Zwyciężony/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyciężony |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści" |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Wierusz-Kowalska |
Tytuł orygin. | Un vaincu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W nocy myślała teraz Zuzanna o swoich troskach i kłopotach. Niepokój, wywołany usposobieniem kuzyna, odsunął się na drugi plan, a całą jej istotą zawładnęła i dziwna mięszanina uczuć, która budziła się w jej duszy ilekroć wspomniała o odjeździe Jerzego, chociaż duma nie pozwalała jej się przyznać do tego wrażenia.
— Co on mnie może obchodzić! — powtarzała sobie w duchu. — To przechodzeń na drodze mego życia! Oddala się nie powiedziawszy mi ani słowa, oczywiście więc pomyliłam się! A jednak!...
Ubolewała bardzo nad tem, że nie doświadczenie zaślepiło ją do tego stopnia, iż nie poznała się na prawdziwości jego uczuć. Gniewała się na siebie, że tak nieoględnie okazała mu trwożliwą sympatyę chwytając go za rękę w fabryce, a przypominając sobie rozpromieniony wyraz twarzy Jerzego, rumieniła się z gniewu podczas, gdy na jej lica spływały gorące łzy, które przypisywała rozdrażnieniu wynikłemu z poniżenia godności osobistej.
Brzask dnia ułagodził nieco jej troskę. Chcąc oderwać się od dręczących myśli, wzięła książkę i wyszła na taras. Ale czytała nic nie rozumiejąc, gdyż ogarnęła ją niewymowna trwoga na przypuszczenie samo, że nie zobaczy już Jerzego przed odjazdem i nie zdoła zatrzeć w jego umyśle obojętnem zachowaniem swojem przypuszczeń do których go jej trwoga i pomięszanie upoważnić mogły.
Pomimo dość późnej jesieni dzień był gorący i zdawał się zapowiadać burzę; niebo okryte ciężkiemi chmurami przyczyniało się jeszcze do spotęgowania smutku Zuzanny. Siedząc na pniu drzewa cisowego wygiętego sztucznie w kształcie fotela, z głową ukrytą wpośród ciemnych liści, zapadała w marzenie do półsnu podobne, gdy rozbudził ją nagle głos ciotki.
Panna Konstancya, z głową osłoniętą dziwacznym kapeluszem i twarzą zaczerwienioną od szybkiego biegu i gorąca, dążyła ku niej i położyła na jej kolanach sporą paczkę.
— Moja droga Zuzanno, — zaczęła pośpiesznie — wyobraź sobie, że to dzisiaj moje imieniny. Obudziwszy się pomyślałam: „Nikt zapewne nie będzie mi składał życzeń, bo nikt o tem nie myśli, cóż więc mogłabym uczynić abym sobie sprawić prawdziwą przyjemność?” I prędko doszłam do tego przekonania, że największą dla mnie przyjemnością będzie ofiarować ci suknię, której pragnęłaś. Poszłam więc rano do Saumur z Fanszetką i oto jestem wraz z podarunkiem.
— Droga, kochana cioteczko! Pieszo byłaś w Saumur? — zawołała Zuzanna, ściskając i całując ciotkę, której serce wezbrało radosnem uniesieniem.
— W tamtą stronę pojechałyśmy, bo nam się trafił jakiś powóz, ale z powrotem przyszłyśmy pieszo. Myślałam najpierw, aby cię zabrać ze sobą, do Saumur i chciałam nawet wynająć powóz, ale potem powiedziałam sobie, że wolę ci zrobić niespodziankę. Wracając byłam bardzo zadowolona z mojego postanowienia, gdyż upał był nieznośny, a ty byłabyś się zmęczyła nawet jadąc powozem.
— Ależ ty cioteczko, zmęczyłaś się idąc pieszo trzy mile! bo też to szaleństwo w twoim wieku prawdziwe, poświęcać się do tego stopnia dla zadowolenia czyjegoś kaprysu!
— No, no, nie łaj mnie — odpowiedziała z zadowoleniem stara panna. — A teraz rozwiń paczkę i przypatrz się materyi.
Panna Konstancy a zaczerwieniona i oblana potem, spoglądała z radością na Zuzannę.
W tej chwili Fanszetka odezwała się karcąco:
— Wszystko to próżność, panno Zuzanno! Próżność i to bardzo naganna!
— Tak mówisz, a wiem, że będziesz zachwycona skoro mnie zobaczysz pięknie ubraną — odpowiedziała młoda dziewczyna siląc się na to, aby się okazać wesołą.
— Co za myśl przyszła panience do głowy — odparła Fanszetka, która nie przyznawała się do tego, że lubi podziwiać piękność i wdzięk Zuzanny. — Mnie już takie płoche myśli nie przychodzą do głowy. Kto się poświęcił na służbę Bożą nie dba o próżność tego świata.
— Czy mówisz szczerą prawdę? — przerwała jej ze śmiechem Zuzanna.
Ukazanie się Jerzego z panem Jeuffroy przerwało dalszą rozmowę. Zuzanna pobladła od gwałtownego wzruszenia i zapytała pośpiesznie jak się miewa pani de Preymont.
— Wydaje się nieco znużoną — odparł Jerzy — ale i na pani znać zmęczenie — dodał spoglądając na nią z zajęciem.
— Co? ja wyglądam na osobę zmęczoną? — rzekła Zuzanna, śmiejąc się. — Dziwi mnie to gdyż nie czuję najmniejsze o znużenia.
Rozmawiając przysunęli się do balustrady tarasu, podczas, gdy pan Jeuffroy z zadowoleniem przypatrywał się podarunkowi panny Konstancyi.
Jerzy gdyby był bogaty, oddałby w tej chwili cały majątek, aby tylko mógł zostać sam na sam z Zuzanną. Wtedy żadna siła nie zmusiłoby go do milczenia, gdyż gorące słowa wyznania cisnęły mu się same na usta.
— Żeby pani wiedziała jak jestem pani wdzięczny za to, że pani lękała się o mnie wczoraj! — zaczął przyciszonym głosem.
— Wdzięczny? O! doprawdy nie ma za co! — odpowiedziała Zuzanna z odcieniem lekkiego szyderstwa w głosie. — Zdaje mi się, że ja najbardziej lękałam się o siebie; pierwszy raz znalazłam się wśród takiego chaosu i byłam jak odurzona. Nic więc dziwnego, że nieostrożność pana przestraszyła mnie — dodała ze śmiechem. — Marek często wspomina o pańskiem roztargnieniu i gdyby był widział wczoraj nieoględność pana, utwierdziłby się w swojem przekonaniu z pewnością.
Wyrazy te wypowiedziane swobodnie a nawet wesoło zbity zupełnie z tropu Jerzego, który miał nadzieję dostrzedz na twarzy młodej dziewczyny ślady pomięszania lub rumieńca.
— Jaka ona zimna! — myślał teraz. — Myliłem się snując nadzieje oparte na jej błagalnem spojrzeniu i bezwiednem prawie uchwyceniu mej ręki.
— Nadzwyczaj polubiłem tę miejscowość — odezwał się znowu półgłosem — te stare mury wyglądające tak malowniczo wpośród zwojów bujnej roślinności. Widok tego zamczyska zachwycał mnie nieraz i unoszę ztąd rozkoszne wspomnienia.
— Wspomnienia, które się rychło rozwieją wśród wiru paryzkiego życia — odpowiedziała z uśmiechem Zuzanna.
— Nigdy! — zawołał z zapałem Jerzy obejmując tkliwem i śmiałem zarazem spojrzeniem postać młodej dziewczyny, która mięszać się i płonić poczynała.
Stary zamek, w którym pędziła tak smutne życie, wydawał jej się w tej chwili prześlicznym gmachem z temi wieżyczkami oplecionemi bluszczem i kamiennemi lwami, strzegącemi wejścia. Nie czuła teraz ani przykrej duszności powietrza, która poprzedza zazwyczaj burzę, ani smutku, który tak nieznośnie przygniatał jej serce, a widok, który roztaczał się przed jej oczami wydawał jej się zachwycającym, i tak nowym jakgdyby go dziś po raz pierwszy ujrzała.
Z pozoru jednak wydawała się spokojną zupełnie i zaczęła żegnać się z Jerzym z tą chłodną uprzejmością, jaką okazujemy ludziom sympatycznym lecz obojętnym, z którymi czas jakiś łączyły nas towarzyskie stosunki.
— Może pan kiedy jeszcze powróci tu do Anjou — rzekła podając mu rękę.
— Czy powrócę? — odpowiedział żywo, podnosząc do ust rękę, którą trzymał w swoich. — Rozumie się i to wkrótce.
Zuzanna nie mogła się pomylić ani na dźwięku głosu ani na spojrzeniu Jerzego. Wyrażały one uczucie tak szczere, jakgdyby je był wypowiedział w najgorętszych słowach. Teraz pragnął już odjechać jaknajprędzej. Młoda dziewczyna ścigała wzrokiem zręczną jego postać, dopóki ta nie zniknęła na zakręcie kamienistej ścieżki.
— Jakiś powód o którym dowiem się później nie pozwala mu jeszcze mówić, ale wkrótce powróci — jestem tego pewna! — powiedziała sobie w duchu.
Z twarzą rozpromienioną zwróciła się do ciotki i z żywością właściwą jej wiekowi, przerzucając się nagle ze smutku w wesołość, zaczęła ściskać pannę Konstancyę, którą zadziwił szczerze ten nagły wybuch radości.
— Jaki dziś śliczny dzień! jakie życie piękne i jak ja cię kocham moja ciotko! — zawołała z zapałem.
Stara panna nie była zbyt przenikliwa nie dziw przeto, że sobie wesołości siostrzenicy jak należy wy tłumaczyć nie umiała, ale że postanowiła wybadać, co należy rozumieć o zamysłach Jerzego, udała się po południu do pani de Preymont.
Marek siedział niedaleko matki i spoglądał na nią zafrasowany; nie mówili z sobą wcale o wypadkach dnia wczorajszego. Pani de Preymont przeczuwała, że jej syn gniewał się na samego siebie za tę chwilę słabości i dlatego ani słówkiem nie zaczepiła drażliwego przedmiotu.
— Całą prawie noc spędziła na modlitwie, prosząc Boga, aby wziął jej życie w zamian za odrobinę szczęścia, którego tak pragnęła dla swego dziecka. Nie pierwszy to raz płynęła z jej serca podobna prośba, która jej samej największą przynosiła ulgę.
Panna Konstancya odrazu przystąpiła do rzeczy, bo choć nieraz krytykowała panią de Preymont, pokładała jednak zaufanie w jej charakterze i trafnym sądzie o wielu rzeczach.
— Przyjaciel pana odjechał — zaczęła panna Konstancya, zwracając się do Marka — to wielkie szczęście! Wyobraź pan sobie, że ludzie zaczęli już mówić, iż wydajemy za niego Zuzannę, jakgdyby dla niej trudno było o lepszą partyą niż taki pan Jerzy o którym da się przedewszystkiem powiedzieć, że nie ma złamanego szeląga. Czy pani co słyszała o tej gadaninie? — zagadnęła panią de Preymont.
— Słyszałam wistocie — odpowiedziała zapytana — ale nie sądzę, aby Jerzy był niegodny Zuzanny.
— Niegodny! — powtórzyła panna Koustancya — ależ ja tego nie powiedziałam. Pan Saverne jest bardzo miły, a zdanie moje podziela i Zuzanna, ale, jak mówi mój brat, który ma przecież wiele rozsądku, niepodobna z tym jednym tylko przymiotem zdobyć na świecie byt niezależny. Zresztą odjechał nic nie powiedziawszy; widać, że nie myśli o niczem poważniejszem... Chociaż kto wie? może on jeszcze napisze. Jak się pani zdaje?
Marek Preymont, rozdrażniony do najwyższego stopnia, nie dozwolił odpowiedzieć matce i zawołał z uniesieniem:
— Jerzy nie napisze!... on jest związany słowem gdzieindziej, a takich węzłów zerwać nie łatwo.
— Doprawdy! — wykrzyknęła z oburzeniem panna Konstancya. — A ja mówiłam to wczoraj Zuzannie; mówiłam jej, że tacy ludzie nadskakują kobietom tylko dlatego, aby się zabawić, ale wogóle są zbyt wielkimi nicponiami, aby myśleć o małżeństwie...
— Jakto! — przerwał gwałtownie de Preymont — czyżby Zuzanna...
Zatrzymał się jednak nagle, zrozumiawszy, że posunął się zadaleko i że nie powinien był zadawać podobnego pytania...
Panna Konstancya z podziwieniem spojrzała na niego, lecz następujące jej słowa wybawiły Marka z kłopotu.
— Ponieważ jesteście państwo jej krewnymi i przyjaciółmi — zaczęła — mogę więc wam powiedzieć, że Zuzanna wyobrażała sobie, iż pan Saverne oświadczy się o jej rękę, mówiła nawet ze mną w tej kwestyi, ale na szczęście nie przywiązuje widać do tego wielkiej wagi, bo dziś rano, gdy żegnała się z Jerzym była tak spokojna i wesoła jak zwykle. Co do mnie bardzo jestem zadowolona, że pan Saverne nie myśli o Zuzannie — dodała stara panna powstając z krzesła — bo gdyby ona mu się podobała, mogłoby ją to znowu narazić na przykrość. Nie wiadomo przecież, czy brat mój zgodziłby się na małżeństwo, tak wiele pozostawiające do życzenia pod względem finansowym.
Odprowadziwszy pannę Konstancyę, Marek wrócił do salonu i zaczął chodzić po nim wzdłuż i wszerz. Na twarzy jego malowało się niezadowolenie; kilkakrotnie spoglądał na matkę i zdawało mu się, że czyta w jej oczach naganę. Wistocie pani Preymont była zdziwiona, że syn jej był zdolny popełnić czyn nieszlachetny, gdyż inaczej nazwać nie można było oskarżenia przyjaciela, którego się dopuścił z rozmysłem, dla zaszkodzenia Jerzemu w opinii Zuzanny.
— Matko, czy bardzo mnie potępiasz? — zapytał wreszcie zatrzymując się przed nią.
— Wistocie nie dobrze postąpiłeś — odparła z prostotą.
— W każdym razie powiedziałem przecież tylko prawdę — zauważył.
— Można ją było pominąć milczeniem.
Marek długo stał milczący i zadumany, wsparłszy się o ramę okna, wreszcie jakgdyby odpowiadając własnym swoim myślom, zawołał:
— Czy postąpiłem źle lub dobrze — nie wiem, to wiem jednak, że drugi raz postąpiłbym tak samo... Jeśli panna Konstancya powtórzy to Zuzannie, tem lepiej; złe należy niszczyć zawsze doszczętnie.
Pani de Preymont nic nie odrzekła, przysunęła się tylko do syna i spojrzała mu w oczy z taką bezgraniczną miłością, jakgdyby bronić go chciała przed najgorszym jego nieprzyjacielem — przed namiętnością, która nim owładnęła.
Burza, która przeszła rano oczyściła powietrze; pogoda była prześliczna, drzewa i krzaki odbijały ciemnymi zarysami na tle nieba oblanego purpurą zachodzących promieni słonecznych. Wietrzyk, który w ciągu dnia muskał powierzchnię rzeki, uspokoił się teraz i tafla wód przedstawiała się prawie nieruchoma, jakby zasypiająca razem ze zmrokiem. Taki spokój i harmonia panowały w całej naturze, że pani de Preymont podniosła wzrok na syna, aby się przekonać czy nie ulega i on wpływowi tego kojącego wrażenia.
Marek zrozumiał jej myśl i rzekł cicho:
— Biedna matko!
— Marku — odrzekła z przejęciem — nie mogę uczynić tego abyś czerpał odwagę w moich przekonaniach, ale bądź mężnym i dobrym.
— Dobrym... a na co się to zdało? — zawołał Marek, lecz w tej chwili pożałował swego uniesienia.
Ujął rękę matki i poniósł ją do ust ze czcią, gdyż umiał ocenić jej moralną wyższość. Jemu namiętność i boleść odbierała zwykle siły, gdy tymczasem matka nie upadała nigdy pod ciężarem cierpienia.
— Masz słuszność matko — zaczął upokorzony — nie jestem mężczyzną; nigdy pociskom losu oprzeć się nie mogę.
— Dobrze, że się przyznajesz do tego, potrafisz zapewne z czasem zapanować nad sobą i nie będziesz dotknięty przeciwnością, rozmyślał o śmierci — odpowiedziała pani de Preymont z akcentem tak przejmującego smutku, że Markowi ścisnęło serce; nie dodał ani słowa, ale gorąco uścisnął matkę w objęciach.
Wpośród sprzecznych uczuć jakie szarpały jego duszą, przeważała chęć przekonania się, czy Zuzanna jest nieszczęśliwa. Nie zdobył się jednak jeszcze na postanowienie usprawiedliwienia Jerzego w jej oczach. Wyszedł z domu i błądził czas jakiś w pobliżu starego zamku pana Jeuffroy nie mając odwagi wejść do wnętrza, wreszcie idąc bez celu drogą, spostrzegł swą kuzynkę, która przysunęła się do balustrady otaczającej taras. Obok niej stała panna Konstancya, która mówiła z takiem ożywieniem i głosem tak donośnym, że niektóre wyrazy dochodziły do uszu pana de Preymont.
— Mówiłam ci moje drogie dziecię, że oni wszyscy są jednakowi!
Kończąc te słowa nie domyślała się panna Konstancya na jakie cierpienia skazała młodą dziewczynę; ucałowała Zuzannę i znikła wkrótce na ścieżce wiodącej do jej domu.
Panna Jeuffroy stała wsparta o balustradę; elegancka jej postać rysowała się dokładnie na tle zapadającego zmroku, na twarzy, zwróconej w inną stronę, malował się wyraz gniewu i pogardy. Spoglądała w niebo jakgdyby je chciała wziąć na świadka niegodziwości ludzkiej. Stała tak długo nieruchoma jakby skamieniała; potem zaczęła się przechadzać podnosząc często chusteczkę do oczu, wreszcie uspokoiła się i zawróciła do domu.
Pan Jeuffroy był tego wieczora w niesłychanie pochmurnem usposobieniu; gniewało go wszystko. W duchu rad był z tego, że odmówił ręki Zuzanny Jerzemu, ale gdy w ciągu dnia panna Konstancya wspomniała coś o tem małżeństwie, odpowiedział wymijająco:
— Ja pragnę tylko szczęścia mojej córki. Ponieważ zawiodłem się już raz, muszę być teraz bardzo ostrożnym i przyznaję otwarcie, że nie miałbym ochoty wydać Zuzanny za tego człowieka. Każdy literat to blagier, umieją oni wszyscy mydlić ludziom oczy, ale kto zblizka wejrzy, w ich życie, może się doprawdy pięknych rzeczy napatrzeć.
Gdy panna Konstancya napomknęła coś o zobowiązaniach krępujących Jerzego, pan Jeuffroy rozgniewał się na dobre i biedna Zuzanna musiała przy obiedzie wysłuchać różnych przymówek ojca, który nie rachował się nawet z tem, że może obrazić delikatność młodej dziewczyny. To też wkrótce rozdrażniona do najwyższego stopnia, pod pozorem silnego bólu głowy wysunęła się do swego pokoju.
Wspomnienie uczuć Jerzego, upokarzało ją teraz do najwyższego stopnia potęgując jeszcze ciężkie strapienie.
— Trzeba z tem raz skończyć — myślała; — rumienię się doprawdy sama przed sobą za moją łatwowierność. Nie darowałabym sobie tego nigdy, gdybym myślała o nim jeszcze teraz, wiedząc, że należy do innej. Ale jaki z niego doskonały aktor, wybornie odgrywał swoją rolę... Jeszcze dziś rano dawał mi do zrozumienia, że mnie kocha... wierzyłam mu!
Tu ogarnęła ją obawa, że zdradziła się wobec Jerzego ze swemi uczuciami; zaczęła więc przypominać sobie szczegółowo każdy wyraz jaki wypowiedziała i rozważała z trwogą, czy aby okazała się tak chłodną i obojętną, jak należało.
Po długim namyśle doszła do przekonania, iż Jerzy z postępowania jej nie mógł wnioskować; że jest kochany.
Uspokoiła się więc cokolwiek i nazajutrz rano napisała list do przełożonej klasztoru w którym się wychowała, zwierzając się jej ze wszystkich wrażeń i obaw, gdyż przyzwyczaiła się odkrywać przed nią tajniki swej duszy.
Odetchnęła swobodniej po napisaniu tego listu, a potem długo jeszcze siedziała w otwartem oknie, gdzie powiew porannego wietrzyka chłodził jej rozpaloną głowę. Zwolna z chaosu panującego w myślach zaczęło się wysnuwać jedno przypuszczenie, a mianowicie, że nie serce miała zranione, ale raczej miłość własną, że jeśli cierpiała to dlatego głównie rozczarowania, jakiego doznała zaufawszy szlachetności ludzkiej, bo przecież zaledwo kilka miesięcy upłynęło od chwili, gdy wierzyła, iż droga życia bywa gładka i równa, że na niej można spotkać prawość i uczciwość, że kłamstwo należy do rzadkich wyjątków i uważane jest powszechnie za rzecz wstrętną i zasługującą na pogardę.
Zuzanna nie była tak słabego charakteru, aby miała długo płakać nad sobą; wrodzony rozsądek powstrzymywał u niej wybuchy nadmiernej tkliwości, a zatem powiedziawszy sobie nauczkę, tak jakgdyby to właśnie w jej postępowaniu było co nagannego, zamknęła okno powtarzając sobie raz jeszcze:
— Nie kocham go, gdyż przestałam go szanować, a cóż warta miłość bez szacunku? Płaczę zaś tylko dlatego, że on mnie oszukał, a ja ponad wszystko brzydzę się kłamstwem.
W kilka dni później Marek otrzymał następujący list od Jerzego:
„Stary mój przyjacielu! Jeśli mówią, że ludzie są głupi, to ja jestem chyba z pomiędzy nich najgłupszy. Łatwo to powiedzieć: zerwę, ale nie łatwo wykonać!... Nie dla mnie marzenia o szczęściu i małżeństwie! To tylko mogę ci powiedzieć, że po raz pierwszy w życiu czuję się prawdziwie nieszczęśliwym.