Przejdź do zawartości

Zwady miłosne/Akt piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Zwady miłosne
Podtytuł Komedja w pięciu aktach
Pochodzenie Dzieła / Tom pierwszy
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL sam.
„Skoro wieczorna cisza zalegnie w tym domu,
Chcę do Łucji mieszkania wtargnąć pokryjomu:
Idź spiesznie, przygotować w jaknajkrótszej porze
Broń, latarkę i wszystko co się przydać może“,
Tak rzekł, a mnie jakgdyby zadźwięczało w uchu:
„Idź po stryczek, na którym masz zadyndać, zuchu“.
Chodźże tutaj, mój panie (w pierwszej chwili bowiem
Takem zdębiał, że z tego zdumienia, wprost powiem,
Gęba mi się zrobiła jak zamurowana;
Lecz teraz chcę przemówić i poskromić pana:
Niechże się pan więc broni i mówmy roztropnie.)
Zatem, dziś w nocy, mówi pan, że tego dopnie,
By widzieć Łucję? „Tak jest“. O cóż panu chodzi?
„O to, w czem kochankowi wahać się nie godzi“.
Godzi się to człekowi, co ma rozum krótki,
Nadstawiać swoją skórę na tak przykre skutki.
„Lecz wszak wiesz, jaka boleść duszę moją rani:
Łucja jest zagniewana“. Tem gorzej więc dla niej.
„Lecz miłość żąda, abym ubłagał ją przecie“.
Miłość jest bardzo głupia i nie wie co plecie:
Potrafiż miłość trzymać skórę naszą zdala
Od zemsty ojca, brata, gniewnego rywala?
„Czyż myślisz, iż zapragną nas ścigać w tej matni?“
Tak, jestem tego pewien, zwłaszcza ten ostatni.
„Nie, Maskarylku, wszystko pójdzie jak najlepiej,
Będziemy uzbrojeni: gdy nas kto zaczepi,
Weźmiem się za łby“. Właśnie; do takiej roboty
Pański służący niema najmniejszej ochoty:
Ja, bić się! Czym ja Roland jaki, dobry Boże,
Czy Ferragus? Ja tam się byle czem nie trwożę,
Ale, kiedy pomyślę, ja, co lubię życie,
Że dwa cale żelaztwa, w bok wepchnięte skrycie,
Wystarczą już, by człeka ulokować w trumnie,
Myślę, że niema czego nosić się tak dumnie.
„Wszak możesz włożyć pancerz“. Tem ci gorzej, panie,
Tem trudniejszem mi będzie wszelakie zmykanie;
A potem, niema zbroi tak szczelnej, przez którą
Szpadkaby wejść nie mogła jaką małą dziurą.
„Ale też z ciebie tchórza jest okaz wspaniały!“
Niech będzie, byle brzuch mój zawsze został cały.
Przy stole licz pan na mnie jak na cztery tuzy,
Lecz nie licz na mnie wcale, gdy chodzi o guzy.
Jeśli tamten świat jakie ma wdzięki dla pana,
Dla mnie żyć na tym słodycz jest nieopisana;
Na śmierć ani na kije nie mam żadnej chętki,
Idź więc pan sam kark kręcić, kiedyś taki prędki.

SCENA DRUGA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY:
Nigdy jeszcze dzień nie wlókł się tak opieszale:
Słońce zda się na niebie nie posuwać wcale;
I do krańca, przy którym światło jego gaśnie,
Taki mu jeszcze kawał drogi został właśnie,
Że, aby doń dotarło, tracę już nadzieję.
Nie, ja z tego czekania chyba oszaleję!
MASKARYL:
I poto cały pośpiech, aby, gdy raz przecie
Ściemni się, w mrokach nocnych oberwać po grzbiecie!
Wszakże już chyba Łucja w sposób dość niegrzeczny...
WALERY:
Daj pokój, proszę, wszelkiej perswazji zbytecznej.
Choćbym miał po sto razy narazić mą szyję,
Nie mogę trwać w udręce w której teraz żyję;
Przebłagam ją, lub los mój niechaj się wypełni.
Stało się.
MASKARYL: Te uczucia chwalę w całej pełni;
Lecz w tem sęk, że wszak trzeba wkraść się w jej pokoje
Pocichu?
WALERY: Nie inaczej.
MASKARYL:Zatem, ja się boję
Przeszkodzić.
WALERY: Jakto?
MASKARYL:Kaszel dręczy mnie uparty
I boję się nim zdradzić w czasie mojej warty.
Raz po raz... Kaszle: Sam pan widzi, jak wstrzymać się silę.
WALERY:
Weź kawałek lukrecji: przejdzie ci za chwilę.
MASKARYL:
Nie sądzę, dobry panie, by to mogło minąć;
Więc, choć marzeniem mojem z tobą żyć lub zginąć,
Byłbym niepocieszony, jeśliby z takowej
Przyczyny panu memu bodaj włos spadł z głowy.

SCENA TRZECIA.
WALERY, RĘBAJŁO, MASKARYL.
RĘBAJŁO:
Panie, z najpewniejszego źródła właśnie słyszę,
Ze Erast przeciw tobie strasznym gniewem dysze,
Albert zaś się gotuje, w niepomiernej złości,
Twemu Maskarylowi pogruchotać kości.
MASKARYL:
Mnie? W czemżem ja tu winien? Cóżem ja, za katy,
Zrobił, aby mi łamać biedne moje gnaty?
Czyliż ja stróżem jestem, powiedzmy to wreszcie,
Dziewictwa wszystkich panien w naszem zacnem mieście?
Mamże nad pokusami ich jakową władzę?
I, gdy one chcą gwałtem, cóż ja tu poradzę?
WALERY:
Ech! nie tacy są straszni, jakby się zdawało!
I, chociażby wysilił swą odwagę całą,
Erast tak łatwo rady nie da sobie z nami.
RĘBAJŁO: Możeby moje ramię zdało się czasami:
Wiesz pan, że lubię pomóc bliźniemu w potrzebie.
WALERY:
Dzięki; mam zwyczaj liczyć w tych sprawach na siebie.
RĘBAJŁO:
Mam także dwóch przyjaciół, ludzi dobrej woli,
Pewnych, i z których każdy, jeśli pan pozwoli,
Choćby i z całym światem stanie do rozprawy.
MASKARYL:
Zgódźże się pan, a prędko.
WALERY do Rębajły: Nazbyt pan łaskawy.
RĘBAJŁO:
Mały Gil też był chłopak do tych rzeczy gładki,
Gdyby nie los, co wydarł go z naszej gromadki.
Cóż to za szkoda, panie! Cóż za druh wspaniały!
Wiesz pan, w jakie przed sądem dostał się opały:
Zmarł jak Cezar: oprawca, co go łamał kołem,
Przed hartem jego duszy sam uderzył czołem.
WALERY:
Wierzę, panie Rębajło, że człowiek tej miary
Wart jest żalu. Lecz, co do pańskiej znów ofiary,
To zbyteczne.
RĘBAJŁO: Nalegać próżno się nie silę;
Lecz wiedz, że cię szukają i że, lada chwilę...
WALERY:
Ja zaś, by dowieść że mnie to wzrusza zbyt mało,
Chcę go, jeśli mnie szuka, spotkać jak przystało;
I mam zamiar po mieście, w tym czasie goracym,
Przechadzać się sam jeden tylko z mym służącym.

SCENA CZWARTA.
MASKARYL, WALERY.
MASKARYL:
Dla Boga! To szaleństwo! Nie kuśże pan licha,
Widzi pan przecie, ile biedy na nas czyha,
Jak, z wszech stron...
WALERY: Cóż wzrok wlepiasz w przerażeniu srogiem?
MASKARYL:
Dziwnie mi zapachniało z tej strony batogiem.
Proszę, jeśli me słowo dla pana coś warte,
Porzućmy, dobry panie, to miejsce otwarte.
Chodźmy się zamknąć lepiej.
WALERY:Zamknąć się hultaju!
Ten sposób godny tchórzów nie jest w mym zwyczaju;
Dalej, za mną, bez gadań; powtarzam ci krótko...
MASKARYL:
Panie, mój dobry panie, żyć jest tak słodziutko!
Raz się tylko umiera i na czas tak długi!
WALERY:
Zatłukę cię, gdy ozwiesz się z tem po raz drugi.
Ha, Askaniusz: zostawmy go; ujrzym w potrzebie,
Po czyjej stronie on się opowie sam z siebie.
Tymczasem, chodź do domu: musim doskonale
Uzbroić się obadwaj.
MASKARYL:Nie spieszno mi wcale.
Do djabła te romanse, do djabła dziewczęta:
Taka wprzód posmakuje, a potem znów święta!

SCENA PIĄTA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
ASKANJUSZ:
Więc to prawda, Frozyno? nie śnięż ja na jawie?
Powtórz jeszcze raz wszystko, co wiesz o tej sprawie.
FROZYNA:
Wnet się wszystkiego dowiesz, bądź tylko cierpliwa.
W zdarzeniach tak szczególnych najczęściej tak bywa:
Sto razy to powtórzą, aż uprzykrzy ci się.
Teraz dość, byś wiedziała, że, po tym zapisie,
Co z urodzeniem chłopca warunki swe wiąże,
Żona Alberta, zaszła raz ostatni w ciążę,
Powiła tylko ciebie; ojciec zaś, w sekrecie,
Pragnąc za każdą cenę mieć płci męskiej dziecię,
W dom swój przyjął kwieciarki Anastazji chłopca,
Ty zaś na wychowanie poszłaś jako obca
Do mej matki. Niebawem, w czas ojca podróży,
Dziecię zmarło, przeżywszy ledwie rok, nie dłużej.
Wówczas, strach przed małżonkiem i miłość matczyna
Sprawiły, że znów nowy podstęp się zaczyna:
Matka twoja odbiera ciebie pokryjomu,
Miejsce zmarłego chłopca zajmujesz w tym domu,
Ojcu zaś, by śmierć ukryć rzekomego syna,
Powiada się, iż własna zmarła mu dziewczyna.
Oto i twoich losów tajemnica cała,
Którą dotąd mniemana twa matka skrywała;
Podaje swe pobudki: może również inne
Jeszcze miała potemu, nie całkiem niewinne
Słowem, że to odkrycie, nad wszelkie marzenia,
Losy miłości twojej dziś z gruntu odmienia.
Wobec tych jawnych zeznań, gdy, z innej znów strony,
Sekret twój, prędzej-później, musiał być zdradzony,
Wyznałam ojcu, jak się miała sprawa owa;
List żony mu potwierdził wszystko co do słowa,
Poczem, zrazu ostrożnie rzecz prowadząc całą,
Później wszystko na kartę kładąc bardziej śmiało,
I pragnąc by tajemnic wszelkich pierzchła zmora,
Udało się nam wciągnąć w sprawę Polidora,
Całej zagadki rąbek odsłonić z ostrożna,
Posuwać rzecz stopniowo, tak iż wreszcie można
Było, wspólnej korzyści kładąc mu dowody,
Sprowadzić umysł jego do szczęśliwej zgody.
Teraz sam pragnie jeno, z twym rodzicem w parze,
Ciebie wraz z twym kochankiem powieść przed ołtarze.
ASKANJUSZ:
Cóż za radość, Frozyno, jakiż dzień szczęśliwy...
Ileż zawdzięczam twojej pomocy życzliwej!
FROZYNA:
Poczciwiec jest w humorze teraz wyśmienitym,
I pragnie kosztem syna ubawić się przytem.

SCENA SZÓSTA.
ASKANJUSZ, FROZYNA, POLIDOR.
POLIDOR:
Zbliżno się, moja panno: zwać mi cię tak wolno;
Wiem kim jesteś i wiem też, do czegoś jest zdolną.
Dopięłaś sztuczki, w której, w sposób niepowszedni,
Błyszczy tyle rozumu i dowcip tak przedni,
Że wszystko ci wybaczam i serdecznie wierzę,
Iż za to samo syn mój pokocha cię szczerze.
Wartaś tego: to ja ci powiadam, dziewczyno.
Otóż i on: zabawę mieć będziem jedyną.
Spiesz corychlej i dom swój zwołaj tutaj cały.
ASKANJUSZ:
Posłuszeństwem chcę zmazać krok ów tak zuchwały.

SCENA SIÓDMA.
POLIDOR, WALERY, MASKARYL.
MASKARYL do Walerego:
Nieraz niebo nam znaki zsyła niespodziane;
Śniły mi się tej nocy perły rozsypane
I jajka zbite: panie, ten sen mnie przeraża.
WALERY:
Podły tchórzu!
POLIDOR: Mój synu, konieczność się zdarza
Walki, gdzie cała dzielność będzie ci potrzebna,
Jeśli cię nie ma spotkać porażka haniebna.
MASKARYL:
I czyż nikt, proszę pana, czyż nikt się nie ruszy,
Wstrzymać ludzi, co sobie chcą obcinać uszy!
Niech będzie, dobrze; ale, jeśli w tej godzinie
Przyjdzie panu żałobę wdziać po swoim synie,
Niech pan mnie nie obwinia.
POLIDOR:Nie; tak rzeczy stoją,
Iż sam żądam, by spełnił wraz powinność swoją.
MASKARYL:
Wyrodny ojcze!
WALERY do ojca: Męża honoru to zdanie
Godnem jest, i tem więcej szanuję cię za nie.
Winnym: przyznaję; byłem przyczyną twej troski
Czyniąc to, com uczynił, bez wiedzy ojcowskiej;
Lecz, choć słuszne masz do mnie przyczyny urazy,
Silniej dziś przemówiły krwi twojej rozkazy,
I honor twój, co nie chce ani słyszeć o tem,
By Erast miał być dla mnie postrachu przedmiotem.
POLIDOR:
Tak, wiem, że i on żywił przeciw tobie plany;
Lecz od owego czasu zaszły różne zmiany,
I dziś w innem spotkaniu, bardziej jeszcze srogiem,
Będziesz walczył...
MASKARYL:A gdyby się zgodzić z tym wrogiem?
WALERY:
Co, ja, bać się! Przenigdy. I któż to być może?
POLIDOR:
Askanjusz.
WALERY: On?
POLIDOR:Ma stanąć tu w najkrótszej porze.
WALERY:
On, który mi poprzysiągł wspomagać mą sprawę!
POLIDOR:
Tak, on cię dziś wyzywa na walną rozprawę,
I, na nic nie chcąc baczyć, nastaje okrutnie,
By krwawy pojedynek rozstrzygnął tę kłótnię.
MASKARYL:
Dzielny człek: wie, że rycerz prawy się nie trudzi,
W zwady swoje daremnie mieszać innych ludzi.
POLIDOR:
Słowem, czynią cię winnym zniewagi potwarczej.
Mojem zdaniem, ten powód zupełnie wystarczy;
Otóż, za wspólną zgodą, rzecz stanęła na tem,
Że ty masz się potykać tutaj z Łucji bratem,
I to na oczach wszystkich, bez żadnej odwłoki,
Tak, jak każą zwyczajów rycerskich wyroki.
WALERY:
A cóż Łucja, mój ojcze, czyż jej serce twarde...
POLIDOR:
Chce Erasta, dla ciebie ma jedynie wzgardę;
By dowieść, o oszczerstwo twoje ile stoi,
Pragnie zawrzeć te związki w przytomności twojej.
WALERY:
Ha! słysząc taki bezwstyd, z wściekłości się pienię:
Czyż już straciła rozum, cześć, honor, sumienie?

SCENA ÓSMA.
ALBERT, POLIDOR, ŁUCJA, ERAST, WALERY, MASKARYL.
ALBERT:
No i cóż, zapaśnicy? Mój właśnie nadchodzi:
Czy zebrał wszystkie siły swe w kupę dobrodziej?
WALERY:
Tak, gotów jestem, gotów, skoro sami chcecie;
Jeślim się mógł zawahać, na Boga! toż przecie
Pobudką była resztka szacunku dla prawa,
Nie przed mym przeciwnikiem nikczemna obawa.
Lecz dość już, wszystkie względy w tej chwili mam za nic
Gniew mój w swem uniesieniu nie zna żadnych granic,
I dusza ma, na widok tak niecnej obłudy,
Nim wzgardzi, pomścić krzywdę swą pragnie dziś wprzódy.
Do Łucji:
Nie iżby miłość moja jeszcze nie wygasła:
Gniew, zemsta, to w tej chwili me jedyne hasła,
I, gdy twój bezwstyd hańby okryję rozgłosem,
Przestanę się już troszczyć serca twego losem.
Tak, Łucjo, patrząc na to, wstręt mnie tylko bierze!
Na widok twych postępków oczom ledwo wierzę;
Nie wiem, jak zdolna jesteś w twarz popatrzeć komu,
I powinnabyś zginąć na miejscu od sromu.
ŁUCJA:
Zraniłyby mnie może twe szalone słowa,
Gdyby nie pomsta, która już czeka gotowa.
Oto Askanjusz: sądzę, iż, natarłszy śmiało,
Wnet zmusi cię, byś zmienił mowę tak zuchwałą,
I bez wielkiego trudu.

SCENA SCENA DZIEWIĄTA.
ALBERT, POLIDOR, ASKANJUSZ, ŁUCJA, ERAST, WALERY, FROZYNA, MARYSIA, KASPER, MASKARYL.
WALERY:Tego nie dokaże,
Choćby dwadzieścia ramion stanęło z nim w parze.
Żal mi, iż musi bronić swej niegodnej siostry,
Lecz, gdy sobie poczynać chce w sposób tak ostry,
Wraz mu się stanie zadość; i tobie, mój panie.
ERAST:
Chciałem wprzódy na siebie przyjąć to zadanie;
Lecz, skoro już Askanjusz całą sprawę wiedzie,
Zostawiam mu, niech sobie sam radzi w tej biedzie.
WALERY:
Bardzo mądrze; ostrożność nigdy nie zawadzi,
Ale...
ERAST: On się już z tobą upora najgładziej.
WALERY:
On?
POLIDOR:
Nie bądź zbytnio dufny; nie baczysz w swym gniewie,
Że to niezwykły chłopak.
ALBERT:Tak, jeszcze nic nie wie,
Lecz wkrótce na swej skórze o tem się przekona.
WALERY:
Dalej więc! tej dzielności wraz ujrzym znamiona.
MARYSIA:
Tak przy wszystkich?
KASPER:To jakieś obyczaje nowe.
WALERY:
Cóż to są, żarty ze mnie? Roztrzaskam tu głowę,
Któremuś z panów śmieszków. Dalej więc, niech staje.
ASKANJUSZ:
Nie, nie, jam nie tak straszny, jak ci się wydaje;
I, wśród tej całej tyle zawiłej przygody,
Raczej słabości mojej wraz ujrzysz dowody.
Niebo mnie obdarzyło sercem nazbyt tkliwem,
Bym się oparł przed twoim atakiem straszliwym,
I tobie przeznaczyły łaskawe niebiosy,
Abyś dziś brata Łucji skończył smutne losy.
Tak, daremnie me ramię odwagą się zbroi,
Askanjusz wkrótce zginie tutaj z ręki twojej,
Lecz chętnie zginąć gotów, jeśli śmierć ta sprawi,
Aby się losy z tobą obeszły łaskawiej,
Tę dając ci za żonę, co sama w pokorze
Uzna, iż twoją dziś już jedynie być może.
WALERY:
Nie, chociażby świat cały, wolę raczej nie żyć,
Niż, po tej niecnej zdradzie...
ASKANJUSZ:Ach, zechciej mi wierzyć,
To serce, co przysięgło wieczne śluby tobie,
Nic ci nie przewiniło w najmniejszym sposobie.
Że czystym jego płomień i że miłość stałą,
Ojca twego na świadka wezwać mogę śmiało.
POLIDOR:
Tak, mój synu; uspokój się, dość tej zabawki;
Czas, by się wyjaśniły już te ciemne sprawki.
Ta, z którą połączyła cię przysiąg wymiana,
Oto właśnie tu stoi przed tobą przebrana.
Ważne były przyczyny, by ją, jako dziecko,
Ukryć pod tą postacią, oczom tak zdradziecką;
Później miłość do nowej popchnęła ją zdrady,
Co się stała przyczyną domów obu zwady.
Nie spoglądaj po wszystkich wzrokiem nieprzytomym:
To, co ci tu powiadam, jest faktem niezłomnym.
Ona to, głosem Łucji, lecz własną osobą,
Wiecznych ślubów zadatki wymieniła z tobą,
I, tym podstępem wszystkich zmyliwszy na chwilę,
W dwu rodzinach zasiała niepokojów tyle.
Lecz dziś, skoro Askanjusz stał się już Dorotą,
Potrzeba, aby jawnie, za wspólną ochotą,
Nowy węzeł uświęcił rzecz po wszystkie czasy.
ALBERT:
I to właśnie być miały te straszne zapasy,
Któremi miałeś zmazać krzywdę dobrej sławy,
A których wszak królewskie nie bronią ustawy.
POLIDOR:
Widzę, żeś zaskoczony przygodą tak ciemną;
Lecz nic nie wskórasz, bronić chciałbyś się daremno.
WALERY:
Nie, nie, wzdragać się ani w myśli mi postało;
I, choć w istocie jestem zdumiony niemało,
Zachwyca mnie ten fortel i w sercu mem gości
Razem tyle podziwu, dumy i miłości,
Iż oczy te tak słodkie...
ALBERT:Mniemnać się odważę,
Iż to, co chcesz jej mówić, nie zbyt idzie w parze
Z tym strojem; chodźmyż inny jej włożyć, a potem
Możesz się bliżej zająć uczuć swych przedmiotem.
WALERY:
Wybacz, Łucjo, że dusza ma, szałem wiedziona...
ŁUCJA:
Niema czego wybaczać: rzecz już wyjaśniona.
ALBERT:
Chodźmyż, na ceremonje będzie czas i w domu:
Tam każdy może świadczyć, co zechce i komu.
ERAST:
Lecz nie pomnicie, wznosząc radosne hałasy,
Że jeszcze tu ktoś czeka na krwawe zapasy:
Myśmy dwaj już szczęśliwi, ale widzi mi się,
Że teraz trzeba będzie zapytać Marysię,
Który z dwóch, twój Maskaryl czy też mój Kasperek,
Wygra sprawę: rycerze, ustawcie się w szereg!
MASKARYL:
Dziękuję; nazbyt łaskaw na mnie pan dobrodziej.
Niech się żeni w spokoju; o to mi nie chodzi:
Już tam piękna Marysia nie jest taka sroga,
I zawsze będzie wolna do jej łaski droga.
MARYSIA:
Niby że ciebie sobie przybiorę za gaszka?
Na męża ujdziesz: lepszy czy gorszy, to fraszka;
Bierze się co jest z brzegu i cudów nie szuka:
Lecz kawalir, to musi być rarytna sztuka.
KASPER:
Słuchaj: skoro małżeństwo nas już sklei święte,
Wara mi później gachom zastawiać przynętę.
MASKARYL:
Myślisz, bracie, dla siebie tylko pojąć żonę?
KASPER:
Rozumie się: figielki będą zabronione,
Albo mnie pozna jeszcze.
MASKARYL:Ech, mój miły Boże!
Każdy robi co umie, a żyje jak może;
I mąż, przed ślubem straszny, w czasie nader krótkim
Staje się w rękach żony barankiem cichutkim.
MARYSIA:
Nie bój się nic, mężusiu, nic ci się nie stanie;
Marysia tam nie czuła na lada gruchanie.
Będę ci mówić wszystko.
MASKARYL:O szelma! Baj baju!
Z męża mieć powiernika!...
MARYSIA:Cicho, ty hultaju.
ALBERT: Po raz ostatni, chodźmyż, moi przyjaciele,
By w radości obchodzić potrójne wesele.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.