Zolojka/Pierwsze podmuchy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pierwsze podmuchy.

W lecie Etta pomagała matce w gotowaniu i obsługiwaniu gości, co robiła ze wstrętem, bo w rzeczywistości była całą duszą rybaczką i najchętniej wyjeżdżała z ojcem i braćmi na morze, w najgorszym zaś wypadku pracowała w wędzarni. Zwykle rybaczki na morze nie wyjeżdżają i nietylko, że się rybołówstwem nie zajmują, ale się zupełnie na niem nie znają. Etta stanowiła pod tym względem wyjątek. Ojciec jej, stary Paweł Zelin Chudy, nie należał do żadnej maszoperji i nie wdawał się z nikim w żadne spółki, na rybołówstwo chodził sam z dziećmi, tak, że cały zarobek szedł do domu.
Ale w lecie rybołówstwo było tak małe, że pomoc Etty stawała się zbyteczna, zato matka sama nie mogłaby sobie dać rady. Córka musiała jej pomagać. Obsługiwała gości, co czasem bywało zabawne i zajmujące, bo dawało sposobność do obserwowania oryginalnych i nieznanych okazów ludzkich z dalekich stron — a to rybak lubi. Ale musiała też obierać bulwę, myć naczynie i talerze, czyścić noże, widelce, pomagać w gotowaniu, co znów doprowadzało ją do rozpaczy. Rybak podejmie się każdej pracy i zrobi wszystko, nie znosi jednej tylko rzeczy — mianowicie paprania się z gotowaniem.
Dlatego lato było dla Etty okresem męki i czyśćcowej iście pokuty. Budziła się zawsze zła, zmęczona, zniechęcona do życia i z przerażeniem myślała o czekającym ją całym dniu kręcenia się po domu z głową nabitą tysiącem drobnych szczegółów, nie pozwalających o niczem spokojnie pomyśleć. W dodatku matka, niemłoda już, powolna i mało energiczna, rady sobie dać nie mogąc i zupełnie z równowagi wytrącona, to stękała, jęczała i omal nie płakała, to znów „szkalowała” córkę o byle co całemi godzinami.
Jedyną ucieczką było sprzątanie w pokoju lokatorów, a zwłaszcza lokatorek. Tyle tam było różnych cacek, flakoników, szkatułek, puzderek, tyle różnych rzeczy nieznanych a ozdobnych i — jak się pokazywało — pożytecznych, potrzebnych, że Etta mogłaby się im godzinami przyglądać. Jeszcze bardziej ją cieszyło, gdy lokatorki, chcąc się przed „dziką” rybaczką pochwalić, popisywały się przed nią używaniem tych wszystkich przyborów damskiej toalety i robiąc sobie manicure, w strojnym, ponętnym negliżu porannym, opowiadały jej o różnych cudach życia kobiecego na lądzie. A Zolojka podziwiała je szczerze, bez cienia zazdrości, z tą naiwną wiarą, z jaką dziecko słucha powiastki. Wiedziała, że sama tego wszystkiego nigdy nie zazna, że to wszystko nie dla niej, że nawet szmaki żadnej w tem nie znalazłaby — więc podziwiała, wielbiła i śmiała się.
Gorzej było, gdy nadciągała „norda” — wiatr północny, który w dziwny sposób działał jej na nerwy. Stawała się wówczas podrażniona, niechętna, tak zła, że ręce jej zaczynały drżeć, gdy ją coś zgniewało, a wybuchała o byle co. W dodatku dokuczał jej wówczas stale silny ból głowy, który ją prawie do szaleństwa doprowadzał.
W zimie rzucała wtedy wszystko i uciekała nad morze, ale w lecie musiała być na zawołanie gości i dusić się w kuchni. A to była męka.
Dlatego, jak tylko rano ujrzała, że panienki Marysie wychodzą i dają jej znak, aby poszła razem z niemi na plażę, wymknęła się z kuchni i pobiegła za niemi, zwłaszcza że była ciekawa szczegółów wczorajszej zabawy.
Ale panienki nie były jakoś rozmowne. Powróciwszy z przejażdżki, zachwycone i rozmarzone, do późnej nocy jeszcze rozmawiały, zwierzając się sobie wzajemnie z wrażeń i myśli. Były niewyspane i jeszcze jakby oszołomione.
— Szkoda, że nie pojechałaś razem z nami, Zolojko, — rzekła jedna z nich.
— Musiałam pomagać neńce! — odpowiedziała, chmurząc się.
— Myśmy wiedziały i dlatego nie wzięłyśmy cię ze sobą.
Zolojka zachmurzyła się jeszcze bardziej.
Szły strądem.
— Dlaczego ty się właściwie nazywasz Zolojka? — odezwała się druga panna. — Takiego imienia nie słyszałam. Jest Zulejka — ale to tatarskie czy tureckie imię.
Tego już dziewczynie było za dużo.
— My jesteśmy dobrzy chrześcijanie, katolicy — rzekła głosem drżącym z oburzenia — Tatarów żadnych ani Turków u nas nigdy nie było i niema. Może tam są, na kraju, u was!
— U nas są! — odpowiedziała panienka spokojnie.
— Ale od czego jest to imię „Zolojka”, co znaczy?
— To nie imię, to przezwisko, urągadło! — Mnie na imię Jadwiga, Etta, nie żadna Zolojka...
— Ale przecie sama słyszałam, jak na ciebie tak wołali...
— To tylko tak wołają. Tu na jedną dziewczynkę wołają „Zyda” — bo jak jest wiatr południowy, to ona bardzo płacze i krzyczy... I jedna bialka też ma urągadło Zyda, bo jak wiatr południowy przyjdzie, to ona się wciąż z mężem kłóci...
— A to ludzie od wiatru chorują? — dziwiły się panienki.
— Ja nie wiem! — cicho odpowiedziała dziewczyna. — Nie wiem, co to jest... Puszka, ten co mjewy wypycha tak ładnie, on jest bardzo dobry człowiek i potrafi wszystko, a jak przyjdzie zyd-west, zaraz zaczyna pić i jest chory od wiatru... A mnie zawsze głowa bardzo boli i jestem zła, jak ma przyjść norda...
Ostatnie zdanie powiedziała głosem jakby pokornej przestrogi i dodała:
— Jestem wtedy taka zła, że mogłabym zrobić nie wiem co... A dziś mnie tak bardzo, tak bardzo. —
Jęknęła cicho i dodała po kaszubsku:
— Głowa żala, żala... Norda idzie...
Panienki spojrzały na dziewczynkę z niepokojem.
Była istotnie bardzo blada.
— Jak norda ma przyjść — mówiła dalej, mimowoli zwracając się ku północy — uciekam zwykle z domu i chodzę, chodzę strądem nieraz do późnej nocy. —
— Sama!
— Cóż mi się może stać?
— Mógłby cię kto napaść.
— Tego u nas na półwyspie niema. Człowiek mnie nie napadnie, a duchów się nie boję... Chodziłam tak sama na strąd już jako małe dziecko. Dlatego nazywają mnie Zolojką...
— Ale od czego to przezwisko?
Dziewczyna milczała przez chwilę.
— Panienki wiedzą, co to zoloj?
— Nie, czy to jaki ptak?
Zolojka stanęła i przez chwilę myślała, co powiedzieć, następnie poprowadziła obie panienki tuż nad wodę.
— Co tu jest? — zapytała.
Na piasku nakreślone były łuki, pozostałe po odpłyniętych falach. Wyglądało to jak dziecinny rysunek, mający przedstawiać łańcuch górski. Wzdłuż tych łuków leżały rozsypane muszelki i kamyczki.
— Co tu jest? — powtórzyła dziewczyna.
— Domyślam się! — wykrzyknęła jedna z panienek, — To fale tak plażę zarysowały.
— To miejsce nazywa się po naszemu „grzebień”, tu gdzie się morze ze strądem styka.
— Dlaczego ty mówisz „strąd“ a nie po polsku „plaża?” — zapytała naiwnie druga panienka.
— Plaża jest dla letników, którzy się kąpią w morzu, leżą na piasku i nic nie robią. Dla rybaka to jest strąd, a ja jestem rybaczka. Teraz niech panienki patrzą.
Z morza przyleciała fala, która rozlała się po brzegu i odpłynęła, pozostawiwszy po sobie mokry pas, niby modrą, lśniącą wstęgę jedwabną.
— To zoloj! — rzekła Zolojka, ukazując ten pas panienkom. — To miejsce, po którem morze biega.
— Aha! I od tego nazywają cię Zolojką! To bardzo ładne. Teraz jak o tobie pomyślę, będę zawsze widziała wstążkę „changeante” morskiego koloru, a na niej różnobarwne i świecące kamyczki i muszelki jak stokrotki. I ty masz oczy tego koloru, co ten twój zoloj...
— Słyszą panienki, jak rewy grają?
— A co to są rewy?
— Wały pod wodą. Kiedy o rewę rozbije się bałwan — my mówimy denega — ona gra. — Nordy jeszcze niema a rewy już grają i morza dużo...
Istotnie, morze falowało dość silnie, tak, że ledwo parę osób kąpało się i to przy brzegu. Ale mimo pewnego wzburzenia fale nic nie straciły ze swego wdzięku, tanecznej harmonji, modrego pawiowego połysku i iskrzyły się od światła.
Panienki stały zapatrzone na strądzie, nie bacząc na chłodny wiatr, który obciskał na nich odzież, tak, że wyglądały jak dwie śliczne, smukłe, zgrabne figurynki.
Zolojka też patrzyła.
Mimo chłodu na plaży było sporo osób. Jedni się przechadzali, drudzy leżeli lub siedzieli, dzieci bawiły się w piasku, plaża była złota, wszystko sennie pogodne.
A Zolojka widziała w duszy idące od północy czarne tucze zimowe, słyszała przeraźliwy świst i łomot huczącego warczenia nordy, grzmot fal, łamiących się na mieliznach i w tej chwili doznała wrażenia, jakgdyby piekący lodowaty powiew sparzył jej ręce i twarz. Przypomniała sobie zesmagany wichurą, zryty, pokaleczony strąd i siebie, dygocącą z zimna, grzebiącą sztywnemi palcami zmarznięty, twardy piasek i napełniającą nim worek. Ileż takich worów ciężkiego piachu poniosła już na swych plecach, wpółzgięta, ze strądu do wioski i ileż ich jeszcze poniesie! Będzie je nosiła całe życie, póki się nie zestarzeje, a wtedy, jak wszystkie stare rybaczki, chodzić będzie wprzód pochylona, w pasie przełamana.
Jedna z panienek wykrzyknęła:
— Śliczne morze! Cudowne!
W dziewczynie zawrzało. Chciała coś powiedzieć, ale właśnie druga panienka szepnęła.
— Nasze Janki idą!
Ona ich też dojrzała. Przedewszystkiem jego, jego, jego!
Co ona tu robi? Czego szuka? Powinna w domu siedzieć, matce pomagać, drzewo rąbać, sprzątać... One mogą wszystko, im wolno, dla nich morze jest śliczne i te oczy...
— Żeby to marnie zdżineno!
Wbiegła szybko na wydmę i wpadła w las.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.