Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gorzej było, gdy nadciągała „norda” — wiatr północny, który w dziwny sposób działał jej na nerwy. Stawała się wówczas podrażniona, niechętna, tak zła, że ręce jej zaczynały drżeć, gdy ją coś zgniewało, a wybuchała o byle co. W dodatku dokuczał jej wówczas stale silny ból głowy, który ją prawie do szaleństwa doprowadzał.
W zimie rzucała wtedy wszystko i uciekała nad morze, ale w lecie musiała być na zawołanie gości i dusić się w kuchni. A to była męka.
Dlatego, jak tylko rano ujrzała, że panienki Marysie wychodzą i dają jej znak, aby poszła razem z niemi na plażę, wymknęła się z kuchni i pobiegła za niemi, zwłaszcza że była ciekawa szczegółów wczorajszej zabawy.
Ale panienki nie były jakoś rozmowne. Powróciwszy z przejażdżki, zachwycone i rozmarzone, do późnej nocy jeszcze rozmawiały, zwierzając się sobie wzajemnie z wrażeń i myśli. Były niewyspane i jeszcze jakby oszołomione.
— Szkoda, że nie pojechałaś razem z nami, Zolojko, — rzekła jedna z nich.
— Musiałam pomagać neńce! — odpowiedziała, chmurząc się.
— Myśmy wiedziały i dlatego nie wzięłyśmy cię ze sobą.
Zolojka zachmurzyła się jeszcze bardziej.
Szły strądem.
— Dlaczego ty się właściwie nazywasz Zolojka? — odezwała się druga panna. — Takiego imienia nie słyszałam. Jest Zulejka — ale to tatarskie czy tureckie imię.
Tego już dziewczynie było za dużo.
— My jesteśmy dobrzy chrześcijanie, katolicy — rzekła głosem drżącym z oburzenia — Tatarów żadnych ani Turków u nas nigdy nie było i niema. Może tam są, na kraju, u was!

36