
I do tego stopnia odebrało mu to humor, że nie chciał iść dalej i powrócił do domu.
Na drugi dzień przez cały czas zacierał ręce nerwowo i drżał. Widać było po twarzy, że go coś korci. Nawet opuścił zajęcie, co mu się wydarzyło pierwszy raz w życiu, i nie jadł obiadu. Nad wieczorem ubrał się w cięższe palto, choć to już ciepło było na dworze i podążył do Kowaleńków. Basi nie było w domu, zastał tylko brata.
— Niech pan siada, proszę bardzo — przemówił Kowaleńko chłodno i zmarszczył brwi; twarz miał zaspaną, bo urządzał sobie drzemkę poobiednią i humor miał nie najlepszy.
Bielikow posiedział cichutko dziesięć minut i zaczął:
— Przyszedłem tu do pana, aby ulżyć duszy. Bardzo, bardzo mi ciężko. Jakiś zwolennik paszkwilów, narysował w śmiesznej pozie mnie i jeszcze pewną osobę, co nam obu blizka. Uważam sobie za obowiązek zapewnić pana, że to nie ja. Jam tu nic nie winien. Nawet nie dawałem powodu do czegoś podobnego, na odwrót niezmiennie zachowywałem się tak, jak przystoi człowiekowi przyzwoitemu.
Kowaleńko siedział, patrzył i milczał. Bielikow poczekał trochę i znów ciągnął głosem cichym, smutnym.
— Jeszcze mam coś panu powiedzieć. Ja już służę dawno — pan zaczyna karyerę, więc uważam sobie za obowiązek, jako starszy kolega przestrzedz pana. Pan jeździ na takim welopedzie, a ta rozrywka nie przystoi wychowawcy młodzieży.
— A dlaczegóż to tak — zapytał basem Kowaleńko.
— A czyż to wymaga jeszcze objaśnienia? Michale Sawiczu, czyż to nie zrozumiałe? Jeżeli nauczyciel jedzie na welocypedzie — to co mają robić uczniowie? Chyba tylko chodzić na głowach. A zresztą jeżeli to wyraźnie nie jest akceptowane urzędowym cyrkularzem — to nie można. Nie akceptowane — i nie można. Przestraszyłem się wczoraj. A gdym zobaczył pańską siostrzyczkę, to mi się w oczach zaćmiło. Kobieta, lub panna na welocypedzie — to strach!
— Czego panu właściwie potrzeba?
— Mnie tylko jednego potrzeba — uprzedzić pana, Michale Sawiczu. Pan człowiek młody, z przyszłością, trzeba się prowadzić bardzo, bardzo oględnie, a panu dużo, dużo brak. Pan chodzi w koszuli wyszywanej, ciągle po ulicach z jakiemiś książkami, a teraz znów ten welocyped. Dowie się dyrektor, potem się to dostanie do kuratora... I cóż z tego będzie dobrego?
— Nikomu nic do tego, że ja i siostra jeździmy na rowerze — powiedział Kowaleńko i sponsowiał. — A kto się będzie wtrącał do moich spraw domowych i rodzinnych, tego wyślę do wszystkich kroćset sto tysięcy dyabłów sobaczych.
Bielików zbladł i wstał.
— Jeżeli pan mówi do mnie w tym tonie, to ja nie mogę kontynuować — wyrzekł. I bardzo pana proszę, aby pan był łaskaw na przyszłość nigdy w mojej obecności nie odzywać się w podobny sposób o zwierzchnikach. Pan powinien dla władzy mieć odpowiedniego rodzaju szacunek.
— Czyż mówiłem co złego o władzy? — zapytał Kowaleńko, patrząc na niego wściekle. Bądź pan łaskaw pozostawić mnie w spokoju. Jestem człowiekiem uczciwym i z takimi panami nie chcę mieć nic do czynienia. Nie lubię lizusów.
Bielikow zaczął się nerwowo kręcić i pakował się szybko w palto, z wyrazem przerażenia na twarzy. Przecież to pierwszy raz w życiu słyszał coś równie trywialnego.
— Pan może sobie mówić, co tylko pan uważa za stosowne — zaczął znowu w przejściu z przedpokoju na schody. Muszę tylko pana ostrzedz: może być, że ktoś nas podsłuchiwał, więc w obawie, aby sens naszej rozmowy nie był przeinaczony i aby co z tego nie wypadło, zmuszony jestem treść naszej rozmowy zakomunikować panu dyrektorowi...
— Zakomunikować! — Jazda! — Komunikuj pan! To mówiąc, złapał go za kołnierz z tyłu i pchnął z rozmachem na dół, a Bielikow frunął, grzmiąc po schodach kaloszami. Schody były wysokie, kręte, ale pomimo to upadł na ziemię bez szwanku; wstał i pomacał nos starannie: czy aby okulary całe? Ale równocześnie podczas tego, gdy on płynął po schodach, wchodziła Basia, a z nią dwie panie. Przystanęły na dole i patrzyły, a dla Bielikowa było to finałem rozpaczy. Przecież z dwojga złego lepiej połamać obiedwie nogi i ręce, a choćby i kark skręcić, aniżeli stać się pośmiewiskiem. Przecież teraz dowie się i dyrektor, kurator i ach! żeby tylko co z tego nie wypadło! znowu pójdzie nowa karykatura i koniec będzie taki, że każą się podać do dymisyi... Gdy się podniósł, Basia go poznała i patrząc na jego twarz śmieszną, pomięte palto, kalosze, nie przypuszczając przyczyny, pomyślała, że sam przewrócił się przypadkowo, — nie mogła się wstrzymać i zachichotała z całego gardła: Cha, Cha, Cha!
I to cha­‑cha­‑cha temperamentowe zapieczętowało wszystko: i konkury Bielikowa i jego żywot doczesny. Nic już nie słyszał, co mówiła Basia, nic nie widział. Po powrocie do domu, przedewszystkiem usunął jej portret z biurka, a następnie położył się do łóżka — i więcej już nie wstał. Po trzech dniach przyszedł do mnie Afanasij i zapytał, czyby tak nie można posłać po lekarza, bo z panem coś nie bardzo. Poszedłem do Bielikowa. Leżał pod kołdrą i kocem, nad nim firanka. Zapytać go o cokolwiek, a on biedak tylko: tak, albo — nie, i więcej ani pary z ust. Leży, a po pokoju krąży Afanasij, grobowy, nachmurzony, wzdycha głęboko, a wódka jedzie od niego jak ze szynku. Po miesiącu Bielikow umarł. Odprowadziliśmy go na pogrzeb wszyscy, to jest seminaryum i gimnazyum jedno i drugie. Gdy już leżał w trumnie, nabrał wyrazu jakiegoś łagodnego, przyjemnego, nawet wesołego, jakby go to cieszyło, że raz nareszcie dostał się do takiego futerału, z którego już nigdy nie wyjdzie. Tak! Dobiegł do ideału! I jakby dla dogodzenia nieboszczykowi podczas pogrzebu niebo było ołowiane, padał deszcz — a myśmy wszyscy byli w kaloszach i pod parasolami. Basia także była na pogrzebie; a gdy trumnę wpuszczali do dołu — zapłakała. Zauważyłem, że chochołki albo płaczą, albo chichoczą. Pośrednich nastrojów nie używają.
Przyznam się otwarcie, że to wielka przyjemność grzebać takich ludzi, jak Bielikow. Po powrocie z cmentarza wszyscy mieli miny skromne, postne, z niczyjego oka nie wyrywało się uczucie przyjemności — to samo uczucie, które się przeżywało kiedyś, bardzo dawno — w chwilach dzieciństwa jeszcze, gdy starsi wyjechali z domu, a człowiek bez kontroli biegał po ogrodzie jedną godzinę, drugą, oddychając wolnością! Ach ta wolność, ta wolność! Nawet samo napomknienie o niej, cień możliwości skrzydłem ducha darzy — nie prawda?
Z cmentarza powróciliśmy w dobrych humorach. A potem? Potem przeszedł tydzień nie więcej, i powlokło się życie takie same, jak i przedtem: takie same surowe, męczące, bezsensowne, życie nie zakazane cyrkularzem, ale też i nie zaakceptowane w zupełności; ani na jotę się nie polepszyło. W samej rzeczy Bielikowa jużeśmy pochowali — ale ile to jeszcze takich ludzi z futerałów zostało, ile ich jeszcze będzie!
O! właśnie! — powiedział Iwan Iwanowicz i pociągnął z fajeczki.
Nauczyciel wyszedł ze stodoły na zewnątrz. Był to człowiek nie wysoki, gruby, zupełnie łysy, broda czarna spadała mu po pas. Za nim wyskoczyły dwa psy.
A! księżyc — co za księżyc! powiedział i patrząc do góry.
Północ już przeszła.
Na prawo widać było całą wieś; długa ulica ciągnęła się na jakie pięć wiorst. Wszystko utuliło się w cichy sen głęboki. Ani ruchu, ni dźwięku — nawet trudno uwierzyć, że w naturze może być tak cicho. Gdy się w miesięczną noc zobaczy szeroką ulicę wioskową, z chałupami, brodłami, uśnionemi wierzbami — spokój ogarnia naszą duszę. W cieniu nocy chowa się ta biedna dusza od znojów, zmartwień i bólów; — a taka łagodna, smutna i piękna jest wtedy, że i gwiazdy patrzą na nią łaskawie i życzliwie i zdaje się, że nie ma już zła na świecie, że wszystko już dobre...
Na lewo zaczynało się pole. Widać go było daleko, hen aż po horyzont, zalane światłem księżyca, cichutkie całe, bez ruchu, bez dźwięku.
— To to właśnie! — powtórzył Iwan Iwanowicz. A czyż, proszę ja pana, nasze życie w mieście w ciasnocie i zaduchu, nasze bazgranie niepotrzebnych papierów, nasz wint — czy to nie futerał? A nasze obcowanie wśród nicponiów, próżniaków, głupich, pustych kobiet, gadanie i wysłuchiwanie banialuków — czy to nie futerał, proszę ja pana? Jeżeli pan chce, to panu opowiem historyę zajmującą.
— Nie! już czas spać — odpowiedział Burkin. — Do jutra!
Poszli obaj do stodoły i położyli się na sianie, i obaj już dobrze się pookrywali, zdrzemnęli sobie nawet trochę, gdy naraz usłyszeli ciche kroki: stup, stup... Ktoś chodził niedaleko od stodoły. Przejdzie kilka kroków, stanie, a po minucie znów: Stup, stup... Psy warknęły.
— To Marta łazi — zamruczał Burkin.
Kroki ucichły.
— Widzieć i słuchać, jak kłamią — przemówił Iwan Iwanowicz, przewracając się na drugi bok — i jeszcze cię nazywają durniem za to, że znosisz obrazy, poniżenia, że cierpisz to kłamstwo, nie śmiesz, proszę ja pana, otwarcie przejść na stronę ludzi uczciwych, wolnych, i sam łżesz, uśmiechasz się, a wszystko dla kawałka chleba, dla ciepłego kąta, dla rangi, dyabła wartej — nie! Dłużej tak żyć niepodobieństwo!
— No to już inna opera, Iwanie Iwanowiczu — powiedział nauczyciel. — Spijmy.
Przeszło dziesięć minut, Burkin spał. A Iwan Iwanowicz wciąż się przewracał z boku na bok i wzdychał, a potem wstał, znów wyszedł, siadł na progu i zaćmił fajeczkę.



O ŚWICIE.

Zimny świt we mgle chmurnej ugrzęzły
Sennem okiem spojrzał na ulicę,
Szarem światłem oblókł kamienice
I powoli rozplątywać jął węzły
Zapłakanej smutnej nocy jesiennej.
Zimny świt we mgle chmurnej ugrzęzły.

Miasto śpi w melancholii bezdennej —
Tu i ówdzie snują się, jak duchy,
Stróże nocni w posępnej a głuchej
Ciszy obumarłej Gehenny —
Jakieś widmo gasi mdławe latarnie.
Miasto śpi w melancholii bezdennej.

Świt już świt... Otwierają piekarnie,
Że też na myśl nie przyszło nikomu,
Aby wcześniej dziś wrócić do domu.
Ta noc czy mi ujdzie bezkarnie,
Czy nie sięgnie za zapłatę po życie.
Świt już świt... otwierają piekarnie.

Znowu wracam do domu o świcie
Idę sennie, chwiejnie przez ulicę,
Mózg mi krwawią bólu błyskawice;
Ranny wiatr żre mię jadowicie
Szum mam w uszach, usta pełne goryczy.
Znowu wracam do domu o świcie.

Obudziło się w sercu i krzyczy
Jakieś echo, i ból mnie przenika
I własnego brzydzę się języka
Duch mój krwawo ogląda się i liczy
Dnie minione, a złocistych snów echo
Obudziło się w sercu i krzyczy.

Włodzimierz Perzyński.


CONSPUÈZ ZOLA!

Stał przed sądem, jak zbrodniarz, iż za czcią nędzarza
Śmiał się ująć, co skaran bez dowodów, skrycie,
Gdzieś na wyspie czartowskiej marne pędził życie...
Motłoch ryczał: Utopić! On armję znieważa!

Precz z nim! Armja podporą władzy i ołtarza!
Wara bodaj włos ruszyć na hełmowej kicie!
W nieomylność żołnierzy wierzymy niezbicie, —
Precz z zuchwalcem, co wątpić się o niej poważa!

Wielki pisarz, ostatni snadź człowiek, śród wrzasku
Stał niemy... W uszach dziwna brzmiała mu muzyka,
Głos niedawny: Niech żyje wolność, republika,

Sprawiedliwość!... Wzniósł dumnie oczy pełen blasku:
Czuł, że akt się rozgrywa tragedji żywota,
Której krwawy początek widziała — Golgota...

Jerzy Żuławski.


NA DOLĘ i NIEDOLĘ...

Ty pójdziesz ze mną! Gdzie zwrócę swe kroki:
Czy w kraje, kędy wieczne leżą mroki
Czy na nieznane oceanów brzegi,
Czy na zamarłe wiecznym lodem śniegi,
Czy w kraje, kędy nie zachodzi słońce —
Wszędzie!... Na wieczność i na świata końce
Ty pójdziesz ze mną... Droga! pójdziesz wszędzie!
Na dolę jasną i niedolę ciemną...
A gdy Cię moja prośba nie zdobędzie —
To Ci rozkażę — i musisz pójść ze mną!
Wszakżeś mi sama, Ty biała,
Nad sobą wieczne panowanie dała...


∗             ∗

O luba moja — idźmy razem!
Zespólmy drogie sobie dusze
I bądźmy jednym ich wyrazem?
Wiesz, że przy Tobie odżyć muszę,
Muszę tajemne stłumić dreszcze,
Odegnać własne niepokoje,
Bo mię czekają długie jeszcze
Płomienne boje...
A gdy z nadmiaru nieludzkich uderzeń,
Lecących z siłą i ogniem błyskawic,
Zapomnę przysiąg i płomiennych wierzeń
I opuszczony ujrzę się wśród mgławic —
Ty wówczas, rękę kładąc na ramieniu
Mojem, śląc ku mnie swe wejrzenie miłe —
Rzekniesz: »Bądź silny!« i obudzisz siłę...
Bo czerpiąc moce w Twem jasnem spojrzeniu,
Dając hart stalny mego serca strunom —
Pójdę sam przeciw grzmotom i piorunom!
............
Ale najdroższa! Ty pójdziesz w świat ze mną
Na dolę jasną i niedolę ciemną...

Władysław Orkan.


MORSKIE OKO W NOCY.

Ciche jezioro w granitów koronie
Śpi... Wielka martwość powietrze przesyca...
Zdaleka pachną kwiaty i żywica —
I woda wzdycha, kiedy wiatr zawionie.

W czarno­‑puszystej obłoków zasłonie
Wyrzeźbił okno zimny blask księżyca.
Na piersi wodom upadł, jak tęsknica,
I zbudził srebrnym pocałunkiem tonie...

A tam z głębiny — fioletowo­‑śniada
Naga kobieta z wód zamarłych głuszy
Wypływa cicho i na brzegu siada.

Poświetl jej srebrzy piersi i kolana.
A ona sina, drżąca, zasłuchana
Czeka, aż ranne słońce ją osuszy...

Zakopane.
Władysław Sterling.


NOC LIPCOWA.

I.

O dziwnym mistrzu prawią mi bajarze
Że póty tęsknił i pragnął boleśnie,
I ciało trawił w miłosnym pożarze,
Aż mu się piękna ukazała we śnie

Odtąd miał spokój. Obraz z mgieł uwity,
Tęczową złudę — kochał krwią gorącą,
A potem przekuł w białość Afrodyty
I w zimnym głazie stopił miłość wrzącą.

Żart to bajarza, czy balsam legendy?
Ach, mnie się Ona w srebrze nocnej gazy
Cała jak żywa jawiła sto razy
Gdziem się obrócił — widziałem ją wszędy.

A przecie pożar mej tęsknoty rośnie.
Usta jej ust, a łono szuka łona,
Kurczowo ku niej prężą się ramiona
Lecz widmo trwa w oddali — bezlitośnie!



II.

W lipcową noc, gdy eter srebrno­‑modry,
Spadając z gwiazd, rozkoszne dreszcze budzi,
Gdy kwitnie świat heliotropami szczodry,
Uciekam w dal od tłumu śpiących ludzi.

W lipcową noc, gdy srebrno­‑modre pyły
Gęstnieją w mgły nad wielkich łąk moczary
Lub żywą skrą, świetnym się czerwiem skryły
W paproci haft i mchów misternych jary.


Ach w taką noc tęsknota rwie się z serca
I biegnie w dal, ku widm wstędze mistycznej,
Co brzegiem wód i środkiem pól kobierca
Zbladawych lśnień w kraj idą fantastyczny.

Ach w taką noc, gdy krzak różany pała
Łabędzia biel po stawie się przesuwa
A lilia woń tajemną w krąg rozwiała
I jej też duch w tęsknem marzeniu czuwa.

I ona dziś w zaklętą sunie ciszę
Nad lustro fal i wzniosłe kęp szuwary
Gdzie żadnym tchem źdźbło się nie zakołysze
I słodko śnią złotawe nenufary.

Ach, ona wie czem męka potępieńca
I znęcać się nie zechce ubóstwiona;
O, widzę Ją, jak z nimf cudnego wieńca
Wyrwała się i w moje mknie ramiona.

Widzę śnieg stóp — serce mi młotem bije,
Rozsadzi pierś nadmiarem żądz wylękłą,
Słyszę jej głos, czuję pachnącą szyję,
Szukam warg z róż —
Serce jak struna jękło!

∗             ∗

W lipcową noc na rzęsy rosa pada
I w tęczach jej duch się marzeniem mami,
Choć szkarłat róż o szczęściu baśnie gada,
Jasny go dzień rzewnymi żegna łzami.

Cezary Jellenta.


PIOTR ALTENBERG.
ZMIERZCH BOŻKÓW.

Piękna była, piękna jak Kytheréa, córa morza, gdy białymi palcami wyciskała łagodnie kroplisty ocean z jasnej fali swych włosów. Nazywała się Anita.
Mając 14 lat, działała już cuda, i jak wspaniała grozą, błyszcząca góra Magnetu, przyciągała okręciki życia z ich sternikami, a one rozbijały się.
Patrz! Wszyscy chłopcy z gimnazyum widząc ją stawali się mężami, a wszyscy mężowie gimnazyastami! A jeden z chłopców podsunął jej kartkę, na której było napisane: »Chciałbym umrzeć dla ciebie, Anito«.
Wtedy uczuła: »Takiem zdaniem można żyć, żyć!«
Tak doszła do słodkiej, cudownej świadomości, że jest w niej niezmierna, boska potęga, tryskająca jakby złocistymi promieniami na zimnych, ukrytych w cieniu ludzi, niosąca światło i ciepło z mysteryi własnych systemów słonecznych.
I poznała, że ta potęga płynie jak elektryczność świata z jasnej fali jej włosów, płynie z jej niebiesko­‑szarych ócz, płynie z pary jej wspaniałych piersi, z jej białych rąk, z jej lśniących jedwabnych szat.
I żyła, odkąd zaczęła żyć, jak wielkie boginie — — z ukochania! Żyła śpiewem uwielbiających ją ludzi, skargami zwilżonych ócz, psalmami upojonych serc, dymem kadzideł i wieńcami, żyła płomieniami, modłami, słowem miłości i zniszczeniem. Przyjmowała wdzięcznie, co jej przynoszono, i dawała uśmiechy. Tak rosła, dając ciepło i światło z mysteryi własnych systemów słonecznych, szafując łagodne promienie wiosenne i gwałtowne żary letnie, to znowu kryjąc się pod słońce zimowe. Raz śmiejąc się powiedziała o panach: »Moje ziemie!« Raz powiedziała: »Znam tylko jednego szczęśliwego człowieka; moją starą posługaczkę w kąpieli. Może mnie oglądać w całej wspaniałości!«
Innym razem, w pływalni, zawołała z kabiny, śmiejąc się: »Moje panie, która chce na mnie patrzeć, zapłaci tylko koronę. Pieniądze dostanie biedna Marya«. I wiele dziewcząt poszło i zapłaciło koronę. Tylko jedna nie przyszła. A Kytheréa rzekła do niej: »Czemu nie przyszłaś, Stefanio, patrzeć na moją wspaniałość?«
»Inne«, odpowiedziała Stefania, »przyszły nie po to, aby podziwiać twą wspaniałość, lecz aby znaleść błąd w tobie. Ja zaś wiem, że jesteś bez błędu. Bo tylko ten, kto jest bez błędu, traci poczucie wstydu i ma swobodę greckiej nagości, Anito!«
Raz przyszedł Bóg liryczny poeta, uderzył w harfę i śpiewał: »Kytheréo, córo morza...« Na tem skończył. A ona powiedziała: »Kto jesteś, co przedstawiasz?« »Ja?! Syn bogów jestem, poeta«. Wówczas uważała młodego człowieka za równego sobie i dała mu swój najlepszy uśmiech. Ale on żądał więcej, więcej. Wtedy dotknęła dłonią jego pleców i powiedziała: »Oszukałeś mnie. Nie jesteś synem bogów«. »Jak rozumiesz to, pani?« »Nie możesz żyć nektarem i ambrozyą. Musisz jeść, jak byk na łące. Odejdź!« A on myślał: »No, otrzymałem nowe wrażenie«. A jeszcze później przyszedł prawdziwy syn bogów. »Ah, tyś także taki«, pomyślała i dała mu najbardziej przelotny uśmiech. Lecz on żył tym uśmiechem. Wtedy poznała, że to prawdziwy syn bogów, który może żyć nektarem i ambrozyą i jest jej równy.
A potem przyszła nowa generacya, trzeźwiejsza.
I jeden, który nie był już poganinem i dla którego nie było Kytheréi z włosami, roszącymi oceany, ani świątyń greckich, uczczonych, powiedział: »Pragnę cię poślubić, Anito. Dochowam ci czci i wiary. Ale ten uśmiech pogański musisz odrzucić, moja droga. Zostaw takie sprawy paniom Kálmàr, Dirckens, Othérô, uświęconym boginiom«. Odtąd uważała go za najwyższego, bo nie był poganinem i nie zważał na jej uśmiech. I porzuciła uśmiech pogański. A kiedy porzuciła ten uśmiech pogański, który dał jej władzę nad światem, nad chłopcami w gimnazyum, nad słuchaczami praw i medykami w uniwersytecie, nad uczniami akademii sztuk, nad oficerami, nad synami fabrykantów, nad fałszywymi poetami i nad prawdziwymi, przestała sama być poganką, Kytheréą, córą morza, jak to śpiewał fałszywy poeta, a odczuł prawdziwy i stała się panią Anitą T., damą taką a taką, która co czwartek dawała przyjęcie z kolacyą, z wyjątkiem wieczorów w teatrze.
I jej mąż powiedział: »Nie chcę dłużej filozofować nad tym tematem... ale wiem, że dałem ci spokój, Anno. Był czas najwyższy. Zostawiona sama sobie, byłabyś zginęła. Nieprawda?!«
»Tak jest«, odpowiedziała poważnie, bez uśmiechu, zdetronizowana bogini... »dziękuję ci!«

Tł. St. Sierosławski.



WIZYA.

Mrok szary zaległ górskie krawędzie
I tylko gwiazdy w górze migocą,
Ale się szczyty gór już nie złocą
I czuć już ciszę wieczorną wszędzie —

A taką nocą — spokojną nocą
Kiedy tęsknota w sercu osiędzie
Duch nie wie dokąd iść, nie wie po co
Lecz wie, że był ból, że jest i będzie....

A taką nocą wszystkie sny jasne
Kłębią się w jakimś szarym chaosie
I wszystko we mgle nicości tonie....

Tylko zaduma w białym welonie
Schodzi rozwiewna ku mnie po rosie
A ja wpatrzony w jej oczy.... gasnę....

Edmund Bieder.


BURZA.
(Szkic).

Zamknęli bramy cmentarza,
Zamknęli na cmentarzu burzę, —
Burza szaleje po cmentarzu....
Z cmentarza rozchodzi się na świat,
Rozchodzi się po czarnem niebie,
Rozpędza tłum z ulic i pól:
Burza — samotnica, burza — groza....
Uciekli przed nią ludzie,
Pod dachy się skryli blaszane,
I pod słomiane strzechy,
Zaryglowali zawory swych drzwi....

Chodźmy na cmentarz!
Nie ujrzą nas ludzie,
Ludzie — zwierzęta i ludzie — kaleki:
Przed burzą się skryli pod dachy blaszane,
I pod słomiane strzechy,
Zaryglowali zawory swych drzwi —
Chodźmy na cmentarz, przez mur, przez mur!
Chodźmy, gdzie świeżo rozkopany grób,
Gdzie wicher jęczy najgłośniej,
I liście mokre miesza z grudą ziemi —
Chodźmy na cmentarz bez grobowców,
I bez krzyżów,
Na cmentarz biedaków,
Na cmentarz wydziedziczonych i sierot,
Na cmentarz przeklętych i zapomnianych,
Na cmentarz samotnych!....

Chodźmy zostawić tam trochę bólu,
Rozmawiać z świeżo rozkopanym grobem!....
..................

Ktoś klęczy, bosy, w łachmanach,
Warkocze zakryły twarz,
A z piersi opadł potargany rąbek bielizny — :
To kobieta!....
Twarz trzyma w dłoniach,
A po młodem ciele biegają dreszcze,
Grozy i rozpaczy —
Po młodem ciele,
Na którem swe piętna rzeźbił występek —
Gwałtów swych szponami.
Chodźmy do czarnej tej grozy,
Dotknijmy ręką potarganej szaty,
Ona powleka ten ból strzępami nędzy....
Zbliżmy się cicho,
Nie budźmy tych łkań —
Tu płyńcie łzy!....
Zostawmy wyznanie u stóp tej rozpaczy,
Wyznanie tłumione długo,
Wyznanie wybuchające z otchłani ponurych drżeń — :
Wyznanie miłości!....
Połóżmy pocałunek straszny,
Pocałunek miłości straconej,
Na drżących rękach nędzy —
Oddajmy trochę szalonego bólu
Grobom i burzy i nędzy....
Wrócimy potem, przez cmentarny mur,
Do swego domu nielitosnych ścian,
Uspokojeni, —
Bez ran na oczach, które nie patrzyły
W oczy tej nędzy rozpłakanej —
Do domu swego nielitosnych ścian
Wrócimy...

Kazimierz Lewandowski.


PROSTA ODPOWIEDŹ.

Jakiż cię duszo, jaki świat
Na mojej stawił drodze,
Że już od wczesnych życia lat
Do dziś dnia z tobą chodzę?

Czyś się zrodziła z morskiej fali,
Z uścisku wodnych ramion,
Że tyle w tobie głębi, dali
I nieuchwytnych znamion?

Czyś szumem ku mnie wyszła z boru
W cichym letnim wieczorze,
Że tyle w tobie rozhoworu,
Co szeptów leśnych w borze?

Czyś z melodyi ziemskich wstała,
Z powietrznych jakichś dźwięków,
Żeś mi się z pieśnią rozebrzmiała
W muzykę skarg i jęków?


Czy cię wiatr przywiał z ciemnych dali,
Spowitą w ciche płacze,
Że się coś w tobie wiecznie żali
I skarży i kołacze?...

∗             ∗

Ni ja zrodzona w obcej stronie,
Ni z cichych snów księżyca,
Ni mnie wydały morskie tonie,
Ni zorza bladolica!

Ni mnie z nieznanych dali z sobą
Powietrzna fala niosła!
Jenom ja życiem razem z tobą
Tu, na tej ziemi wzrosła...

Wykołysał mię smutek niewieści
I płacz bezdomnej dziatwy,
A tak miłośnie fala nie pieści
Tonącej w głębi tratwy!...


I bliźnia siostra moja Niedola
W kołysce ze mną spała —
To nas zaraza, wiejąc od pola,
Obie wykołysała...

Siostra poczęła siadywać wcześnie
Na pokolenia grobie —
Jam ulatała, zaklęta we śnie,
A wiater wiał ku tobie...

Czym urodzona z pogardy tronów,
Co dziatwę na grób wpędza —
Nie wiem... Mym ojcem ból milionów,
A matką wieczna nędza...

Władysław Orkan.


EDGAR ALLAN POE.
MILCZENIE.

Posłuchaj mię — powiedział pewnego razu Szatan, kładąc rękę na mojej głowie. Kraina, o której ci opowiem, jest ponurą Libijską krainą, położoną nad brzegami rzeki Zairy. Niema tam odpoczynku ani milczenia. Niezdrowe wody tej rzeki są koloru zgniłego szafranu — i nie płyną nigdy ku morzu, lecz drżą bezustannie pod krwawem okiem słońca, w spazmatycznem a bezsilnem poruszeniu.
A z obu stron tej rzeki o korycie pełnem namułu, na przestrzeni mil kilku rozciąga się blada pustynia olbrzymich nenufarów.
W samotności jedne ku drugim szlą swe westchnienia — wyciągając ku niebu długie jak u widm szyje, kołysząc wiekuiście trwałe łodygi. I słychać pomiędzy nimi jakby szepty stłumione, rosnące czasem do potęgi grzmotów podziemnych. I jedne ku drugim szlą swe westchnienia.
Lecz na kraju ich państwa wznosi się granica — a tą granicą jest las ciemny, ponury, bez kresu.
Tam — jakby fale u stóp Hybrydów, w bezustannym ruchu wznoszą się i opadają drzew mniejszych gałęzie. A przecież nie ma wiatru w przestrzeni.
Stare leśne olbrzymy chwieją się z ponurym łoskotem w jedną stronę i drugą. Z wierzchołków ich szczytów łzy wiecznej rosy spływają — a u stóp ich dziwaczne kwiaty, o kielichu przepełnionym jadem, targają się we śnie niespokojnym. A nad ich głowami z głuchym szelestem żałoba chmur czarnych przechodzi, ku zachodowi się tocząc, aby tam skłębionym wodospadem runąć w płomienistą otchłań horyzontu. A przecież nie ma wiatru w przestrzeni — a nad brzegami Zairy spokoju niema, ani milczenia.
Noc była — i deszcz padać począł — spadał kroplami — a spadłszy, w krew się przemieniał. Ja pośród smukłych nenufarów na moczarze ukryty, poczułem na mej głowie te wielkie spadające krople — i nenufarów policzyłem westchnienia, płynące jedne ku drugim w cichym majestacie ich smutku.
I nagle przez mgieł grobowych całuny przedarł się księżyc.  —
A księżyc był barwy szkarłatu.
I wtedy oczy moje spoczęły na ogromnej, szarawej skale, co nad brzegiem rzeki wzniesiona tonęła w krwawej kąpieli księżyca.
— A skała ta była szarawa, złowroga i bardzo wysoka — a skała ta była szarawa.
Na jej czole kamiennem były wyryte litery. I przez moczary nenufarów przedzierać się począłem aż na kraj rzeki, by litery w kamieniu wyryte przeczytać.
Odczytać ich jednak nie mogłem.
I powracałem już do nenufarów ukrycia, gdy księżyc krwawszym zabłysnął szkarłatem. Odwrócony spojrzałem znowu na skałę i na wyryte na niej litery — a litery te utworzyły słowo: Smutek.
Spojrzałem w górę; na szczycie skały cień się zarysował — skryłem się w gąszcze nenufarów, aby śledzić czynności tego człowieka.
A człowiek ten był wyniosły i majestatyczny — od stóp do ramion owinięty w togę starożytnej Romy.
Kontury w mgle się rozpływały — lecz jego oblicze, Bóstwa było obliczem. Bo przez płaszcz nocy i mgieł zasłony, przez rosy krople wilgotne — jaśniała twarz jego promienna.
Myślące i wyniosłe miał czoło — oczy od smutków zapadłe, a w każdym rysie twarzy czytałem ból i znużenie — i wstręt do ludzi — i samotności wielkie pragnienie. Człowiek ten usiadł na skale i głowę na rękach sparłszy, po smutku tym powiódł oczyma.
I śledził krzaków ruchy niespokojne — i drzew odwiecznych szelesty, a potem spojrzał wysoko i nieba dojrzał tajemne wahanie i księżyca krwawe szkarłaty. A ja zaczajony w nenufarów ukryciu czynności jego śledziłem.
A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem północ się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
I wreszcie oczy od nieba odwrócił, i patrzył na ponurą rzekę Zairę, na jej fale mętne i żółte — na bladych nenufarów rzędy i dosłyszał ich ciche westchnienia i szepty pomiędzy niemi krążące.
— A ja zaczajony w moim ukryciu czynności jego śledziłem. A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale. Zapuściłem się wówczas w topiele bezbrzeżnych trzęsawisk i depcząc las gnących się nenufarów, wołałem hypopotamy, zamieszkujące głębie moczarów. Hypopotamy, usłyszawszy moje wołanie, podeszły z głuchym pomrukiem do stóp skały i straszliwie, głośno do księżyca ryczeć poczęły.
— A ja zaczajony w mojem ukryciu czynności tego człowieka śledziłem. Człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
Przekląłem wówczas żywioły przekleństwem wrzawy straszliwej. — Niebo zczerniało od jej potęgi. W głowę człowieka deszcz bił strumieniami. Fale rzeki wystąpiły z brzegów, wyrzucając szmaty mętnych pian. We wodnem swem łożysku jęczały blade nenufary. Wicher obalał konary odwiecznych drzew. Rozlegał się huk grzmotów i rozbłysły krwawe pożogi błyskawic. Skała poczęła się chwiać w swych posadach.
— A ja zaczajony byłem wciąż jeszcze w ukryciu, aby śledzić czynności tego człowieka. A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
Więc wówczas gniewem się już uniósłszy przekląłem przekleństwem: Milczenia — rzekę — i nenufary — i wiatry — i lasy — i niebo — i grzmoty — i nenufarów tęskne westchnienia. Natychmiast oniemiało wszystko, co tylko dotknięte zostało przekleństwa mego potęgą...
Ustała żmudna wędrówka księżyca —
i skonały grzmotów pomruki
— i pogasły ognie błyskawic
— i chmur całuny zwisły nieruchomo
— i fale rzeki spoczęły w niemem korycie
— i zamilkły szelesty i szumy drzew
— i pocichły nenufarów westchnienia
— i żaden szmer nie przeszedł po rzędach milczących nenufarów
— i żaden dźwięk nie zadrżał w bezdennej ciszy pustyni.
Spojrzałem na litery, na skale wyryte. Treść ich była zmieniona: utworzyły słowo Milczenie... Wówczas spojrzałem w oblicze człowieka; — twarz jego pobladła od zgrozy. I nagle podniósł głowę, opartą na rękach — powstał — wyprężył się — i nadsłuchiwać począł — lecz nie było głosu w bezdennej ciszy pustyni. A słowo wyryte na skale było: Milczenie... i struchlał wówczas ów człowiek i odwróciwszy oblicze począł uciekać daleko — daleko — aż cienie nocy zakryły go moim oczom.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Otóż jest wiele jeszcze pięknych baśni w starych księgach Magów — w smętnych, w żelazo okutych księgach Magów. Są tam — powiadam Wam — wspaniałe opowieści o Niebie i Ziemi — o morza wielkiej potędze — o Geniuszach, co niegdyś nad morzem — ziemią i niebem panowały. I mądrość słów Sybilli jest w nich przechowaną — i święte, święte rzeczy, zasłyszane niegdyś przez owe ponure liście, co drżały wokoło Dodony; — ale jak prawdą, iż wiecznie żywym jest Allah — tak uważam tę baśń opowiedzianą mi przez Szatana, siedzącego koło mnie w cieniu otwartej mogiły, za najdziwaczniejszą chyba ze wszystkich!...
— A gdy Szatan opowieść swą skończył, stoczył się we wnętrze głębokiej mogiły i zawył śmiechem piekielnym. A ja nie mogłem śmiać się z nim razem — więc mię przeklął dlatego, że śmiać się nie mogłem...
...A ryś, zamieszkujący wiecznie mogiłę, wypełznął, położył się do stóp Szatanowi i badawczo patrzył mu w oczy.

Tłumacz J. Ra.


FRYDERYK NIETSCHE.
PIEŚŃ NOCY.

Stała się noc: i oto głośniej biją wszystkie wodotryski. A moja dusza jest także wodotryskiem.
Stała się noc; i wraz budzą się wszystkie pieśni kochanków. A moja dusza jest także pieśnią kochanka.
Coś nieukojonego, ukoić, się nie dającego jest we mnie; i to chce przemówić. Pragnienie miłości jest we mnie, które mówi jak sama miłość.
Światłem jestem: ach, gdybym był nocą! Ale w tem moja samotność, żem w świetle pogrążon.
Ach, gdybym był mrokiem i nocą! Jak chętnie przylgnąłbym usty mojemi do piersi światłości!
Nawet was błogosławiłbym, wy nikłe światełka i świetliki temu w górze — i byłbym wam wdzięczny za dar waszych promieni.
Ale ja żyję w mem własnem świetle i sam chłonę płomienie, które mają początek ze mnie.
Nie znam szczęścia biorącego; a przecież tak często marzyłem, że, kto kradnie, jest pewno jeszcze szczęśliwszym niż ten, który bierze.
W tem ubóstwo moje, że dłoń moja nie spoczywa w rozdawaniu; w tem zawiść moja, że widzę pełne oczekiwania oczy i rozjaśnione nocy tęsknoty.
O, niedolo wszystkich rozdawców! O, zaćmienie słońc moich! O, żądzo pożądania! O, głodzie trawiący wśród nasycenia!
Biorą z rąk moich; lecz czyż sięgam ich duszy? cała otchłań jest między dającymi a biorącymi.
Głód mój ma początek z piękności mojej: chciałbym, aby cierpieli ci, którym świecę, chciałbym ograbić obdarzonych przezemnie: — tak łaknę złości.
Chciałbym dłoń cofnąć z przed ich wyciągniętych dłoni; chciałbym się zawahać, podobnie jak ociąga się wodospad, staczający się w bezdeń: — tak łaknę złości.
Taką zemstę obmyśliła szczodrość moja: taka jest mądrość samotności mojej.
W rozdawnictwie zbyłem szczęścia, które miałem ze szczodrości mojej, i znużona jest cnota moja nadmiarem swoim.
Czyja dłoń jest ciągle ku rozdawaniu, niechaj baczy, aby nie utracił sromu; kto nie ustaje w szczodrobliwości, temu od rozdawania grubieją dłonie i serce.
Już nie mam łez w oczach dla sromu proszących; zgrubiała dłoń moja nie odczuwa już drżenia napełnionych dłoni.
Czemuż napełniają się łzami oczy moje i skąd ta rzewność w sercu mojem? O, samotności wszystkich rozdawców! O, milczenie wszystkich jaśniejących!
Tyle słońc krąży w pustych przestworach: do wszystkiego, co ciemne, mówią one swem światłem, — dla mnie milczą.
W tem jest nienawiść światła do wszystkiego co jaśnieje: bezlitośnie toczy się ono swoimi szlakami.
Niechętne w skrytości swojej dla wszystkiego, co jaśnieje, zimne wobec słońc innych: — takiem jest każde słońce.
Podobne orkanom wirują słońca po swych szlakach. Taka ich kolej. Krążą, posłuszne swej nieubłaganej woli. W tem ich obojętność.
O, tylko wam, wy ciemni, wy pogrążeni w mrokach, danem jest tworzyć ciepło z jasności! O, tylko wam dano pić pokarm i ukojenie z piersi światłości!
Ach, lód dookoła mnie, lód, który parzy dłonie moje. Pragnę. Pragnę waszego pragnienia!
Stała się noc: ach, czemuż muszę być światłem! I to pragnienie wszystkiego, co mroczne! I ta samotność!
Stała się noc: jak zdrój bije ze mnie tęsknota, moja — pragnę przemówić.
Stała się noc: i oto biją wszystkie wodotryski. A dusza moja jest także wodotryskiem.
Stała się noc: i wraz budzą się wszystkie pieśni kochanków. A dusza moja jest także pieśnią kochanka.





BRAT-SIOSTRZYCA.

Gdy tylko małą chwilę spocznę —
Stają mi w oczach cienie mroczne,
A z nich wychyla ku mnie lica
Niepokój i tęsknica...

Zrywam się — pędzę, kędy skryta,
Duszy nieznana okolica...
Darmo! przybywam... już mię wita
Niepokój i tęsknica...

I choćbym, idąc w przyszłość ciemną,
Błękitem zaszedł do księżyca —
To wszędy pójdzie, jak cień, ze mną
Niepokój i tęsknica...

I choć mię wszystko w świecie zdradzi —
To nieopuści brat­‑siostrzyca,
Ale do grobu zaprowadzi
Niepokój i tęsknica...

Władysław Orkan.


W MROKACH.

I.

Szumi sitowie — Na dżdżu i wichrze
Chwieją się łozin pół uschłe wiechy,
Idą po gąszczach szepty i śmiechy
Coraz ospalsze, dalsze i cichsze.


∗             ∗

Coraz powolniej błotem ciężarne
Toczą się wody na dnie koryta
I cała rzeka nocą nakryta
W jakieś czeluści zapada czarne.



II.

Szumi sitowie — Posępną nocą
Błądzę okropnym szlochając płaczem
I czarny tylko wie to mrok: za czem?
I czarny tylko wie to mrok: po co?


∗             ∗

Serce boleśnie szarpie się we mnie,
Ostatnim jakimś błyskiem dogasam —
Dusza została z nocą sam na sam
I w nierozświetlne zapada ciemnie.



III.

Szumi sitowie — Patrząc w mrok dżdżysty
Na wód leniwych zatęchłe męty
Widzę w oddali śród skał poczęty
Potok jak kryształ biały i czysty.


∗             ∗

Na pianie słońce barw igra tęczą
I niebo schodzi na toń błękitną
I srebrne lilie u brzegu kwitną
I pszczoły z pasiek lecą i brzęczą.


∗             ∗

A kiedy gołąb chciwy napoju
Zanurzy skrzydła strudzone lotem,

Nad śniegi bielszy wzbija się potem
Niepokalany zwiastun pokoju.


∗             ∗

A gdy wędrowiec w toń rzuci oczy,
Oczy aż na dno lecą jak — ołów
Chcące zobaczyć białych aniołów,
Co tam pilnują modrych przezroczy.


∗             ∗

O, niesplamiona nurtów czystości!
O, niezmąconych źródeł ochłodo!
Krysztalna, świeża, ożywcza wodo!
Nadbrzeżnych kwiatów słodka wonności!...


∗             ∗

Lecz rzekom nie stać! — strumień wciąż płynie
Przez świat szeroki, przez gaje, pola,
Coraz nurt inny z nim się zespola,
Coraz to częściej grzęznąć mu w glinie.


∗             ∗

W coraz to częstsze łamie zakręty,
Coraz w nim więcej szlamu i kału —
Pogasły cudne blaski kryształu
Została ziemia i muł, i męty.


∗             ∗

I coraz wolniej błotem ciężarne
Toczą się wody na dnie koryta
I cała rzeka nocą nakryta
W jakieś czeluści zapada czarne.



IV.

Szumi sitowie — Powiew wilgotny
Skowycze w łozach, jak dzika psiarnia,
Szalony smutek pierś mą ogarnia —
Dusza odeszła... dumam samotny...


∗             ∗

Dusza odeszła — na mchy mokradła
Pomięte skrzydła bez ruchu kładzie,
Czarne obsiadły ją wkrąg czeladzie
Jak stado sępów zgłodniałych padła.


∗             ∗

Noc głucha w okół. Wicher jesienny
Łka krwawym żalem zerwanych liści —
Dusza odeszła... Kto ją oczyści?
Ko wyrwie z kręgów ziemskiej Gehenny?



V.

Szumi sitowie — Pod memi stopy
Sączy się struga dalej a dalej;
Lecz jest kres czysty dla mętnej fali,
Są niezgłębione morza zatopy!


∗             ∗

Oczyszczający wszystko ocean
Rozlał się ówdzie w błękitną ciszę.
Słucham — na falach śmierć się kołysze,
Śpiewa zwycięski, zbawczy swój pean.



VI.

Szumi sitowie — Mgliste opary
Posępnym świtem bledną na wschodzie,
Stalowe błyski idą po wodzie,
Z głębi ciemności dzień wstaje szary.


∗             ∗

Zmokły kruk w górze nademną kracze
Myśląc o nowej a sutej stypie —
Wiatr mi na głowę zwiędły liść sypie —
Siedzę bez czucia na dżdżu i płaczę...

Maciej Szukiewicz.


TADEUSZ MICIŃSKI.
PANTEISTA.

O moja duszo — patrz — i nasycaj się! po jasnoturkusowem niebie płyną chwiejne róże obłoków i zanurzają się jedna za drugą w ognistych oceanach widnokręgu. Rubinowe smugi, jak miecze archaniołów, otaczają niewidzialnego wśród blasków Boga.
On zakrył się srebrną tarczą, której promienie cudotwórcze lecą na świat i wołają do życia — hej, do złotych czar życia, upajających winem przemiany.


∗             ∗

Fioletowe lasy wyzierają z poza różowych mgieł, zaorane pola lilowieją, migocąc tęczą dyamentów. Złotopurpurowe zboża kłaniają się młodemu słońcu, rozlane wody na łąkach odbijają w swoich błękitnych zwierciadłach niebiosa i stubarwną mozajkę chmur.
Skowronki w górze nucą swe pieśni weselne.
Czerwone owady wylatują z szelestem, koniki polne grają w trawie coraz liczniejszym chórem, pszczoły brzęczą po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują basem, a kosiarze łąkowi dzwonią gdzieś kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi ściągają.
A w mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa, błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Jakby rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w bezgranicza.
W źdbłach trawy się uginam pod kulami rosy — i razem z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza, kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel swój, bez myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo, gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a raczej ogarniam wszystko.
O matko moja! dobrze mi jest w tobie, uroczyście i harmonijnie, jak w świątyni: lazurowe sklepienia wzniosłaś, przetkane żywem srebrem, posadkę kwieciem usypałaś i zielenią; aromaty krążą, jak dymy kadzielnic; głosy roztapiają się w powietrzu, jak granie organów, zboża szeleszczą, jak poszept modlitwy, a ja, twój kapłan ofiarny, klękam, wsłuchany w tętno twojego serca.
O pani moja! jestem lirą twoich dźwięków, pryzmatem świateł, zwierciadłem barw i kształtów, ogniskiem pragnień.
I sercem...
Zaturkotało na drodze: toczył się wóz naładowany kamieniami. Koń stąpał powoli, z wysiłkiem; łeb schylił ku ziemi, na wychudłych biodrach wyciągnęły się muskuły, jak postronki, a ze startych boków sączyła krew.
— Wio, wio! i woźnica okłada batem.
Lecz koń przystanął, głowę zwiesił bezwładnie, z jękiem, stękaniem chwyta powietrze.
— Ścierwo! zaklął parobek i grubym końcem biczyska okładał po krzyżu i ślepiach.
Kości głucho łomocą...
Oj boli! taki jestem wychudły, głodny — i tak mi ciężko!... chomonto wżera się w piersi, postronki szarpią żywe mięso i ten kij sękaty kości mi gruchoce... Com winien, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żeś słaby daje prawo żyły ci wypruwać i kości przetrącać — to prawo ma twój pan — parobek.
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: »boli — nie bij«.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze — napróżno...
Ująłem szprychy, zwierzę wytężyło resztki sił — powoli, z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i pokurczone, stękał głośno, a w oczach głęboko zapadłych łzy mu świeciły — prawdziwe łzy...


∗             ∗

Zaćmiło się słońce w mojej duszy, łzy mi spływają po twarzy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam trudnością — boli!
Ciągnę ciężar bezmierny — stosy bólów życiowych — ostre głazy mnie cisną, twarde sznury mnie szarpią. Boskie prawa natury — pognębienie ogólne, pożeranie wzajemne...
Robak przegryza roślinę, zwierze ją depce i zjada, gdyż bezbronna, a żołądek silnych jej potrzebuje.
W trawie wre walka; w żywych organizmach pasożyty nurtują, mózgi i oczy napełnione miryadami robactwa.
Wszystko się niszczy nawzajem, a wszystkich prawem przemocy gnębi — człowiek.
Dziewicze lasy podpala, drzewa w rozkwicie ich życia siekierą rąbie, trawy i zboża podrzyna, czego dosięgnąć może — morduje i gwałci, bo silnym jest ten bratobójca. A za chwilę sam pada w proch, z którego powstał...
Przeraźliwy łańcuch szkieletów, zapadający w mrok nicości — oto byt; hałaśliwa maskarada na bezmiernym cmentarzu.
Maski — a pod niemi próchno: w życiu śmierć, w miłości nienawiść, w szczęściu — ból. Swobody niema — jedynie prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione, wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, dzieci, aby się niszczyły wzajemnie — a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w tobie.
Cierpisz, matko? o, i ja cierpię!...


∗             ∗

Słońce mnie pali, poty kropliste spływają po ciele — gdzież jestem? czarne linie kolei, czerwony dworzec i słupy zwrotnic...
Prawda, szedłem na spotkanie narzeczonej.
Pociąg z łoskotem się zbliżał i nagle, bieg hamując, stanął.
Posypała się gromada pasażerów, lecz — jej nie było. A tak pragnąłem, tak strasznie pragnąłem — właśnie teraz w tej chwili. Niechbym tylko był wzrok jej zobaczył...
Ktoś mnie trąca — urzędnik podaje list.
Tak... — o o! tak — aha... tak, tak... owca głupia!...
Pociąg ruszył. Z okna wagonu wychyliła się dama i rzuciła zwiędły bukiet na ziemię. Były to róże zrudziałe, jakby zatrute. Niektóre miały listeczki wyrwane — pewno służyły do wróżb: Kocha, lubi, szanuje... kopnąłem je nogą...
Skręciłem na drogę powrotną przez lasy.
Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte kamienice. Było upalno i duszno.
Spieszyłem przejść ten monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w nęcącej ciemni drzew: słońce tam nie przypieka, kurz nie wżera się w oczy.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.
Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym chłodem.
W przejrzystej cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzyła ciemny błękit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; czerwone muchomory podobne do szkarłupni; srebrzyste gołąbki, niby konchy perłowe, a na zalanych słońcem polanach latały żółte i błękitne motyle, niby kwiaty, kołysane falą.
Błysnęła lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Wskoczyłem do łodzi ukrytej w szuwarach i sunąłem po przez giętkie sitki na środek.
Szmaragdowo­‑niebieskie szklarki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych i złote czary kaczeńców migocą na ciemnej powierzchni. A gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie snopy rozpalonego światła; gorące blaski kłują, wlewając prądy podniecającej morfiny. Po krynicznym chłodzie lasu z rozkoszą zanurzam się w roztopionem srebrze. Zwlekam odzież i nagi rozciągam się w łodzi.
Czuję okropny ból i rozkosz czuję nadziemską. Rozsuwam liście nenufarów i wpatruję się w zachwyceniu: szare ziela wodnej pokrzywy tworzą gaje cudowne, sploty sznurów liliowych, przyczepione do amarantowych księżyców, jakby węże zasłuchane w pieśń, a tam, głęboko, czarne aksamitne łąki, pełne duchów błądzących. Maleńcy, zwinni pływacy szybują w zaroślach — i rozpierzchają się jak mgła przed złocistym cherubinem — karpiem, albo szczupakiem­‑lucyferem, który błyska srebrno­‑niebieskiem podskórzem, jak pochodnią.
Gdybyż to spocząć na tym czarnym aksamicie! rybki całowałyby mnie po ustach, odrywając kawałkami ciało; lilie miłośnie otoczyłyby wiotkimi ramiony mą szyję i wyciągały soki pożywne z mej piersi. Takieby wzrosły bujne, przeczyste, wspaniałe; takim symbolem niewinności, wdzięku jaśniałyby ich białe korony.
I bóle moje przejdą — jak dźwięk...
Stanę się dziedzicem wszystkich królestw, ciało i krew swą rozdawać będę wszystkim, którzy u mnie jeść zapragną — ja was napoję — ja was nakarmię!
Hej, hej! ludzie ryby łapią i mnie zjadają! Lilia Weneda ojca żywi liliami; jaskółka miała w dzióbie szklarka, wicher obłok poniesie, a rolnicy złożą obiaty, aby ich pola zrosił ożywczy deszcz mojej krwi.
Powstaję... słońce prostopadłe promienie skupia na mojej czaszce i śmiech porywa szalony: co za rozkosz! i wrę i płonę i mózg mi się warzy — oh!
De profundis clamavi ad Te, Domina Natura, sancta mater mea!
Nie chcecie? — to darmo — ja całemu światu rzucę ewangelię. Nie skrępujecie mojej wolnej myśli niczem. To jedyna wolność w tem więzieniu świata! Palicie mnie, obłudnicy? ale słowa moje poniesie drgający eter aż na szczyty najwyższych gór.
Już ogarniają stos mój płomieniste języki, lilie chusteczkami powiewają z radości, a tłum czarnych mnichów spogląda na mnie z brzegu, szemrząc modlitwy i przekleństwa.
Szatany krążą w powietrzu, oblewając roztopioną siarką i wołają: tyś nasz!
A tam — matka moja z zielonymi włosami wyciąga dłonie — skroń jej obłoki otaczają srebrzystym rąbkiem, u stóp jej na czarnym aksamicie rybki się gonią.
Kochasz mnie, matko? o, i ja cię kocham!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prysnęła gładka powierzchnia jeziora, jak rozbite zwierciadło; lilie pogrążyły się w wodzie, roje owadów rozpierzchły się, a ciało zapadało zwolna, aż spoczęło na dnie.
A wtedy uspokoiło się wszystko. Kwiaty wypłynęły na wierzch, oświeżone zamrzeniem; rybki zbliżyły się ciekawie do złotawej, nieruchomej bryły i zaczęły ją całować czy kąsać...





KORNEL UJEJSKI: ODA DO POEZYI.
Kiedy pod ciężarem strasznego bólu Ujejski tworzył hymn »jak jego serce poszarpany«, kiedy ze zmąconego rozpaczą patryotyczną serca darły się na świat potężne tony Chorału, może nawet nie przypuszczał, jakie olbrzymie znaczenie pieśń ta mieć będzie w losach Polski, nie wiedział, że stanie się sztandarem, pod którym się skupi wszystko, co tę ojczyznę miłuje, że będzie polskiem hasłem aż po nasze czasy. Przede wszystkiem zaś nie pomyślał, że za ten hymn naród postawi go w rzędzie swych najlepszych synów, że go umiłuje całem sercem i czcią, uwielbieniem otoczy. Ta cześć, to uwielbienie, nic ustało ani na chwilę, nie ustało i wtedy, kiedy poeta zamilkł, rzadko tylko perły swego natchnienia pokazując światu. To też drogą jest nam każda po nim pamiątka, każdy wiersz, każde słowo niemal.
Ogłaszamy tutaj niedrukowany dotąd wiersz Ujejskiego z r. 1885 p. t. »Oda do Poezyi« i jeden z jego listów. List ten był pisany do ś. p. Dra Hugona Zatheya. Jest podziękowaniem za przesłaną rozprawę o młodości Zaleskiego (Młodość Bohdana Zaleskiego przez H. Zatheya. Kraków l886) i zawiera krótkie wspomnienie Ujejskiego o autorze »Dum a dumek«. Do listu dołączona jest Oda wraz z dedykacyą. I wiersz, bardzo charakterystyczny dla twórczości Ujejskiego w późniejszych latach, i list, charakteryzujący jego osobę, są nader ciekawe i zasługują na ogłoszenie.


Pawłów 17 paździer. 1886.
Szanowny Panie!
Dziękuję serdecznie za przesłaną pracę o młodości Bogdana Zaleskiego. A za wyrażone uczucia dla mnie w przypisku, całem sercem wdzięczny jestem.
Nie tytanicznym porywem, ale szelestem harmonijnej miłości podnosił się Bogdan na skrzydłach swego natchnienia — i tem szturmował do polskich dusz. Dziś one zaparte i dla energii i dla miłości. Jak słyszę, zbiorowe wydanie pism Bogdana, dokonane we Lwowie, z trudnością schodzi z półek księgarskich.
Skromna, łagodna, świetlana postać Bogdana stoi mi dotąd żywo w pamięci. Czterdzieści lat mija, gdy Ją poznałem w Paryżu. Przy moim kominku, po niedawnym powrocie z Palestyny, opowiadał mi swoją pielgrzymkę.
Z miłością i głebokiem pojęciem ich ducha sądzisz Pan poetów. Wyjątkowym w tym względzie jesteś dziś pisarzem.
W wdzięcznem uznaniu posyłam Panu na pamiątkę moją Odę do poezyi — drukowaną ona nie była i nie rychło będzie.
Racz, szanowny Panie, przyjąć wyrazy wysokiego mego szacunku i poważania.
K. Ujejski.
Do tego listu dołączony jest ów wiersz »Oda do poezyi« z dedykacyą: »Panu Hugonowi Zatheyowi ten odpis przesyła na pamiątkę K. Ujejski«. Słowa poety o tej odzie, że nierychło będzie drukowaną, sprawdziły się: napisana w r. 1885 wychodzi z druku po latach trzynastu. Przysłowie powiada: »lepiej późno, niż nigdy«, tembardziej, że rozchodzi się tu o utwór poety umiłowanego i uwielbionego przez cały naród — więc każda pamiątka, choćby najdrobniejsza, jest nam miłą i drogą.
ODA DO POEZYI.

Matko zapału!
Siostro wieczystego ducha!
Córko Boga!
Pokrewna każdemu ciału,
Rozlana wszędzie
Po ostatnich słońc krawędzie
Których niema —
Błogosławiony, kto ciebie widzi, słucha,
Blasku Boga! Dechu Boga!

Siłami trzema
Bóg panuje:
Miłością, co tworzy,
Harmonią, co zlewa,
Poezyą, co śpiewa....
Błogosławiony, kto wie i czuje!

Nierozerwana, zespolona,
W jedno się łoży
Ta trójca ona;
W miłości poezya i harmonia,
W harmonii poezya i miłość,
W poezyi tamte dwie —
Ot — rozwiązana wszechbytu zawiłość,
Co się na Dobro i Piękno wyłonia.


O! niebiański śnie!
Spadły na człowiecze serce liche,
Jeśli pokorne i ciche;
W tobie nie mara i mglistość,
W tobie jest rzeczywistość
I moc i prawdy całość!

Wstańcie, których gnębi małość!
Rozradujcie się w wszechbycie —
Nędzne, krótkie wasze życie —
Przedłużcie je liczbą wrażeń
Co są czyste i wieczyste,
Co są sielskie i anielskie,
Co są pańskie i kapłańskie.

Więcej bytu w raju marzeń,
Niźli na ścieżkach tułaczych.
Ileż ludów nieboraczych
Zapadało w wieczną ciemność,
Bo prócz gwałtu, krwi i zbrodni
Nie miały innej pochodni!
Idąc w zgiełku a samotnie
Sypały się bezpowrotnie
Na gruz — na pył — na nicość!

Poezyo! w tobie odwzajemność —
Poezyo! w tobie jednolicość —
Tem licem patrzysz w Boga,
I wiesz, jaka ci droga!

Wstańcie! których gnębi małość!
Ikarów lot, nie zuchwałość,
Tylko bierzcie silne, zdrowe,
Stalne skrzydła!... nie woskowe.

Poezyo! w tobie stal,
W tobie i siła i zdrowie —
Ale Boga chwal!
Ale wzlatuj ponad mrowie!


Temu mrowiu na mrowiskach
Świeć i śpiewaj w tęczy błyskach
Bądź mu ulgą i otuchą —
Rosą, kiedy mrze posuchą,
Chlebem, kiedy łaknie głodne,
Szczęściem, kiedy śni swobodne.

A ty Polsko, której wieszcze
Mieli zmartwychwstanne dreszcze
Dla Ciebie tylko, dla Ciebie!
Bo o sobie nie myśleli
A za swój chleb kamień wzięli —
Ty Polsko, matko boleści,
Żebraczko o skąpym chlebie,
Dla tych odepchniętych synów
Bądź tarczą w potrzebie —
Kto z nich wie, niechaj ci wieści!

Nie żądni oni wawrzynów,
Ani orderowych szarf,
Ni dygnitarskich chomątów —
Nie zabiorą miejsc nikomu!...
Ale są synami domu,
I mają prawo do kątów
Dla siebie i dla swych harf.

w Pawłowie r. 1885.





Z LEGEND. BRAHMINI.

»Wyszło promienne bóstwo z indyjskiej świątyni
Skąpać się w powietrznianej fali na błękitach —
I zaśniło o nowych, niestworzonych bytach
I oddało swe myśli naturze­‑mistrzyni...

Nazajutrz rano przyszli kapłani brahmini
I strwożeni, szukali bóstwa na sufitach —
Napróżno!... aż z radością dopatrzyli w mitach,
Że się chowało senne do złoconej skrzyni...

A gdy się wierni zeszli — kapłani przezornie
Zamknęli, mówiąc. »Tam spi... nie budźcie! aż wstanie!
I na twarze przed skrzynią upadli pokornie.

I wierni uwierzyli w ciche bóstwa spanie
I czcili pokłonami marę — gdy na ziemi
Myślą się unosiło wieczną między niemi..«

Władysław Orkan.



NAD JEZIOREM.
WSPOMNIENIE.

I.

Były trzy siostry...
Minęło to dawno, choć czasem wraca, szczególnie w długich nocach; ale nie czuję nic złego, kiedy mi się śni.
Były trzy siostry, a najmłodsza Magda miała szesnaście lat i zielone oczy. O niej jednej nie chciałbym wiele pisać — zresztą trudno, bo od czasu jak byłem nad jeziorem minęło dziesięć lat.
Kiedy przyjechałem nad jezioro, było jeszcze zimno; byłem tam po raz pierwszy, i wydawało mi się wielkie, bo góry wyglądały jak niebieskie obłoki. Woda była ciemnozielona, głęboka, i tak blizko moich oczu, że dostawałem zawrotu głowy.
Na łódce stał chłop wysoki i chudy; marszczył czoło kiedy się na mnie patrzył, a wiosłował mozolnie, bo łódka była ciężka.
Poznałem go potem bliżej; był poważny w ruchach i mowie, a dobry i cierpliwy jak grzeczne dziecko. Poznałem go wtedy, kiedy jechaliśmy na pogrzeb, daleko aż do miasta.
Miał on żonę, Anusię i małą córeczkę garbatą, która się nazywała tak samo jak matka.
Siadali nieraz wieczorem nad wodą, a rozmowa ich cicha i monotonna mieszała się z pluskiem żab, które skakały z brzegu do jeziora...
— Czy Anusia chłopczyk?
— Nie, tato — dziewczynka.
— A jak ci na imię — dziewczynko?
— Anusia.
— Ładna Anusia — czy brzydka?
— Ładna Anusia.
— Nie, brzydka. Kto jest ładna Anusia?
— Mama jest ładna Anusia.
A czasem łowili ryby. Ładną Anusię widziałem tylko raz, bo zawsze chorowała i siedziała w chacie. Była żółta i mizerna.
...Nie wiem skąd to wszystko przyszło mi naraz do głowy, bo od czasu jak byłem nad jeziorem minęło dziesięć lat...

II.

...»Było nas dwudziestu faunów; chwialiśmy się na nogach i gwiazdy tańcowały nam nad głową, bo wino było słodkie jak nektar... Urządziliśmy sobie polowanie... A najgorzej wyszła na tem mała nimfa, Kalista, która spała w trawie pod dębem. Leżała na plecach, a na jej białej piersi siedziała żaba. Gruby Pyrkeraks rzucił się na ziemię i choć dwóch z nas chwyciło go za ręce, trzech ciągnęło za nogi i... Ale nie o tem chciałem wam mówić... Tylko o tem, jaką uciechę mieliśmy z Chryseidosem, poetą, który się kochał z Melittą, siostrą owej kapłanki z Lesbos«...
Tak czytała Elli. Jak dziecko, choć była wielka, w piersiach szeroka i rozkwitła jak biała róża...
...»Z Lesbos. Nawet wzrokiem się całowali i usychała woda w strumyku. Kochali się w swoich cieniach, w śladach stóp swoich«...
Cicho na jeziorze... i w powietrzu. Trzymaliśmy się za ręce, i położyłem głowę na jej kolanach, żeby lepiej słyszeć... Jakbym leżał na ciepłej ziemi po deszczu. Słyszałem jak brzęczą muchy i jak Anusia pierze bieliznę.
Woda podnosiła łódkę. Uczułem, jak Elli ściska kolana. Głowę schyliła wtył, a włosy pływały na dole jak wodne lilje...
Była biała, kiedy mi spojrzała w oczy. Cofnęła się przedemną, choć jeszcze nie tknąłem jej ciała... Wtedy dopiero objąłem ją wpół...
Zaczęła wołać na pomoc... Ręce mi drżały i wiedziałem, że woła na próżno...
— Anusiu?...
Zaszeleściały liście nad brzegiem.
— Anusiu?...
Lekki plusk w wodzie... Coraz bliżej i bliżej... Potem czułem, że Anusia stoi już koło nas. Płakała cichutko, jakby brzęczała drobna muszka...
Spojrzałem na nią — Cofnęła się i uciekła.
Reszty nie wiem, bo od czasu jak...


III.

Wiedziałem, że będzie burza.
Leżałem w trawie i patrzyłem się w niebo. Myślałem sobie: Oto leżę na dnie jeziora, a niebo w górze, to zwierciadło wody, jaskółki w powietrzu, to srebrne rybki — a kiedy się lekko podniosę, wypłynę aż na samą górę i zobaczę... inny świat, inne słońce...
Ale przyszedł zimny wiatr; czułem jak idą zdaleka wielkie chmury, których jeszcze nie widać.
Zobaczyłem w dole prawdziwe jezioro. Przez dzień cały, było ono tak białe jak roztopione słońce, teraz poczerniało i tylko gdzieniegdzie się pieniło, jakby pływały lśniące gołębie, które trzepotały skrzydełkami...
Zobaczyłem także Magdę, która siedziała na ziemi. Spostrzegła i zaczęła się do mnie śmiać.
— Co ty robisz Magdo?
— Zrywam fjołki...
Zaczęła przynosić każdy fjołek z osobna.
— Pachnie?
— Bardzo.
— Widzisz... zbudził się i pachnie.
Przyniosła drugi kwiat.
— A ten?
— Ten jeszcze śpi.
— Kiedy fjołek pachnie?
— Tylko czasem...
— Kiedy?
Nie wiedziałem, a ona szepnęła po chwili patrząc mi w oczy i zarumieniona:
— Ja wiem.
— ...Kiedy?
— Kiedy — Kocha. Nadeszła Elli, czerwona z gorąca i z kapeluszem w ręku. Przystąpiła do mnie:
— Pojedziesz ze mną na jezioro?
— Będzie burza — mówię patrząc na Magdę, która posmutniała.
— Magdo, pojedziesz z nami? — spytała znowu Elli.
Magda klęczała na ziemi i zbierała kwiaty do fartuszka.
— Idźcie — szepnęła tylko.
Stałem się przed burzą miękki i wrażliwy.
— Chodź Magdo — prosiłem.
Ale ona potrząsła jasną główką. Wstała i oddaliła się cicho nie mówiąc słowa... I nie odwróciła się nawet, tylko oddalała coraz bardziej... A chłód wiał z jeziora i...
Na jeziorze było ciemno, tylko gdzieniegdzie pieniło się, jakby pływały lśniące gołębie, które trzepotały skrzydełkami...


IV.

Były trzy siostry...
Mówili ludzie, że Ada była najpiękniejsza. Niestety widziałem ją tylko krótko, bo kiedy nadszedłem, zabijali właśnie wieko jej trumny. Widziałem tylko włosy gęste i rude — oczy były otwarte ale już szklanne. Mówiono, że umarła przy pierwszem dziecku; mąż był lekarzem; gruby człowiek, niesłychanie lubiany w okolicy.
Wieczór przed pogrzebem nie wiedziałem jeszcze o niczem.
Kiedy zeszłem jak zwykle do ogrodu, ładna Anusia siedziała blada przed chatą i obierała ziemniaki.
— Dobry wieczór — mówię.
— Dobry wieczór, paniczu — Niema pani ani panienek.
— Gdzież są?
— W mieście... Pani doktorowa umarła.
— Kiedy? — pytam przerażony.
— Tej nocy.
Nadszedł mąż.
— Dobry wieczór, paniczu... Pani doktorowa umarła.
— Wiem... słyszałem....
Zaczęli oboje opowiadać, a ona się rozpłakała.
— Co za nieszczęście — powtarzam mechanicznie — co za nieszczęście!...
Patrzyli na mnie oboje; byłem tak wzruszony, że się prawie uśmiechałem.
— Czy była młoda?
— Była młoda, paniczu, młoda...
Dzwonili właśnie na Anioł Pański. Zeszłem w milczeniu do jeziora myśląc o Adzie.
Wziąłem wiosła i popłynąłem powoli w kierunku przystani i miasta. Było już bardzo ciemno, kiedy wracałem. Nie widziałem nic prócz własnych rąk, bo księżyc jeszcze nie wszedł i tylko gwiazdy świeciły.
— Tej jednej nie znałem — snuło mi się po głowie — tej jednej siostry nie znałem...
A na drugi dzień w południe, byłem znowu nad wodą. Koło mnie stał mąż Anusi w stroju sztywnym, niedzielnym...
— Zdążymy jeszcze — mówił odwiązując łódź — pogrzeb jest dopiero o szóstej...

V.

Z wieńców pachły róże, pachły wielkie lilje... Kobiety trzymały w rękach białe chustki. Były i batystowe, bo doktor miał bogate pacjentki.. Elli płakała głośno. Anioł z białego marmuru, który był opodal na grobie dziecka, czerwienił się jasno w ogniu, bo słońce zachodziło.
— Słońce zachodzi — rzekłem cicho do męża Anusi — trzeba wam wracać...
On nie słyszał, bo klęczał ze spuszczoną głową i szeptał:
— ... łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...
Promienie padły mi prosto w twarz; oślepiony nie widziałem nawet Magdy, która klęczała koło mnie...
Ona mnie w tej chwili nie kocha — pomyślałem naraz o niej — nie kocha, bo klęczy nad trumną...
Wszyscy uklękli.
— Requiescat in pace — wymówił ksiądz..
Zrobiło się cicho, całkiem cicho. A kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, jak ponad głowami wszystkich leci motyl o białych skrzydłach — a za nim drugi, także biały... Widzę jak się złączyli... dotknęli się kropielnicy... a teraz lecą nad siwą głową matki Ady...
Potem uczułem na sobie rękę. Czułem wyraźnie, jak się coś mnie dotyka, jakby mała ręka...
Schyliłem nisko głowę..
— Magdo — szepnąłem — czy ty się mnie dotknęłaś?...
Jej oczy były wielkie, całkiem blisko moich; twarz była spokojna i jasna...
Nie odpowiedziała nic.
Wstała, żeby się pożegnać ostatni raz ze siostrą.



VI.

Na jeziorze było ciemno. Wziąłem towarzyszowi wiosła żeby nie siedzieć i nie myśleć. Bo zdawało mi się jeszcze ciągle, że czuję małą rękę, która się mnie dotyka delikatnie i ostrożnie, jakby mi chciała coś zabrać... A jezioro wyglądało jak czarny dół.
— Czy jeszcze daleko? — spytałem się kilka razy. — Która godzina?
— Zbliża się północ. Płyniemy powoli...
Usiadłem znowu przy sterze. Nie czułem wcale, że się ruszamy...
— Czy my nie stoimy na miejscu?...
— Płyniemy paniczu; widzę jak się ruszają drzewa. Ale czy panicz...
— Co? — spytałem cicho...
— Czy panicz nie słyszy?
Usłyszałem plusk, jakby ktoś jechał za nami...
— Stańmy! — zawołałem drżącym głosem.
Słuchaliśmy długo w ciemnicy — Czułem dreszcze na całem ciele... Ale słychać było tylko deszcz, który zaczął kropić...
Powtórzyło się tak kilka razy.
— Upior — szeptał mój wioślarz i modlił się głośno. Była północ, kiedy przybiliśmy do brzegu. U ładnej Anusi świeciło się jeszcze w oknie.
— Chwała Bogu! — westchnąłem...
Podaliśmy sobie ręce.
— Dobranoc wam, i... dziękuję.
— To ja dziękuję paniczu; dobranoc...
Słyszałem jeszcze chwilę jego kroki... Poszedł w sad, gdzie stał na górze jego domek...
Byłem sam.
Stanąłem przy drzwiach wili. Drzwi były zamknięte; klucz wziąłem rano ze sobą. Było bardzo ciepło i padał drobniutki deszcz... Z jeziora słychać było żaby: kwak... kwak — kwak... kwak...
— ... Zgubiłem klucz! — syknąłem naraz z rozpaczą...
Co robić?... Zgubiłem klucz.
... kwak — kwak... kwak... kwak...
U Anusi się świeci. Widziałem raz u niej cały pęk kluczów... Może nie śpią.
Poszedłem szybko w górę...
Kiedy stanąłem przed chatą — widziałem przez oświetlone okno całą izbę. Anusia leżała w łóżku; piersi jej były wpół odkryte. Sparła się na ręce i słuchała męża, który siedział u jej nóg, jeszcze nierozebrany... Słyszałem jego urywane słowa:

... a na jeziorze straszyło... Jechał za nami upiór... Wiosłował jak człowiek... Panicz kazał: halt.. i stoimy, a upior nic... Jedziemy, a upior znowu straszy... Myślę ja sobie: Boże...
VII.

Były trzy siostry...
Ale świeca już dogorywała — boję się, żeby sama nie zgasła... A chciałbym jeszcze opisać jak to raz, w nocy, przed dziesięciu laty... a było to w ową noc, kiedy to wróciłem z pogrzebu Ady.. i kiedy zgubiłem klucz...
Zgubiłem ?... Jakże to było?...
Pamiętam jeszcze wszystko, choć od czasu jak byłem nad jeziorem minęło dziesięć lat...
Musiałem wtedy pójść do Anusi — choć było późno, a przestraszyli się oboje, a ona leżała już w łóżku...
On był... najwięcej.. i tłómaczył mi sennym głosem, że musiałem chyba zgubić wtedy... jak wyskoczyłem z łódki... bo zresztą.. nie wie, a może jest w łódce i trzeba poszukać...
Ale dali mi inny. A za chwilę byłem w domu.
Położyłem się do łóżka.. ale musiałem śnić niespokojnie, bo słyszałem ciągle jak szumi jezioro...
A naraz — zbudziłem się. Księżyc oświecał jasno pokój...
— Magdo!... Na miłość Boską — to ty?...
Klęczała przy mnie; czułem jej ciepło... a oczy blisko siebie jak gwiazdy...
— Ja Ciebie... kocham — szeptała.
— Magdo, Magdo... — Byłem bezprzytomny, tuliłem ją do siebie.
— Kocham — powtarzała drżącym głosem — kocham...
— Jakże tu przyszłaś dziecko?
Zaśmiała się cicho.
— Jechałam ciągle za wami...
— Ty?
— Nie słyszałeś? Stanęliście kilka razy...
— Ale — drzwi były zamknięte, i...
— Miałam klucz — powiedziała powoli, patrząc mi dziwnie w oczy...
I nie zapomnę nigdy tego wyrazu, tak jak nie zapomnę jeziora i jak nie zapomnę dotknięcia tej ręki, która mi zabrała na pogrzebie... klucz.
Ale płomyk się wyciąga; świeca syczy i gaśnie...
Były trzy siostry...

Tomasz Czaszka.


BJÖRNSTJERNE BJÖRNSON.
— —
PONAD SIŁY
dramat w dwóch aktach.[5]
AKT I.
Uboga izba z powałą belkowaną. Na prawo dwa okna, na lewo drzwi. Z przodu, trochę na prawo, stoi łóżko, tak ustawione, że leżąca na niem ma drzwi nawprost. Przy łóżku mały stolik z flaszkami, pudełkami. Komoda, stołki i inne sprzęty.
SCENA I.
W łóżku leży KLARA SANG, przykryta białą kołdrą. Przy jednem z okien stoi jej siostra ANNA ROBERTS.
Anna Roberts. Jak pięknie błyszczy słońce na liściach brzozowych. Jakie tu liście delikatne!
Klara Sang. Teraz czuć zapach czeremchy.
Anna. Tu na dworze niema czeremchy.
Klara. Stąd jej nie dojrzysz, ale ja ją czuję. Ranny wiatr przynosi tutaj jej zapach.
Anna. Ja nic nie czuję.
Klara. O, po tak długiem leżeniu odczuwam każdy najmniejszy powiew.
Anna. I rzeczywiście czujesz?
Klara. I jak wyraźnie! Ale proszę cię, zamknij dolne okno.
Anna. I owszem (zamyka).
Klara. Kto ci to mówił, że trzeba być przygotowanym na oberwanie się góry?
Anna. Stary przewoźnik, który nas przewoził. Deszcz padał bez przestanku, a on na to powiada: „to niedobrze, nie. Po takich deszczach zawsze się tam w górach obsuwa ziemia“.
Klara. Całą noc o niczem innem nie myślałam, tylko o tem. Trzeba ci wiedzieć, że tu już nieraz zdarzały się lawiny kamieni. Raz — ale to jeszcze przed naszem tu przybyciem — wzięła taka lawina kościół ze sobą.
Anna. Kościół?
Klara. Nie ten, przedtem stał on trochę dalej.
Anna. Dlatego go pewnie wystawiono tak blisko muru ogrodowego?
Klara. W istocie. Kiedy wyjmą okna w kościele na lato, to mogę stąd, bez wstawania, słyszeć Adolfa, jak śpiewa przy ołtarzu. Oczywiście, gdy te drzwi otwarte, i tamte w tamtym pokoju, i okno również. On ma taki piękny głos. Kiedy wszystkie drzwi otwarte, to widzę wprost stąd kościół. Przyjdź tu bliżej, moja droga — dlatego też łóżko jest tak ustawione.
Anna (podchodzi). Ach Klaro, i że ja cię tak zastać musiałam!
Klara. Anno!
Anna. Dlaczegoś mi o tem nic nie pisała?
Klara. Najpierw — Ameryka — widzisz, to daleki kraj, a potem — ale o tem potem.
Anna. Nie zrozumiałam wczoraj twojej odpowiedzi, kiedym cię pytała o doktora.
Klara. Adolf był przy tem, i dlategom cię zbyła. Nie wzywamy wcale doktora.
Anna. Nie wzywacie doktora?
Klara. Chodził, chodził — mieszka stąd dość daleko — i nic nie pomagało. A że leżałam cały miesiąc bezsenna —
Anna. Cały miesiąc bez snu?! Ależ to chyba niemożliwe!
Klara. Już temu, widzisz, z pół roku.. Tak samo byłoby i z jego pomocą, nieprawdaż? Mój mąż zadał mu pytanie, co mi właściwie jest, a on nazwał tę chorobę w jakiś brzydki sposób. Adolf mi tego nie powiedział i tak sama nie wiem, co to takiego. Od tego czasu już nie posyłaliśmy po niego.
Anna. Czy cię tylko nie męczy tak długa rozmowa?
Klara. Czasem całymi dniami nie odezwę się ani słowa, a czasem mówię bezustannie. Nie mogę się powstrzymać. Zaraz tu nadejdzie Adolf ze swej rannej przechadzki — Przyniesie kwiaty — dla mnie.
Anna. Jeżeli chcesz, narwę ci kilka, kiedy tak lubisz kwiaty.
Klara. Ach nie, dziękuję ci, nie. Niektórych kwiatów nie znoszę. On je zna. — Ale, Anno, niceś mi nie mówiła, jakeś się spotkała z memi dziećmi na parowcu. Takbym chciała coś o tem usłyszeć.
Anna. Wczoraj było tu tak gwarno —
Klara. A wyście byli pomęczeni. Pomyśl sobie, dzieci jeszcze śpią. Od siódmej do siódmej! Co to znaczy młodość!
Anna. Ale bo też było im to potrzebne. Co do mnie, kilka godzin snu bez przerwy wystarcza mi zupełnie. Nie czuję się wcale zmęczoną.
Klara. Tak, to mówią wszyscy, co tu przychodzą, gdzie słońce świeci o północy. — Ale dzieci? Prawda, jakie to miłe stworzenia?
Anna. A jakie jeszcze niewinne! Ale niepodobne do was, ani do ciebie, ani do Sanga, tylko w oczach przebija pewne podobieństwo: ale to spostrzegłam dopiero później.
Klara. Ach opowiedz mi, opowiedz!
Anna. Widziałam, jak weszły na statek i widywałam je później, jakkolwiek jechały drugą klasą —
Klara. Środki nie wystarczyły na pierwszą — moje biedactwa!
Anna. A więc, w pierwszej chwili nie poznałam ich. Ale raz, stałam na pokładzie i widziałam, jak spacerowali oboje. Za każdym razem, kiedy zbliżywszy się ku mnie, zwracali się, nie mogłam zapomnieć tych oczu. Te oczy już gdzieś widziałam. Wtem para mew przeleciała tak blisko ich głów, że Rachela przestraszona wyciągła ręce jak do obrony. Ten ruch był zupełnie twój. Wówczas poznałam i oczy. To były oczy Sanga!
Klara. Wówczas podeszłaś ku nim?
Anna. Pytasz jeszcze? Zapytałam ich: „Czy nie nazywacie się może Sang?“ Odpowiedź była zbyteczna. Widziałam to po ich twarzach. „Jestem ciotką Anną z Ameryki“ — mówię dalej. I tu opanowało nas wszystkich takie wzruszenie (obie siostry płaczą).
Klara. To Rachel pisała do ciebie i prosiła cię, abyś przyjechała? Nieprawdaż?
Anna. Tak jest. Jestem jej zato wdzięczna do śmierci. Jaka ona dobra! Wzięłam ją naturalnie zaraz do pierwszej klasy i owinęłam wielkim szalem; było jej zimno. On otrzymał pled.
Klara. Moja dobra Anno!
Anna. A ty, Klaro! Ach, co z tobą się stało! Przypominasz ty sobie, jakie to było z ciebie wesołe i żywe stworzenie?
Klara. Tak. tak! Sama nie wiem, od czego zacząć, aby ci to wszystko wyjaśnić. O mój Boże!
Anna. Dlaczego nie napisałaś mi całej prawdy. Przecież mnie, przy moich środkach przyszłoby bardzo łatwo zapobiedz temu, abyś się nie przepracowywała! Tak długo ukrywałaś przedemną rzeczywisty stan rzeczy. Dopiero Rachela napisała mi wszystko.
Klara. Tak, tak. Nie inaczej. I tak być musiało.
Anna. Ale dlaczego?
Klara. Gdybym była o tem napisała, bylibyście wszyscy przybiegli mi z pomocą. A ja nie chcę pomocy. Mnie nikt nie pomoże.
Anna. A więc kłamałaś?
Klara. Naturalnie. Przecież ciągle kłamałam — — i wobec wszystkich! Cóż miałam czynić?!
Anna. Tego nie pojmuję. Wobec wszystkich?
Klara. Anno, powiedziałaś, żem się „przepracowywała“. Mówisz, że mogłaś temu łatwo zapobiedz. A czy widziałaś ty kiedy człowieka przepracowanego, któryby miał siłę prosić o pomoc albo stawić opór?
Anna. Ale zanim doszłaś do tego stanu?
Klara. Nie rozumiesz mnie.
Anna. To mi to objaśnij — jeśli możesz.
Klara. Nie, tak odrazu nie mogę. — Być może stopniowo, z czasem.
Anna. A zatem, aby zrobić, początek — nie miałaś jego silnej wiary? To dziwne! Czy to była powodem?
Klara. Nie. To długa historya! Ale to nie to. My oboje, on i ja, jesteśmy dwie tak odmienne natury — ale i to nie. Gdyby Sang był taki, jak inni mężczyźni, gdyby robił stuki, chciał panować — możeby do tego nie przyszło — być może! Ale zanim mię jeszcze poznał, już wszystkie jego siły — a on ma siłę, możesz mi wierzyć — cała jego energia, była pochłonięta przez pracę; stała się miłością, poświęceniem. Jakże to było pięknie, jak wspaniale! Pomyśl sobie, w domu naszym nie padło nigdy żadne ostre słowo. Ani jednej tak zwanej sceny! A już będzie dwadzieścia pięć lat, jakeśmy się pobrali. Od niego bije zawsze jakaś świąteczna radość. Dla niego cały rok jest niedzielą.
Anna. Mój Boże, jak ty go kochasz!
Klara. Kocham — to za bardzo słabo powiedziane. Ja bez niego wprost nic nie znaczę. I ty mówisz coś o oporze? Prawda, były czasy, że istotnie było ponad siły.
Anna. Co chcesz przez to powiedzieć?
Klara. Później ci to wyjaśnię. Ale któżby mógł stawiać opór tam, gdzie nie było nic, jak sama dobroć, samo poświęcenie? Nic jak sama czułość? I kto, kto mógłby mu się oprzeć, gdy jego wiara dziecięca i potęga nadnaturalna porywała wszystkich ze sobą?
Anna. Nadnaturalna, powiadasz?
Klara. Nie słyszałaś nic o tem? Czy ci dzieci nic nie mówiły?
Anna. O czem?
Klara. O tem, że Sang, jeżeli modli się o co tak gorąco, z głębi duszy, otrzymuje to, o co prosi?
Anna. Chcesz powiedzieć, że czyni cuda?
Klara. Tak!
Anna. Sang?
Klara. Czy ci dzieci o tem nic nie mówiły?
Anna. Nic.
Klara. A to szczególne!
Anna. O takich rzeczach nie było mowy między nami.
Klara. W takim razie i one także nie — — Ach, zapewne myślały, że wiesz o tem! Bo Sang, to „cudotwórca“ znany z tego w całym kraju! Myślały, że wiesz o tem. A przytem takie nieśmiałe.
Anna. Jakto, — więc czyni istotnie cuda? Rzeczywiste cuda?
Klara. Czy nie wywarł on na tobie, gdyś go tylko ujrzała, wrażenia czegoś nadnaturalnego?
Anna. Sama bym na to nie wpadła — ale teraz, kiedyś wymówiła to słowo — w rzeczy samej ten człowiek robi wrażenie wysoce — jakby to powiedzieć — wysoce uduchowione. W każdym razie całkiem niezwykłe — jak gdyby pochodził skądinąd.
Klara. Nieprawdaż?
Anna. Istotnie.
Klara. Czy wiesz ty, że ja tu nieraz leżę cała pokurczona, nogi podciągnięte aż pod brodę — nie, nie mogę ci tego przedstawić; mogłoby się łatwo znowu powtórzyć — — . Często leżę tak całymi dniami i nie mogę nóg wyprostować. Wierz mi, to rzecz straszna! Raz — on poszedł gdzieś poza góry — — ach te dalekie drogi przez góry! — leżałam tak przez ośm dni, całe ośm dni. Ale zaledwo, że stanął tam we drzwiach, zaledwo, że go spostrzegłam i że on spojrzał na mnie, a już nogi odzyskały władzę i straciły sztywność; przyszedł, przeciągnął ręką po mem ciele — i leżałam znów tak wyprostowana, jak przedtem. I tak zawsze, zawsze. Dość, aby wszedł, a już koniec wszelkim cierpieniom.
Anna. To szczególne!
Klara. Ale co powiesz o tem, że chorzy, — nie raz, nie sto razy! — kiedy przyszedł do nich i pomodlił się z nimi, odzyskiwali zdrowie!
Anna. Zupełnie?
Klara. Zupełnie!
Anna. To szczególne! Nigdyś mi o tem nie pisała!
Klara. Bo znałam Was! Czyż miałam go wystawiać na wasze niedowierzanie? — Mieszka tu pewna wdowa po proboszczu — trzeba, żebyś ją widziała! Niedaleko stąd. Najzacniejsza osoba, jaką sobie tylko możesz wyobrazić. Była chromą od piętnastu lat, kiedy Sang tu przybył; a będzie temu dzisiaj ze dwadzieścia pięć lat. Chodzi teraz co niedzieli do kościoła! A wkrótce będzie miała sto lat.
Anna. Wyleczył ją?
Klara. Tylko modlitwą i tem, że na jego wezwanie modliła się razem z nim. A potem to, co zaszło z Agatą Florwogen, to już najdziwniejsze. Mieliśmy ją wszyscy za umarłą. A on ujął ją za rękę, drugą rękę swoją położył na jej sercu i ogrzał je — i poczęła zaraz oddychać. Mieszka razem ze starą wdową po proboszczu, tuż koło nas. — Mogłabym leżeć tu do rana i opowiadać bez przerwy. Chodzi on jakby w jasności, tu i daleko wokół, wśród tysięcy wiernych w całym kraju, który nie ma nikogo równego jemu. I ten rozgłos o nim rośnie i rośnie, że nie ma on teraz jednego dnia spokojnego.
Anna. To i ja mogłabym coś podobnego widzieć — o czem opowiadasz — w czasie kiedy tu jestem?
Klara. Z taką pewnością, jak to, że ja tu leżę, nie mogąc się podźwignąć.
Anna. Ale dlaczegóż w takim razie nie uczynił cudu z tobą? Dlaczego ciebie nie uleczył już oddawna?
Klara. — — To ma swoje własne przyczyny.
Anna. Czy możesz mi je wyjawić?
Klara. Nie. — To jest, owszem. Ale później. — Proszę cię, otwórz znów okno; tu tak duszno. Więcej powietrza, Anno!
Anna. Jeźli chcesz, zaraz (otwierając górne okno).
Klara. Wkrótce powinien tu być z powrotem. Tak długo dziś bawi. Chciałabym już mieć kwiaty koło siebie. Po tym deszczu, musiały się bardzo rozwinąć. Wkrótce już siódma, tak, prawie siódma.
Anna (patrząc na swój zegarek). Tak, siódma.
Klara. Od czasu jak tu leżę, zawsze wiem, która godzina. — Świeże powietrze nie dochodzi tu do mnie. Pewnie wiatr ustał. — — Nie odpowiadasz mi?
Anna. Nie słyszałam, coś mówiła; nie mogę jeszcze ochłonąć ze zdziwienia.
Klara. Tak, to rzecz najdziwniejsza w naszym kraju, może w całym naszym czasie.
Anna. I cóż ludzie na to? Jak się na to lud zapatruje?
Klara. Przypuszczam, że gdzieindziej wywołałoby to dziesięć, sto razy większe wrażenie niż tu właśnie. Tu biorą to tak, jak gdyby tak być musiało.
Anna. Cud jest zawsze cudem, tak sądzę.
Klara. Tak, dla nas. Ale tu, w przyrodzie tego kraju leży coś, co wyzywa w nas jakiś żywioł nadnaturalny. Sama natura wychodzi tu poza zwykłe swoje granice. Prawie całą zimę mamy noc. Prawie całe lato mamy dzień; wówczas słońce stoi dzień i noc na horyzoncie. Widziałaś je kiedy w nocy? Napół owiane mgłą morza, pojawia się oczom naszym, trzykroć, prawie czterykroć większe niż zwykle. A teraz gra barw na niebie, na morzu, na skałach! Od płonącego rubinu, do łagodnie subtelnych żółtych i białych odcieni. A cóż dopiero mieniące się snopy światła u zorzy północnej na niebie zimowem! Więcej zmalowane, ale dziwnie łagodne w rysunku, pełne niepokoju i wiecznie mieniące się. A potem tyle innych cudów natury! Te miliony morskich ptaków; wędrowne ławice ryb kilkumilowej długości! Te prostopadłe ściany skał, wznoszące się prosto z morza! I góry tu całkiem inne, a Atlantyk pluszczy u ich stóp.
W ślad za tem wyobrażenia tutejszych ludzi są równie bezmierne i niezwykłe. Ich sagi i baśnie brzmią tak, jak gdyby ktoś piętrzył jedną ziemię na drugą, a góry lodowe z bieguny przybiegały tutaj jako tanecznice. Śmiech cię zbiera. Posłuchaj tylko tych podań; pomów raz z tymi ludźmi, a pojmiesz, dlaczego proboszcz Adolf Sang jest człowiekiem po ich myśli. Przyszedł tu z wielkim majątkiem i oddał im prawie wszystko. Tak być powinno, to było ich pojęcie chrześciaństwa! Przyjdzie do jakiego chorego biedaka gdzieś o kilka mil stąd i pomodli się, to i ich serca otwierają się na oścież i światłość pada na nie! — Widzą go nieraz na morzu w czasie najstraszniejszej burzy; sam, całkiem sam w małej łodzi; czasem ma przy sobie jedno dziecko albo oboje; brał je ze sobą już od siódmego roku życia! Uczyni cud i znowu dalej do jakiej chaty rybackiej. Oni oczekują tego odeń. Co więcej! Gdybym go była nie hamowała cokolwiek, to nie mielibyśmy dzisiaj z czego żyć, i on sam i jego dzieci — nie mówiąc już o mnie; bo ja się liczę na końcu.
Anna. Więc nie udało ci się go powstrzymać?
Klara. Tak się zdaje. W rzeczywistości jednak tak. Wszelkie przedstawienia i tłómaczenia nic tu nie pomagają. Musiałam zawsze coś nowego zmyślić — za każdym razem coś nowego, boby zauważył. Czasem aż rozpacz bierze.
Anna. Zmyślić, powiadasz?

Klara. Jemu brak całkiem zmysłu praktycznego, zmysłu do rzeczywistości. Nie widzi nic, jak tylko to, co chce widzieć! Dlatego, naprzykład nie widzi w człowieku nic złego. To znaczy, widzi wprawdzie, ale nie dba o to. „Trzymam się tego, co jest w człowieku dobre“ — powiada sam. I oni, kiedy on do nich mówi, są też wszyscy dobrzy, absolutnie wszyscy! Któż mógłby być innym, kiedy on spojrzy na nich swemi dziecinnemi oczyma! Nie zawsze się to jednak dobrze kończy. On rujnuje nas dla tych ludzi.
— I tak zawsze, jak widzisz, wychodzi poza zwykłe stosunki w rzeczach wielkich i małych. Gdyby tak mu wypadło, toby zabrał ostatni dobytek z domu, to, z czego mamy jutro żyć. „Bóg nam to odda, odda; sam przykazał, abyśmy tak postępowali“.
Kiedy taka burza na morzu, że najdoświadczeńsi żeglarze nie chcą puszczać się statkiem — to on wybiera się w drogę w małej łódce i jeszcze bierze ze sobą dziecko do steru.
Raz poszedł przez góry w mgłę i błądził trzy dni bez jadła i napoju. Rozpoczęto poszukiwania i znaleziono go wreszcie. Na drugi tydzień chciał się znowu w czasie mgły puścić w drogę. Bo tam chory czekał na niego!
Anna. Ale że on to wszystko wytrzyma?!
Klara. On wszystko wytrzyma. Zaśnie zaraz jak zmęczone dziecko — a śpi — no! jak zabity! Potem się zbudzi, zje co i znowu zaczyna to samo. Kpi sobie z wszelkiego wyrachowania; bo ten człowiek jest zupełnie bez winy.
Anna. Jak ty go kochasz!
Klara. Toż to i wszystko, co ze mnie zostało. Ale co mię złamało, to troska o dzieci nasze.
Anna. O dzieci?
Klara. Na takich stosunkach one cierpiały najwięcej. W ich wychowaniu nie było nic systematycznego, nic stałego i stanowczego; wieczny tylko niepokój. Żadnego tłómaczenia, żadnej odwłoki, kiedy już raz co zapadło. Nic namysłem, wszystko inspiracyą! Te dzieci dorastały, a ledwo że umiały czytać i pisać.
A co to za walki trzeba było staczać, aby je oddać z domu na naukę. A potem te pięć lat, aby dać im tam utrzymanie i pokryć koszta nauki! Tak, tak, to wyczerpało moje ostatnie siły; — a teraz już po wszystkiemu.
Anna. Droga Klaro!
Klara. Nie użalaj się nademną! Przeszłam drogę życia z najlepszym mężem na świecie; z człowiekiem najczystszej woli.
Żyje się przez to nieco krócej, to prawda. Ale to trudno; wszystkiego razem połączyć niepodobna.
Anna. A zatem on wam życie zwichnął?
Klara. Tak jest. Niezawodnie. To znaczy, nie wszystkim nam: tego nie mógł uczynić. On by sam siebie zrujnował, gdyby mógł. Ale nie wszystko może.
Anna. Nie wszystko może? A przecież czyni cuda?
Klara. Jak sądzisz — a czy to nie stąd pochodzą jego cuda, że on nie wszystko może?
Anna. Co chcesz przez to powiedzieć? Przestraszasz mię.
Klara. Chcę powiedzieć, że z prorokami ma się rzecz zupełnie tak, jak u Żydów i pogan. Mogli wiele w pewnym oznaczonym kierunku, bo w innych byli bezsilni, nieproduktywni. Tak to sobie sama tłómaczę.
Anna. Jakto? Nie wierzysz...?
Klara. Wierzyć? Ach, moja droga! Pochodzimy obie ze starego, nerwowego rodu sceptyków. Mogłabym powiedzieć: z rodu inteligentnego. Podziwiałam Sanga. On był inny niż wszyscy. Podziwiałam go, bo go kochałam. I to nie jego wiara czyniła go takim dla mnie, ale coś jemu tylko właściwego. O ile zaś jego wiara schodzi się z moją — ja sama nie wiem.
Anna. Sama nie wiesz?
Klara. Byłam zawsze w takim deptaku zajęć codziennych, że wprost nie miałam czasu, aby to sobie jasno uświadomić. Na to potrzeba czasu. A ja miałam dość do czynienia, aby żyć z dnia na dzień. To wszystko złamało mnie za wcześnie. Czułam, że już do wielkich pytań niedorosłam.
Zaledwo że umiałam zdać sobie sprawę z tego, co się godzi i co się nie godzi. Naturalnie w rzeczach ogólniejszych, prostszych; ale w subtelnościach? Czynię jak umiem. Podobnie ma się rzecz z wiarą. Tego już nie umiem opanować.
Anna. Czy on wie o tem?
Klara. Wie wszystko. Czy sądzisz, że ja kryję się z czem przed nim?
Anna. A on — czy nie usiłuje przekonać cię, przerobić według własnej wiary?
Klara. Wcale nie. — Co się tyczy wiary, to powiada, że to sprawa Boga. Bądźmy tylko szczerymi. I tak w końcu uwierzymy, tu czy tam w górze. O! on jest wyrozumiały.
Anna. Ale przecież sam pracuje nad rozszerzaniem wiary?
Klara. Tak, na swój sposób. Nigdy przymusem lub surowością. Dla wszystkich jednako względny. Pojmujesz? dla wszystkich! O, to człowiek nieporównany!
Anna. Ty patrzysz nań zawsze, jak w pierwszych dniach miłości, choć oczy twoje już straciły swą młodość.
Klara. Choć oczy moje już straciły swą młodość.
Anna. A zatem właściwie brak ci wiary w jego cuda?
Klara. Jak możesz mówić coś podobnego! Nie ma rzeczy, w którą wierzyłabym silniej i bez wahania, jak w to.
Anna. Skoro nie chcesz go puścić od siebie w czasie burzy, skoro nie możesz w to uwierzyć, że to, co on rozda, choćby to był wasz ostatni dobytek, będzie wam sowicie odpłacone — to brak ci tem samem ślepej wiary.
Klara. Tak, na tem właśnie, moja droga, polega cała moja siła.
Anna. Dobrze. Ale to nie jest siła wiary.
Klara. Nie i jeszcze raz nie! Że jest w tem sprzeczność — no to i cóż? Wszyscy mają sprzeczności — niema ich on jeden.
Zresztą mojem zdaniem, takie narażanie siebie i dzieci na morzu, to jest coś więcej jak wiara; to kuszenie Boga.
Anna. Mnie się zdaje, że gdy chodzi o cud, to wszystko jedno, czy chodzi o życie własne, czy o cudze.
Klara. Ale samemu narażać się na niebezpieczeństwo utraty życia!
Anna. Jeśli to uczyniono dla ratunku innych, to nie można tego chyba nazywać kuszeniem Boga.
Klara. Proszę cię, Anno, przestań. Ja tego tak brać nie potrafię. Wiem tylko tyle: jeśli on zabiera własnym dzieciom środki do życia a daje je biedakom, nędzarzom — albo, jeżeli wybiera się w góry w czasie mgły, na morze w czasie burzy — wtedy, tak jest, zastępuję mu drogę. Czynię wszystko, wszystko, na co się tylko mogę zdobyć, aby mu w tem przeszkodzić!
Przypuśćmy, że chciałby teraz! — Całe miesiące leżę tutaj i nie mogę ustać na nogach; — — a wtedy stanęłabym! A wtedy stanęłabym! Jestem tego pewna. I uczyniłabym cud. Bo go kocham, jego i jego dzieci. (Dłuższa pauza).
Anna. Nie podać ci czego — na orzeźwienie?
Klara. Daj mi trochę wody kolońskiej. Tu, na skronie — i trochę powąchać! Tej samej, co wczoraj. Nie możesz wydobyć korka? Tam jest trybuszon. Tam, tam. I okno otwórz, to dolne. I okno!
Anna. Dobrze, zaraz.
Klara. Dzięki. Gdyby ziemia nie była taka rozwilgła od deszczu, to może wyszłabym w pole. Nie możesz wydobyć korka!
Anna. Zaraz!
Klara. Wkręć głębiej. Ale nie za głęboko. O — tak! — Chodź! — Ach — Jaśmin!
Anna. Jaśmin? Skąd jaśmin — tutaj?
Klara. Jaśmin, jaśmin! — To on! — Bogu dzięki! Teraz już jestem spokojna. Co za szczęście! To on — on. (Sang wchodzi).


SCENA II.
Sang. Dzień dobry po raz drugi! — Dzień dobry, droga Anno! Jak to dobrze, że tu jesteś. Ach jak to dobrze, że tu jesteś. — Już tam takich poranków, tak pachnącego i rozśpiewanego powietrza nie ma nawet w waszej Ameryce. Ani nigdzie na całym świecie!
Klara. A moje kwiaty?
Sang. Wiesz, Klarciu, co mi się dzisiaj przytrafiło?
Klara. Dałeś je komuś!
Sang. Ach nie! Haha! — Tym razem nie, jak mawiał nasz Tordenskjold. Słuchaj, moja mała złośnico! Tyleśmy nawymyślali i nawyrzekali na to straszliwe nieustanne deszczysko, tyleśmy się nastrachali, że się góra obsunie, że przyjdą lawiny, Bóg wie nie co, — a tymczasem co za piękności, co za wspaniałości powstały z ziemi po deszczu! Kiedym dziś wreszcie ujrzał słońce i wyszedł w pole — ach co za przepych co za zalew kwiatów! Jeszczem nigdy nic podobnego nie widział! Wszedłem w tę gąszcz farb i zapachów — i nagle opadło mię dziwne uczucie; zdawało mi się, że to wprost zbrodnia iść dalej i deptać po ziołach, które stały wokół i tyle mi dawały radości! Zeszedłem w bok, natrafiłem na ścieżkę i stad patrzyłem w ich zwilżone oczy. Co za mnóstwo tego, co za tłum! A w tym tłumie co za popęd samozachowańczy! Co za pragnienie życia! Nawet najmniejsze z nich siliły się aby wyciągnąć szyję do słońca, nawet i one. Tak otwarcie; z taką szybkością! Doprawdy; niektóre z nich tak się pospieszyły, że zanim noc zapadnie, to te szelmy już roześlą z wiatrem swój pył kwiatowy po łące. Nawet kilka trzmieli uwijało się w powietrzu jakby upitych tymi strumieniami wonności! Tysiące pachnących kwiatów tu, tysiące tam, tysiące tysięcy gdzie okiem rzucić. Czy w tych miliardach istnień niema również indywidualności — przyszło mi nagle do głowy. Ach niezawodnie! No i nie mogłem tego przemódz na sobie, aby zerwać choć jeden z tych kwiatów. Ale za to przyniosłem ci coś innego.
Klara (która w czasie jego słów dawała znaki swej siostrze). Cóż takiego?
Sang. I ja spróbuję dzisiaj zwrócić twarz do słońca.
Klara. Co chcesz przez to powiedzieć mój drogi?
Sang. Nie masz mię wprawdzie za tak złego, abym mógł coś ukryć przed tobą — a jednak widzisz, że tak jest!
Klara. Spostrzegłam to nie od dzisiaj, że coś, coś —
Sang. Co? rzeczywiście spostrzegłaś? Bo tym razem to naprawdę zamilczałem całą sprawę przed tobą. Ale, widzisz, że nie zająłem się dotąd twoją chorobą tak, jak należy, to miało swoje przyczyny.
Klara. Cóż takiego?
Anna. Cóż to mogło być? Jak ją to poruszyło!
Sang. Zaraz wam powiem. — Przyszedłem z pomocą tylu ludziom, a jednak nie mogłem jej pomódz, bo nie umiałem dosyć zgodnie, dość gorąco modlić się z nią razem! Ona mi się sprzeciwia! A ja staję się bezsilny, jeżeli chory nie modli się wraz ze mną — oczywiście gdy może się modlić. Dlatego napisałem do dzieci aby przybyły; i wczoraj wieczór, kiedym je odprowadził na górę, powiedziałem im, dlaczego po nich pisałem. Niech się wpierw dobrze wyśpią, a potem pomogą mi modlić się u łoża matki!
Klara. Jakiś ty dobry! Jaki dobry!
Sang. Opleciemy cię łańcuchem naszych modłów. Jeden u nóg, drugi u wezgłowia a ja tuż przy tobie. I ustaniemy nie prędzej, aż nie zapadniesz w sen. Nie prędzej, tak jest. Nie prędzej! A potem znów ponowimy nasze modły, aż powstaniesz i znów chodzić będziesz między nami. Tak, tego chcemy, tego dokażemy!
Klara. Jakiś ty dobry!
Anna. I cóż dzieci na to?
Sang. Trzeba ci było je widzieć! Były tem całe przejęte. Zbladły jak ta ściana i patrzyły jedno na drugie.
— Zrozumiałem je: chciały być same.
— Widzę, że to i ciebie wzruszyło. Przymykasz oczy. Może i ty chcesz, by cię samą zostawić. O tak, będziemy mieli gościa, wielkiego gościa. Trzeba się przygotować! — Która godzina?
Anna. Po siódmej.
Sang. To być nie może; one by tu już były w takim razie. — Zapomniałaś zapewne uregulować zegarek według tutejszego czasu.
Anna. Owszem zregulowałam go dobrze.
Sang. Toś go niedobrze zregulowała, moja droga. Dorosłe dzieci, mają się modlić u łoża swej matki i miałyby zaspać! Czy możesz coś podobnego przypuścić?
Anna. Wyjdę zobaczyć.
Sang. Nie, nie! Nie można im zabierać tych ostatnich chwil. Muszą je mieć dla siebie — ja to wiem.
Anna. Nie usłyszą, że jestem. Tylko popatrzę. (Odchodzi).
Sang. Ale pocichutku!



SCENA III.
Sang. Jak to dobrze, że ona taka uczynna.
Klara. Ty dobry!
Sang. Coś bolesnego przebija w jej głosie.
— Oh! Tylko teraz nie trać nadziei! Powiadam ci, nigdy nie czułem się pewniejszym swego, jak dzisiaj. A ty wiesz dobrze, kto we mnie wzbudził to poczucie.
— Klaro! — Moja ukochana Klaro! (Klęka u jej łóżka).
— Zanim złączymy się we wspólnej wielkiej modlitwie, pozwól, abym ci wyraził mą wdzięczność. Dziękowałem dzisiaj Bogu, że dał mi ciebie; tam, w tej uroczystości wiosennej. Jakaś nieskończona radość była wokoło mnie i we mnie. Stanęła mi przed oczyma cała nasza przeszłość, którą przeżyliśmy razem. Wiesz co, — zdaje mi się, że kocham cię tem więcej dlatego właśnie że nie ze wszystkiem wierzysz tak jak ja; — gdyż wskutek tego właśnie mam cię ciągle, bez przerwy, na myśli. Twoje oddanie się mnie wypływa zupełnie z twej istoty, z twej natury, z twej woli a nie z czego innego. A żeś umiała przytem zachować całą swą szczerość i prawdę wewnętrzną — z tego jestem dumny.
Ale kiedy pomyślę, żeś ty — bez takiej wiary jak moja — całe swoje życie poświęciła dla mnie —
Klara. Adolfie!
Sang. O nie mów, proszę cię. — Teraz mnie mówić wypada. — Ach to coś uczyniła, jakież to wielkie. My inni, my dajemy naszą wiarę, ale ty oddałaś własne życie! Jak wielkiem musi być twoje zaufanie do mnie! Jak ja cię kocham, jak ja cię bardzo kocham!
Za każdym razem, kiedyś się lękała mojego oddania się dla służby bożej, albo kiedyś dbała o przyszłość naszych dzieci i nawet ani nie brałaś tego pod rozwagę, co czynisz — to ja wiem, brakło ci już sił do wytrwania.
Klara. Tak, brakło mi sił.
Sang. Moja w tem wina. Nie umiałem cię oszczędzać.
Klara. Adolfie!
Sang. O, wiem ja dobrze, co mówię..
Poświęcałaś się niejako po kawałku. I to nie z wiary, nie w nadziei nagrody tu albo tam: — nie, jedynie tylko z miłości. O, jak ja cię kocham!
Dziś właśnie chciałem ci to wszystko powiedzieć. Gdyby Anna nie była wyszła, byłbym ją prosił, aby mię na chwilę zostawiła z tobą sam na sam.
Dzięki ci! Dziś twój wielki dzień. Zaraz nadejdą dzieci.
— O pozwól, niech cię pocałuję, jak w pierwszym naszym dniu.


SCENA IV.
Sang. No cóż?
Anna. Po siódmej.
Klara. Wiedziałam o tem.
Sang. Rzeczywiście? — A dzieci?
Anna. Spały!
Sang. Spały?
Klara. Wiedziałam.
Anna. Eliasz leży w ubraniu. Położył się na łóżku tak jak był, zapewne aby nie zasnąć, tylko wypocząć; jednakowoż zasnął. Rachela spała z rękoma złożonemi pod kołdrą. Nic nie słyszała.
Sang. Za wiele od nich wymagałem.
Anna. Przecież one nie spały blisko dwadzieścia cztery godzin, to jest od czasu, jak się z niemi spotkałam.
Sang. Ale czego chciał Bóg, że mi dał właśnie dzisiaj taką siłę i taką pewność w duszy?
— (Odchodząc). Darujcie moje drogie — na chwilę. — Dlaczego dziś właśnie....



SCENA V.
Klara. Zbudziłaś je?
Anna. Naturalnie. — Wiesz, co w tem jest — jak myślę!....
Klara. Boże — tak! — I ja się o to lękam.
Anna. Ale co teraz począć?
Klara. Po darmo! Musiałabym ja sama to jakoś załagodzić. — Ach — już wczoraj dostrzegłam w ich oczach coś dziwnego. Teraz pojmuję.
Anna. Już nie mają wiary swego ojca.
Klara. Już nie mają wiary swego ojca. — Jak one musiały walczyć ze sobą, ile się nacierpieć — biedactwa! One, co kochają swego ojca i czczą go ponad wszystko w świecie!
Anna. Dlatego to siedziały wczoraj tak cicho.
Klara. I przejmowały się byle czem! Z tego powodu Rachel pisała po ciebie! Sama tu zostać nie miała odwagi.
Anna. Masz racyę. Jak one z tem musiały walczyć — nieprawdaż?
Klara. Biedne moje dzieci!
Anna. Eliasz idzie.
Klara. Jest tutaj?
Eliasz (rzuca się na kolana przy łóżku matki, zakrywając oczy rękoma). Ach mamo!
Klara. Tak, tak! — Wiem wszystko!
Eliasz. Wiesz wszystko? Nic gorszego stać się nie mogło.
Klara. Nic gorszego.
Eliasz. Kiedy nam mówił wczoraj wieczór, że dzisiaj o siódmej godzinie —
Klara. Zamilcz! Nie przeniosłabym tego.
Eliasz. Nie; nie! — Wiedziałem, że to przyjdzie; że to przyjść musi. Nie w taki sposób, to w inny, to musiało w końcu przyjść.
Anna. Czy możesz słuchać o tem?
Klara. Muszę! — Powiedz mi —
Anna. Co?
Klara. Eliasz — czy ty tu jesteś?
Eliasz. Jestem, mamo.
Klara. A Rachela?
Eliasz. Właśnie co dopiero wstała. Czuwała ze mną do północy. Ale dłużej już nie mogła wytrzymać.
Klara. Jakże to — dzieci moje — ach, jakże to — do tego przyszło, że —
Eliasz. Żeśmy utracili wiarę naszego ojca?
Klara. — Żeście utracili wiarę waszego ojca — moje dzieci?



SCENA VI.
Sang. Utracili — wiarę? Synu mój? — Coś powiedział! Wiarę?
Anna. Klara, Klarciu — co tobie?
Sang (podbiega ku niej i kładzie na niej ręce). Już mija. — Nie przyszło — Bogu niech będą dzięki!
Klara. Prze...chodzi: — — Ale bądź przy mnie! Ty bądź przy mnie.
Sang. Jestem przy tobie.
Klara. I nie dopuść, abym zaczęła płakać! Ah! —
Sang. O nie! tylko nie płakać! (Pochyla się nad nią i całuje ją). Bądź silną! — Klaro! — — Tak, o tak! Nie smuć się. Wspomnij na to, jak smutni są teraz oni! Chcieli nam zaoszczędzić swego bólu, swej męki. Czyż i my nie powinniśmy ich oszczędzać?
Klara. Tak.
Sang. A gdzie Rachel?
Anna. Wkrótce nadejdzie. Czuwała z Eliaszem do północy.
Sang. Kochane dzieci! — — Jak wy mogliście? — Nie, nie! nie chce wiedzieć! — Byłeś zawsze prawy. Jeśliś dopuścił do tego — to widocznie musiałeś.
Eliasz. Musiałem. Ale to było straszne.
Sang. Przy mnie odzyskasz ją łatwo. Jestem tylko człowiekiem uczuciowym. Ale może to właśnie początek nowej wiary, która nie może być nigdy więcej utraconą.
Eliasz. Wydaję się sam sobie zbrodniarzem, mój ojcze — a przecież nim nie jestem.
Sang. Czy sądzisz, mój synu, że wątpię w to choćby na chwilę! Nie sądź po tem, że nie umiem być powściągliwym. To pochodzi stąd, że byłem tak pewny swej wiary i że na niej tyle zakładałem. Teraz sam będę potrzebował pewnego czasu, aż — — Nie, nie! Przebacz mi, synu. Tyś temu przecież nic nie winien!
Rachela (wchodzi, ale cofa się lękliwie kilka kroków w głąb pokoju. Sang spostrzega ją).
Rachelo! Ach, moja Rachel! (Ona podchodzi i pada na kolana). Kiedyś jeszcze była całkiem mała, już się uczyłaś więcej wierzyć mnie, twemu ojcu, niż wszystkim książkom —
Jakże więc to się stać mogło? Muszę wiedzieć; jak do tego przyszło. — Bo że ktoś mógł cię oderwać odemnie —
Rachela. Nie od ciebie ojcze!
Sang. Daruj! Nie chciałem cię dotknąć. —
Chodź do mnie. (Rachela rzuca mu się w ramiona). Przyrzekam wam, moje dzieci, że odtąd ani słówkiem o tem nie wspomnę. — Ale wpierw chciałbym jednak wiedzieć, co was dziwić nie powinno — jak się to właściwie odbyło?
Eliasz. Gdybyśmy o tem mówili całymi dniami mój ojcze, — jeszczebym tego wypowiedzieć nie zdołał.
Sang. Nie; do tego sam się nie nadaję. Nie umiem rozprawiać o wierze. Nie rozumiem się na tem zupełnie.
Eliasz. Posłuchaj mię jednak!
Sang. Chyba, że sprawi ci to ulgę, mój synu. Ale czy nie umiałbyś mi powiedzieć krótko i węzłowato — w kilku słowach? — Co was do tego doprowadziło, co was, moje dzieci, co was skłoniło do tego?
Eliasz. Powiem w kilku słowach. Rachela i ja przekonaliśmy się, że niema chrześcian takich, o jakich nas pouczałeś.
Sang. Ależ, dzieci! —
Eliasz. Posłałeś nas do najlepszych, jakich znałeś. Niezawodnie byli to najlepsi. Ale Rachela i ja wkrótce innego nabraliśmy przekonania, a Rachela wypowiedziała je pierwsza: — Jest tylko jeden prawdziwy chrześcianin a tym jest — nasz ojciec.
Sang. Cóż znowu — moje dzieci!
Eliasz. Gdyby inni byli przynajmniej choć w części do ciebie, ojcze, podobni — to z pewnością nie czulibyśmy się rozczarowani: Ale to ludzie całkiem inni, — nawskróś różni.
Sang. Co chcesz przez to powiedzieć?
Eliasz. Ich chrześciaństwo to zwykła umowa, kompromis. W życiu i nauce, w teoryi i w praktyce poddają się istniejącemu stanowi rzeczy — to znaczy temu, co istnieje u nich i w ich czasie: instytucjom, przesądom, zwyczajom i stosunkom ekonomicznym tudzież wszelkim innym.
Sang. Czy nie za ostry to sąd?
Eliasz. Ty szukasz w tem wszystkiem pierwiastku idealnego i dajesz mu się powodować. W tem tkwi różnica.
Sang. Ale cóż was może obchodzić ta różnica, moje dzieci.
Eliasz. Dała nam wiele do myślenia, ojcze. — Czyż może cię to dziwić?
Sang. Myślcie, ile chcecie, tylko nie sądźcie nikogo.
Rachela. I nie czyniliśmy tego w rzeczy samej. A wiesz dlaczego, mój ojcze? Bo widzieliśmy że ich nauka była dla nich tak naturalną, jak Twoja nauka dla Ciebie.
Sang. A więc —
Eliasz. Cóż więc jest prawdziwem chrześciaństwem? Przecież nie to, co oni wyznają?
Sang. Dajmy na to, że nie — więc i cóż w tem złego? Postępują tak, jak umieją?
Rachela. Kochany ojcze, — czyż zatem chrześciaństwem jest to, co na całe miliony ludzi jeden tylko zdołał osiągnąć?
Eliasz. Czyż wszyscy inni byliby tylko partaczami?
Sang. A któż według ciebie, jest chrześcianinem?
Eliasz. Chrześcianinem nazywam tylko tego, kto przejął od Chrystusa tajemnicę doskonałości i według niej postępuje we wszystkiem.
Sang. Jak ty to pięknie i wdzięcznie określiłeś! Jest coś w tobie z subtelnej inteligencyi twej matki. — Oh, było to zawsze mojem wielkiem marzeniem, że ty kiedyś może — — Nie, nie, nie! — Przyrzekłem to wam, więc dotrzymam. Więc mówisz? — Tak, określenie doskonałe!
Ale mój synu, dla czegóż nie miałoby być wolno każdemu usiłować, czy nie zdoła zostać prawdziwym chrześcianinem, nie zasługując jeszcze przez to na miano partacza? Czyż właśnie w tym wypadku nie jest potrzebną żywa wiara?
Eliasz. A więc sam to wyznałeś! Choćbyśmy dążyli do tego ze wszystkich naszych sił, to jeszcze potrzebną jest wiara.
Sang. Zapewne —
Eliasz. Ale tak jak prawy chrześcianin postępuje tylko jeden człowiek — a tym jesteś ty ojcze. Inni — nie, nie obawiaj się! Nie mówię tego, aby ich oskarżać. Jakież prawo miałbym ja do tego? Inni — albo strącają z tego chrześciaństwa tyle, że je ze spokojem przyjąć mogą, — albo usiłują wprawdzie je dosięgnąć i — robią fiasko. Tak, fiasko, to najwłaściwsze słowo.
Rachela. Tak, tak właśnie. Dlatego mówiłam do Eliasza. Kiedy te ideały do dziś dnia tak mało odpowiadają ludzkim stosunkom i ludzkiej naturze, to chyba nie pochodzą one od Wszechmocnego.
Sang. Tyś to powiedziała?
Eliasz. Ta wątpliwość Racheli nie dawała nam odtąd spokoju. Poczęliśmy badać. Poczęliśmy szukać wstecz tych ideałów w historyi — i wyszliśmy daleko poza rachubę naszej ery.
Rachel. Te ideały, wszystkie razem, są o wiele starsze niż chrześciaństwo.
Sang. Wiecie o tem, moje dzieci.
Eliasz. O wiele wcześniej głosili je inni marzyciele — — —
Sang — — — marzyciele Wschodu i Grecyi w czasie powszechnego zwątpienia; kiedy tylko najlepsi zachowali tęsknotę i dążenie do krain, gdzie wszystko miało być nowem — dalej, dalej mówcie! — Ja to znam.
— A więc na tem potknęliście się. Mój Ty Boże!
— Jak gdyby nowe królestwo, tysiącletnie królestwo nie miało być mimo tego prawdą, dlatego, że było dawnem starodawnem marzeniem Wschodu.
— A że daje na siebie tak długo czekać, że aż słabsze usposobienia śmią nazywać je niemożliwem marzeniem, a jego wymogi niemożliwym ideałem — to i czegóż to dowodzi?
— Przeciwko nauce — nic, chyba przeciw tym, którzy ją głoszą. O tak, — wiele przeciw tym, którzy ją głoszą.
Nie chce więcej o nich mówić, — powiem wam tylko, co mnie się przydarzyło. Widziałem, jak chrześciaństwo czołgało się na brzuchu, — wszędzie tam, gdzie była większa wyniosłość. Czy nie dzieje się to dlatego, pytałem sam siebie, że wszystek świat wyszedłby z zawias, gdyby się ono podniosło? Czyż chrześciaństwo jest rzeczą nie do urzeczywistnienia? Czy też może tylko ludzie nie mają dość odwagi?
A niechby tylko jeden spróbował, czy tysiące nie poszłyby za nim? I wtedy poczułem to jasno, ze muszę spróbować, być właśnie tym jednym. I tak powinien próbować każdy, jak sądzę. Bez tego niema wierzących. Bo wierzyć, to znaczy wiedzieć na pewno, doświadczyć, dla wiary niema nic niemożliwego, — a więc okaż twoją wiarę!
Czy ja to mówię, aby się chełpić? Bynajmniej, owszem aby się oskarżać. Bo choć tak wysoko wyszedłem i tak wielkiej łaski doświadczyłem, to czyż teraz właśnie nie odpadłem znowu od Boga? Czyż nie wątpiłem w to sam, abym mógł tę tu chorą własnemi siłami uratować? Czyż nie wątpiłem, nie wyczekiwałem pomocy drugich?
Dlatego odjął Bóg odemnie swą rękę. Dlatego dopuścił abyście i wy w to, co możliwe, wątpili, upadli na duchu i przyszli mi to wyznać. Gdyż w taki sposób nadeszła jego godzina. Teraz On nam jawnie okaże, co jest naprawdę możliwe!
Oh — przyszedłszy tu nie mogłem tego pojąć! Teraz pojmuję. Powinienem sam to uczynić. Otrzymałem rozkaz i uczynię.
Dlatego to właśnie dzisiaj ta łaska wielkiej pewności i gotowości. Wszystko się zgadza.
Czy słyszysz, Klaro? Nie ja to jestem, który mówię teraz ale ta silna ufność we mnie — a ty wiesz, skąd ona (uklęka przy niej).
Klaro, mój przyjacielu, dla czegóżty nie miałabyś być Bogu tak drogą jak ktoś inny, kto prawdziwie wierzy? Czyż Bóg nie jest ojcem dla wszystkich?
Miłość Boga nie jest przywilejem wierzących. Ich przywilejem jest miłość Jego odczuwać i cieszyć się nią — i w jej imię czynić rzeczy niemożliwe.
O, moja wierna i cierpliwa! Pozostawiam cię, aby podjąć próbę. (Wstaje).
Tak! Aby podjąć próbę! — Idę do kościoła, dzieci; chcę być sam. I nie prędzej z niego wyjdę, aż otrzymam z rąk Bożych: sen dla matki a po śnie zdrowie, aby mogła wstać i bawić między nami. Nie bójcie się! Czuję, że tak będzie! Nie otrzymani tego odrazu, bom wątpił. Ale wytrwam i czekać będę aż przybędzie Pan dobry i surowy. — Bądźcie zdrowi! (Rzuca się na kolana przy Klarze i pogrąża w krótkiej modlitwie). Bądźcie zdrowi. (Całuje ją, ona leży nieruchoma. Poczem wstaje).
Dzięki wam, moje dzieci! Przyszłyście mi z większą pomocą niżby można było przypuszczać.
Teraz sam uderzę w dzwon na własną modlitwę. Przy pierwszym odgłosie dzwonu wiedzcie, że zacząłem modlić się za matkę. Pokój z wami!
Anna (otwiera mimo woli drzwi przed nim. Sang wychodzi). To jest — — to jest — — (Wybucha płaczem).
Eliasz. Muszę go widzieć, muszę zobaczyć, jak wchodzi (wychodzi).
Rachela. Mamo, mamo!
Anna. Nie mów do niej. Patrzy na ciebie, ale nie mów do niej.
Rachela. Ja się boję!
Anna. Widać stąd twego ojca. Patrz, już dochodzi do kościoła. Chodź tu bliżej.
Rachela. Nie! — — nie, ja tego nie wytrzymam. Boję się. — Mamo! Patrzy na mnie a nie odpowiada. — Mamo!
Anna. Cicho, Rachel! (Słychać dzwonek).
Rachela (uklęka; wkrótce potem wybucha przytłumionym głosem). Boże! Anno!
Anna. Co takiego?
Rachela. Mama śpi.
Anna. Śpi?
Rachela. Mama śpi.
Anna. Rzeczywiście?
Rachela. Muszę zawołać Eliasza. Muszę mu to powiedzieć! (Wybiega).
Anna. Śpi jak dziecko. O mój Boże. (Uklęka).
(Słychać grzmot przeciągły, silny, coraz silniejszy; wzmaga się straszliwie. Z dworu dochodzą krzyki. Dom drży w posadach. Grzmot wzrasta).
Rachela (za drzwiami). Góra spada (wpada krzycząc). Góra obsuwa się na kościół! Na nas! Wprost na kościół! Na nas! Na ojca! na nas! toczy się, toczy — jak ciemno — Oh! (przykuca do ziemi i kryje twarz w dłoniach).
Eliasz (za drzwiami). Ojcze! — Ojcze! — Oh!
Anna (przechyla się przez łóżko siostry). Już nadchodzi: Już, już nadchodzi!
(Hak dochodzi do punktu najwyższego. Potem zmniejsza się stopniowo. W miarę tego słychać coraz wyraźniej głos dzwonka).
Anna (zrywając się). Dzwoni! Żyje!
Rachela. Żyje!
Eliasz (z zewnątrz). Ojciec żyje. (Bliżej). Kościół stoi (wchodzi) kościół stoi, ojciec żyje. Tuż nad kościołem cała lawina poszła nieco w bok, — zwróciła się na lewo. On żyje i dzwoni, o Boże! (Rzuca się na łóżko matki).
Rachela. Eliasz! — Mama? —
Anna. Śpi.
Eliasz (zrywając się). Śpi?
Rachela. Tak, śpi — (słychać ciągle dzwonienie).
Anna. Całkiem spokojnie.
Koniec aktu I-go.
Z PODKARPACIA.
(Zamiast korespondencyi).
I.

W kotlinie podkarpackiej wysypała się z rannej mszy przed kościół gromada ludzi. Idę pomiędzy nich, a znajomi ściskają mi ręce i witają serdecznie.
— Cóż tu u was słychać? — pytam, odwzajemniając pozdrowienia.
— Zawdy jedno panie: bieda i bieda... Inszego nie usłyszycie.
— Ona to — dorzucił drugi — pcha się drzwiami i oknami do chałupy, że nie porada się ognać...
— Nie puszczać! — mówię.
— O panie! Dyć się broni człek, jak może, ale ręce ustają i rozum nie starczy... Zatkasz jedną dziurę, to się druga otworzy — i tak zawdy.
— Hej! — potwierdziła gromada.
Zasępienie w twarzach, w oczach turbacya. Robią smutne wrażenie zegnanych na rzeź owiec.
— O Jezusieczku! zmiłuj się nademną... — jęczy kobieta jakaś, sucha, jak szczypa i wyciąga ręce do drzwi kościelnych.
— To wicie komornica biedna, hań z Koninek — objaśnia stojący obok mnie gazda. — Biedactwo miało ino zagon ze ziemniakami, nic więcy, i przyszły dziki te nocy zycanie z lasu i przewróciły do imentu...
— Bedzie ta kopać biedna! Mocny Boże... — litowały się kobiety, poprawiając na ramionach chustki.
— Żeby też kto te dziki od nas wyprowadził! — gwarzyli między sobą — toby się mu gromada złożyła...
— Dyć tu był raz wędrowny. On by je był wywiódł — objaśniał leśny — hale cóż, kie się bał.
— To niech polują na nie, abo co! — rzuciła gniewnie jakaś gaździna. — Przyjdą zbiórki, to pilnuj noc po nocy, boby ci wszystko do znaku zjadły. Że też na świecie nikogo niema, coby się tem zajął!... Dość nieurośnie, bo kany? to jeszcze dziki zepsują. Kielo bied na świecie, to się wszystkie do nas zwaliły... Laboga! Cóż się to dzieje?
— Moiściewy! — tłumaczy jej kumoszka z gorzkim uśmiechem — Już to tak bedzie... Darmo my światu nie naprawimy...
— Są ludzie, którzy myślą o jego naprawie — wmieszałem się.
— Bóg im pomóż! — podniosły w górę oczy. — Ale nim słonko zejdzie, rosa oczy wyje...
— Lepiej zdać się ze wszystkiem na Pana Boga i czekać końca... — ozwał się z przekonaniem Król, zwany także Munarchą.
— Tak, tak — potwierdził przechodzący organista — kogo Pan Bóg stworzy, to go nie umorzy...
— Nadzieja w Bogu... w torbie syr! — szepnął za nim złośliwy »Kumotr z nad Miedze«.
— Włóczy się psiamać świerwo bieda sobacza... — klął po cichu zdecydowany pessymista od urodzenia i spluwał raz po razu.
Z furtki kościelnej wyszedł ksiądz wikary. Lud rzucił się mu do rąk, całując ze wszystkich stron.
— Czemuż nie idziecie do domu? — spytał.
— Dyć jegomościu nima poco, bo tam bieda...
— A cóż tu wystoicie? — przeszedł wśród gromady.
— Tak se ta gadamy...
— Sami?
— Jak nima kota, to myszy radzą... — zamruczał z przekąsem gazda.
— Dyć pono mają dawać zapomogi... jegomościcku kochany! wołała płaczliwie niska kobiecina. Ksiądz się zatrzymał.
— To tylko biednym komornikom...
— Dyć my wszyscy biedni, jegomościu! — zawołali.
— Nie ma nic do gęby...
— A na sobie nie urwiesz...
— Hej!...
Ksiądz odszedł, a oni się rozgwarzyli na nowo, podzieleni na mniejsze i większe gromadki. Nie spieszyło im się do domu. Po co? Wiedzieli, że to samo zawdy zastaną: płacz i zgrzyt... Tu przynajmniej ulżą sobie w pogwarce wspólnej, a widmo troski ciągłej na chwilę ich odejdzie.
Słońce wytoczyło się wyżej. Kościelny ostatni opuścił kościół i pozamykał drzwi — a oni stali gromadami, rozgwarzeni, na przedkościelnym kamieńcu. Wreszcie, wygadawszy wszystko co im ciążyło na sercach, a było tego nie mało, poczęli się rozchodzić i tracić. Każdy wpadł po drodze na »maluśką chwilkę« do sklepu, do Kółka, by zborgować mąki lub kaszy. Ale najwięcej ludu cisnęło się do Abrama, który handluje »kukurzycą«. Niejeden wysunie worek z za pazuchy, by nasuć weń jakiego »ziarna«, bo też »ta dzieciska czekają, czekają... A przykrzy się im przykrzy!...





II.

Wyszedłem rankiem z chaty mej pod lasem i począłem schodzić na dół wąską ścieżyną wśród zieleniącego się po ugorach owsa. Byłem już za potokiem, kiedy usłyszałem poza sobą suche, astmiczne chrząkanie i równocześnie dobiegł uszu mych przytłumiony, chrapliwy głos:
— Zaczkajcie panie to się nam pudzie raźni...
Stanąłem. Niski chuderlawy chłopina spuszczał się wolno z uboczy, koło rozsianych gęsto jałowców, podpierając się zakrzywionym kośturem.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał już z bliska.
— Na wieki. Dusi was?
— A dusi, zawzięta psiamać krzypota...
— I nogi was bolą?
— A bolą — odparł, dysząc ciężko. — Dusznota się na mnie zawziena i dusi, a tu wicie i w nogi wlazło. Bieda ci wicie, jak chyci człeka chorość na oba końce...
— Radzicie co?
— Coby! Nic nie radze. Nalepsza rada byłaby, żebyć co zjadł tłustego. A tu nima, bo skąd? Je się tę kukurzycę i je z dnia na dzień... Trzeba cosi do tego. Bo wicie przy jednej spyrce i kot zdechnie... Przyje się do znaku. A tu nimas nikany, znikąd, nic...
— Taka u was bieda?
— Bieda, biedka nasza kochana! — zaśmiał się smutno. — Idę ta ku kościołu. Mają pono dawać kukurzycę darmo, to się może i mnie co dostanie.
Uśmiechał się wciąż. Spoglądałem na niego, pełen przykrego zdziwienia.
— Mają dawać biednym, słyszałem, a wy macie grunt.
— Ho! panie! grunt!... Dyć mam tych parę morgów, jak i każdy we wsi. Ale niech pan idzie po wsi i spyta, czy jest by jeden, coby powiedział: mam co jutro do gęby włożyć...
Stanąłem przerażony, jakby nad głębokiem urwiskiem.
— Tak panie, tak — śmiał się gorzko — niema takiego, niema... Z roku na rok grunta upadają... nie dziwota! Widzi pan jaki to owiesek? — pokazał ręką. — Kłują się ta zielone zdziebka z glinowarki, ale co na tem będzie? Jedno ziarko a to i myszy w polu zjedzą, abo i dzikie świnie. Nima co zbierać, nima...
Szliśmy chwilę w milczeniu.
— To widzi pan — począł — dziad we wsi bogatszy od gazdy, bo idzie od chałupy do chałupy i dadzą mu; jak nie tu, to tu... A gazda nie pudzie, nie wyciągnie ręki, bo go wstyd... ale...
— Djabli­‑ć po hunorze, jak pustki w kumorze — szepnął sobie, idąc za mną ścieżyną.
— Straszne! — odganiałem natrętne myśli.
— Co straszne! — podchwycił z cierpkim uśmiechem. — Będzie jeszcze gorzy... nadzieja boska... będzie! Kto na to poradzi?
A potem dodał jakby dla uspokojenia myśli:
— Nie za nas świat nastał, nie za nas się skończy...
I szliśmy ścierzyną wąską, jeden za drugim, mijając odosobnione smereki i stada rozsiadłych po pustych tłokach jałowców. Męczyło chłopa milczenie, więc mię zagadnął.
— A cóż tam we świecie? Pono była podmucha na żydów...
— Eh, głupstwo wobec tego, co się tu dzieje!
— Panocku! całe życie głupstwo, i tyla...
— Bo tu pisały gazety — zaczął znów po chwili — ale nie jednako pisały... Jedne padają, że na Turbaczu zeszło się tysiąc chłopstwa, a insze podały porę tysięcy... Dyć my tu bliziutko są, a niceśmy nie widzieli... Ino, wicie, baby szły z miasta, z jarmaku bez wierchy, to widziały han dwóch chłopów, jak se siedzieli pod szałasem. Czyby ony doniesły?... Babski strach, to wicie ślepia ma niemałe. Dwoi i troi mu się w oczach wszystko... Ale ono ta cosi musiało być, bo i sądy zjechały z Widnia i żołnierzy dali na kwatyry... Ono ta nie bez kozery!... Przyszła wicie na żydków podmucha, jako ta zaraza na ziemnioki...
Nie odpowiedziałem. Czarne myśli migały mi przed oczyma. Szedłem wśród ugorów, gdzie dla owiec paszy zamało, a tu ludzie żyć muszą, przykuci na wieczność, skalną koniecznością...
— Dziw, że im nic nie zrobili, bo to lud wicie zawzięty, zbiedzony i uciskany zewsząd... — mówił, dysząc za mną. — A ze żydami, tobym pedział, jak ze wszami na łbie... Gryzą cię i gryzą, a ty się drapiesz i drapiesz... boś niezaradny człeku, jak ostatni dziad. Hano! pilniejszy brzuch niźli głowa, bo od niego rozum idzie...
Zakończył sentencyą, uśmiechając się cierpko i szedł za mną, utykając i dysząc piersiami, jak miechem.
Przeszliśmy tak szeroki dział i schodziliśmy w osiedle, rozłożone czarnemi chałupami nad kościołem. Wśród zabudowań spotkaliśmy małego chłopczynę. Szedł żwawo, prawie biegł pod górę, boso, w brudnych płócienkach i obstrzępanej koszulinie. Kapelusz trzymał w obu rękach.
— Ty co niesiesz, Jasiu? — spytał go chłop.
— Kukurzycę...
— W kapelusie ino?
— Wystarczy. Gazda mię posłali, bo dają za darmo. Ledwoch się dopchał. Zetrze się na śniadanie i zjemy. Ostańcie z bogiem...
— Mizerota! Jak se to umie radzić!... — popatrzał za nim gazda.
— I to wszyscy tak biedzą?
— Wszyscy! Ho! ho! Zobaczycie, jaki będzie ścisk koło wozu... — śmiał się cierpko i dyszał chrapliwie.
Zeszliśmy na kamieniec przez wodę i stanęliśmy przed kościołem. Zdala doleciał mych uszu hałas jarmarczny.
Przed organistówką stał wóz drabiniasty, dokoła cisnęli się ludzie i pchali jedni przez drugich. Na wozie chłop jakiś wymachiwał rękami, z boku wójtowie hamowali pchający się naród. Tłum nie słuchał tłómaczeń wójtowskich, lecz kłębił się i spychał, jakby zajadła mrówcza czerń. Kto mocniejszy, dostał się prędzej do wozu ponad plecyma innych, brał ile mógł i wysuwał się z ciżby.
Kobiety, niedorostki i dziady stały na boku, czekając, aż im się co na ostatku dostanie.
Zniemiałem chwilą i siałem długo zapatrzony w hałaśliwy tłum. Przed oczyma migały mi twarze znajome »porządnych» gospodarzy, kilkumorgowych zagrodników.
— Dla Boga! Cóż się to dzieje? I ci tu przyszli żebrać?!
— A widzi pan!...
Obok mnie stanął towarzysz.
— Trza iść, boby się mi nic nie dostało... i dysząc, powlókł się i wmieszał w tłum. Z hałasu wylatywały urywane zdania.
— Nie pchajcie się!
— Mnie przódy!
— Ty se możesz kupić!
— Edyć zryjcie bogacze! Biednemu się nie dostanie...
I stał wrogo naprzeciw siebie cały ten nędzny tłum. Jeden drugiego żarł oczyma, a każdy wyciągał rękę po lichą zapomogę: gazda, komornik i najbiedniejszy dziad... Wszyscy!




III.

Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Czego szukacie? — zawołałem.
— Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin...
— I cóż?
— A były psie krwie... o, tu... pełniutko śladów...
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce poszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
— Co ja mam utrapienia — skarżył się — z tą przeklętą gawiedzią, to ani wypedzieć nie zdolę... Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada... a teraz na polanę przyszły i przewróciły do imentu. Człek ochraniał, nie pasł, bedzie — rzekę — szczypta siana, a tu usiecze, za przeproszeniem was poćciwych, psi odchód. Coż mie też nadało, aj co, na te ciężkie czasy!...
— Polujcie — rzekłem.
— Kie nie wolno. Nie wiecie to, że hrabia la siebie dziki chowa?
Mrok zapadał coraz czarniejszy. Z polan pasterze zganiali woły do koszarów. Wyręby majaczyły w dole, jak żydowskie cmentarze. Siedzieliśmy długo w cichem zasępieniu... Z roztoki pełzały ku nam zwolna mroczne cienie.
— Ale zanocujecie w kolebie, bo kabyście szli? — rzekł chłop, powstając.
— Zanocuję.
— To trza przystroić co na ogień.
Ruszyłem za nim ku kolebie, na drugi koniec polany, Niezadługo nazwłóczył z przylasku suchych gałęzi i pniaków i zapalił w kolebie na ziemi. Usiedliśmy na progu. Za plecyma trzaskały palące się gałęzie, przed nami noc spokojna i mroczne w dali szczyty. Zimny podmuch przywiewał ku nam jednostajny szum roztoki leśnej, to jakieś szepty i głosy niezrozumiałe... Na Obidowcu zajaśniało duże ognisko.
— Kto hań to pali?
— Porębianie — odrzekł chłop z namysłem — napewno oni... Tak, tak... Pamiętacie wy? e, pewnie nie pamiętacie, bo już temu kiela roków...
— Co takiego?
— Te ognie po górach... Drzewi, za moje pamięci stawiali smolne słupy...
— Na co?
— Bo padali, że panowie pudą od Babie Góry i będą wszystkich rznąć z kraja... Naród się strachał, krył się po lasach i wtedy to dawali na znak ogniste wici... Hej, były to czasy! były...
— Cicho­‑no, ktosi śpiewa...
— E dyć!
Skoro wiatr ucichł, doleciały nas wyraźne słowa:

»Panowie, panowie
Bedziecie panami —
Ino nie bedziecie
Przewodzić nad nami«.

Echo grało i niosło dalej, nieskończenie, przejętą nutą, wieszając się z szelestem po bukowych liściach...
— Dyć to prawda, choć to i śpiewka... — podumał chłop. — Co powiecie?
— Ogień dogasa...
— Do krzty zabaczyłem! — zerwał się na nogi — trzeba wsuć ziemniaki, niech sie pieką...
Niezadługo siedzieliśmy w kolebie na żerdzi, wyciągając z ognia opalone ziemniaki i jedząc smacznie ze solą. Po wieczerzy ułożyliśmy się na sianie, przyniesionem z kopy, i pookrywali płaszczami grzeszne ciała. Sen jednak nie przychodził. Myśli każdemu leciały przez głowę, jak w opętaniu.
— Nieporada usnąć — dźwignął głowę mój sąsiad.
— Nieporada.
— Mówmy co!
— Mówcie.
Podumał chwilę, wreszcie zaczął:
— Jak niebożyczka matka umarli, to już temu bedzie... kieloż bedzie?... chyba śtyrdzieści roków... A jak ja się ożenił, to bedzie... kieloż będzie?... może trzydzieści pięć roków, abo i więcy... to wiecie bez cały ten czas nima ani jednego dnia, cobych se pedział: Chwałaż ci, Panie Boże!... ino cięgiem idą fale na człeka, jedna za drugą, bezustanku. Jak nie to, to to, a zawdy musi cosi gryźć...
— To dziwne! — rzekłem, patrząc w dopalającą się głownię.
— Najwięcej kłopotu, toch miał z babą... Bo to chore było od czasu i do niczego. Haw się obertniesz, to ona już stęka... Co ja z nią przeszedł — moiściewy — toby na wołowy skórze nie spisał. Do dzisiednia takie mam utrapienie. Ciągle mi poza uszy tyrcy i suści, a sama swija się koło pieca. Już­‑ech se nieraz pedział: Czy mnie Pan Bóg lutościwy pokarał, czy co?... No, ale cóż mizerny człeku poradzisz przeciwko wyrokom boskim... Jaki kij wziąłeś — takim się podpieraj...
— Nie inaczej! — potwierdziłem.
— Dość jedne biedy — ciągnął. — to druga na mnie przyszła... Prawowali mnie brat i siostra, każde o swoją część. Wybrali przedtem, co chcieli, a potem padają, że im się wypłat patrzy. Ja też padam: kie sie wam patrzy, to się prawujmy!... Juści ciągło się to prawo cosi bez dziesięć roków. Co przyszedł wyrok na moją stronę, to go zwalili rekusem, i tak zawdy. Jaże na ostatku oni przepchali i nakładli mi telo kosztów, coch musiał znowu bez dziesięć roków spłacać. Co ja podżył bez cały ten czas, to ani, ani wypedzieć nie zdolę. Takie to życie nasze kochane... że człek se nieraz powie: Lepiej być parobkiem u ostatniego gazdy, niźli pierwszym gazdą we wsi. Bo parobek, jak zrobi swoją robotę, to się o nic nie tróbuje i wyśpi się ślebodnie, a gazda musi se łamać głowę i we dnie i w nocy: skąd wziąść na to, abo na to... Ta i mnie Pan Bóg nagodził dzieci...
— Ileż ich macie? — spytałem senny. Głównia już dogasała. Powieki zesunęły się same.
— Wiela ich mam? pytacie się... Dyć my tu wnetki porachujemy. Nastarszy Józek z drugim Wawrzkem pojechali do Pesztu (Ale jeszcze jeszcze nic nie nadesłali. Żeby się choć odżywić mogli). To dwóch. Oprócz nich jest jeszcze kieloro w chałupie... Jaśkowi już będzie szesnaście, abo kto wie... Gładki chłopak. Zośka zastąpi już matkę w czem tem... Szymuś już da rady paść... No, a to drobne... poczekajcież... kieloż ich jest?... Kasia... Rejcia... Jędruś...
Reszty imion nie słyszałem. Odurzyło mię wilgotne siano i zmożył ciężki sen.





IV.

Słońce wytoczyło się już nad wschodnie wirchy Gorca, kiedy począłem schodzić wrębem do roztoki. Cierniste ożyny i maliniaki gęste tamowały mi drogę, suche, wysokie trawska oplątywały nogi. Rozsuwałem je rękoma, płynąc falisto, jak lis po stepowych burzanach. Z pod nóg czasem wymknie się chruściel i, jak mysz, cicho po trawie zaszeleści, to przebudzona sarna wyskoczy z gibrzyny, spojrzy lękliwie dookoła, i w paru wysokich susach zniknie z przed oczu... Długo tak szedłem, ścinając w pędzie leśne kwiaty i otrząsając z łodyg przejrzałe maliny. Wreszcie trafiłem na ścieżkę, wydeptaną przez dziki i stratowaną raciami tak, jakby tędy przegnał, co najmniej, sto par wołów. Codzień, przed wschodem i po zachodzie słońca, można je tu napotkać, jak idą na żer do wsi i wracają —- jeden za drugim. Pomknąłem szybciej — i niezadługo stanąłem na drodze kamienistej, wiodącej spadzisto na dół równolegle z szumiącą roztoką.
Idąc wolniej, zrywałem maliny, wiszące nad drogą. Wtem usłyszałem z bliska szczekanie psa i równocześnie słowa:
— Burek! pódź tu! Rozumiesz?!
Mała psina przybiegła ku mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów »pan« siedział obok jednej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi. Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, gdym stanął przed nim — i ujrzałem dwie maleńkie, zielonawe iskierki w zasuszonej twarzy, umieszczone w zagłębieniach pod bronzowem, świecącem czołem.
— Z daleka? — spytał.
— Z wirchów.
— Siądźcie.
Zapraszał mię uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z uciesznem skomleniem.
— Pies wicie przeźry człeka od razu — mówił zwolna, wpijając we mnie przenikliwe oczka. — Dobremu rad, złego prześladuje... U ludzi nie tak.
— Nie wierzą se.
— A nie wierzą. Bo na poziór patrzą...
— Gdzieście się zabrali? — spytałem.
Namyślał się, co ma odpowiedzieć.
— O dyć nika... — mruknął po chwili. — Tak se ta posiedzę, pomedytuję... Robić ni ma co.
— Z czegóż żyjecie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Z tego, co świat nagodzi... — szepnął. — Dy dźwierzyna żyje po lasach, a wyżyje... Nie trapię się, bo ni mam o co.
— Gruntu nie macie?
— Co mi po nim! Telo z nim, co i bez niego...
— I jakże?...
— A nijak!
Patrzyłem nań zdumiony. Świdrował mię oczkami, mrugając nerwowo: w kącikach zaciętych warg czaił się uśmiech rozumny, zrodzony z cichej rezygnacji.
— Na wiesnę jagody są i borówki — tłómaczył mi zwolna, — latem zaś maliny, a pod jesień czernice i bukiew. To się ta człek ożenie biedzie... ino zima gorsza. Pokiela były kwiczole, to się jadło...
— Teraz nie ma?
— Nie przylatują. Nie widać ich już bez trzy zimy...
— I tak żyjecie?
— A żyję, pokiela jeno zdolę jeść, abo pokiela bedzie co... Dziewtoremu to się ta i cnie takie życie. Jak i prefesorowi z Lubomirza...
— Cóż to za jeden? — Dyć prefesór, taki wicie, co to dzieciska uczy...
— Ehm...
— On ta przyszedł do wsi, jak zycanie biedny starowina. Juści gmina przyjęła go. Bedzie ta — pada — dzieciska w zimie poduczał i niech się ta chowa, jak może...
— I chowa się.
— Dyć chowa. Bez zimę, pokiela uczy, żywią go wicie z koleje, z każdego numeru. Co im ostanie od jedzenia, to mu w garczkach donoszą, i żywi sie ta... W lecie zaś nikt o niego nie dba, bo dzieciska paszą... nie trza go.
— Płacy nie dostaje?
— Skąd, kie go nika nie trza. Żyje ta jagodami, grzybami, co uzbiera, czem zdole... Ale se krzywdzi. Zeszli my się we wrębie, to opowiadał, że bieda na niego...
— No, wierzę!
— Ale biedy takie ni ma, nie wierzcie. Ino to wicie nie wezwyczajone, to się mu ta i cnie... Schodził on kawał światu — dodał po chwili — w Brazylii był i wszędy. Padają, że siedmioma językami gada, ale ja ta temu nie wierzę...
— I tu trafił na nieszczęście swoje...
— Ja medytuję — przerwał, — że nieszczęściów ni ma, ani szczęściów...
— Ino?
— Ino są jakiesi płanety złe i dobre. Ale złych jest więcy, musi być więcy...
— Czemu?
— Bo się ludziska skarżą, a to niedobry znak...
Przysunął się ku mnie i gorączkowo począł mówić. Oczka mu błyszczały, jak dwie na słońcu krople.
— Trojakie są złe płanety, trojakie... Jedne chodzą po niebie, drugie idą ziemią, a trzecie po ludziach... Te najgorsze, co po ludziach chodzą... wierzcie mi!
— Bajecie...
— Ja wam baję?! — zatrząsł się nerwowo. — Popatrzcie się... — wskazał na źródło, bijące w górę. — Ta woda była pierwi hań w górze, nade drogą i płynęła z boku... teraz zeszła tu nadół, ka widzicie, i bije prościutko do góry. Wiecie, czemu tu zeszła? wiecie?
— No?
— Bo przyszła na nią płaneta i musiała zejść. Śmiejcie się, a ja wam gadam, że tak...
Pokiwał głową nad wodą, jakby mu jej żal było.
— Musiało się jej cosi stać, musiało — mruczał sobie. — Abo kto napluł do nie, abo co, że się ozgniewała i uciekła... Wierzcie mi — dodał głośniej, — że ma takie samo czucie, jak człek, abo i drzewo. Okaliczcie smreka, to zapłacze na was śluzami smolnemi, albo uschnie z boleści...
— To samo, panie, tosamo...
— Ta wasza planeta... jakaż ona jest?
— Moja płaneta... moja płaneta! — powtórzył, a oczy mgłą mu zaszły — jaka ona jest... żeby ja to mógł wiedzieć! Nikt z nas nie wie, czy zła, czy dobra... Nikt nie wie...
Nie zrozumiał widać pytania. Milczałem jednak, szanując jego oryginalny światopogląd i przypatrywałem mu się, gdy pochylił głowę zamyślony, a oczka małe utopił w bijącem źródle.
— Często tu bywacie?
— Prawie codzień. Ciągnie mnie, wicie, to źródło...
Gdy podniósł głowę, dostrzegłem nagle dziwne podobieństwo jego oczu z bańkami świetlistemi, tworzącemi się na bijącem źródle.
— Ale, ale napijcie się te wody — prosił, — ni mam co inszego... Ja wam padam — dodał poważniej, — że ta woda ma dwojakie dobro... Jak wto pojedzony, to budzi większy hapetyt — jak zaś kto głodny, to mu się jeść odniechce... tego pierwszego, toch jeszcze nie próbował... drugie za to próbuję codzień.
— To wasza planeta...
— Nie tu ona siedzi — zamruczał. — Nie tu... ka ja pudę, tam ona ze raną... Pódź, Burek! pódź! Ostańcie zdrowi.
Powlókł się w górę do wrębu. Pies niecierpliwy wyprzedził go i wpadł w wysoką trawę szukać jakiego pożywienia. A ja długo siedziałem przy źródle, medytując nad »płanetami« tych ludzi...

W. O.
Niedźwiedź w sierpniu 1898.





  1. Wiersz powyższy, niedrukowany dotychczas, został Redakcyi uprzejmie udzielony przez p. dra A. Wyczółkowską.
  2.   Jestto drugi akt dramatu Obstfeldera „Czerwone krople“, który krytyka skandynawska bardzo wysoko stawia.
    Dramat ten czteroaktowy przedstawia walkę wewnętrzną Odda Berga, marzyciela z takiegoż ojca, mającego wybierać między rzeczywistością, przedstawioną przez Borhgildę a pierwiastkiem idealnym, jakim jest Lilli.
    W akcie czwartym wraca Oddo do Borghildy, do życia, dostaje na wystawie nagrodę za plan jakiejś fabryki, aby w końcu, kiedy Borghilda, żądna miłości obejmuje go, i całuje, wyrwać się z jej objęć, wyciągając ręce do ducha Lilli, zgasłej w trzecim akcie. Tem kończy się dramat.
  3.   Kobietą tą była Mistress Jane Williams.
  4. Słowa Zygmunta Augusta.
  5. Jeden z najgłębszych dramatów, poematów raczej naszych czasów, oparty na problemie psychologicznym, który i w naszej mistycznej filozofii Towianizmu tak głęboką odgrywał rolę, na pragnieniu cudu — wyjdzie następnie w osobnej odbitce jako tomik „Biblioteki Życia“. (Przyp. red.)





Znak domeny publicznej
Tekst lub tłumaczenie polskie jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do niego wygasły (expired copyright).