Zolojka/Burza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Burza.

Tuż za stacją ratunkową spotkała w lesie brata z Hermanów Tomaszów Duszą.
Józk, z czapką zsuniętą na tył jasnej, gęstej czupryny, śmiał się, szczerzył zęby i trzymając Duszę za ręce, coś jej szeptał. Dusza słuchała go zapłoniona, niewyraźnie uśmiechnięta, ale śmiało patrzyła mu w oczy, a usta miała czerwone, jakby się napiła gorącej kawy.
Kiedy indziej Zolojka minęłaby ich obojętnie. Wałęsając się po strądzie i po lesie, widziała niejedno i nie widziała. Była dziewczyną prostą, lecz czystą, i nie patrzyła nigdy na to, czego widzieć nie powinna, a co dla ciasnoty miejsca nieraz działo się w jej obecności.
Ale teraz przypomniała sobie wczorajsze spotkanie z bratem nad zatoką i odrazu domyśliła się, kto to był ten cień uciekający.
— Więc to Dusza, Dusza, która miała już dziecko!
Jakie to wszystko podłe, fałszywe, złe!
To jest ta miłość!!
Ona myśli, że „dlatego” on ją sobie teraz „weźmie”, a on myśli, że jej nie potrzebuje wziąć, bo ona ma dziecko, więc — znowu „dlatego”... Oboje kłamią sobie, że się „kochają”. I oboje się mylą, oszukują, a co z tego wyniknie?
Grzech i nieszczęście!
Głowo, głowo, głowo!
Neńka w domu szkalowała:
— Co ty — glupiego rozumu dostalaś? Dzie, dzie, dzie ty chodzisz?! Ja tu muszę pólnie warzyć, uedę alać, a ty, brzydalu, po strądzie latasz i glupstwa robisz! Ty swoje dostaniesz! Tatk przyjdzie, on ci da karo! Czy mial kto widzone, żeby mlody dzeus tylko psoty mial w glowie!
— Nei, neńko, ja nie mam psoty w glowie, le mnie glowa mocno żali! — broniła się dziewczyna.
— Glowa cię żuli!
Matka była z Kuźnicy i wymawiała inaczej:
— Mnie wszetko żuli! — skarżyła się płaczliwie. — Le robić muszo! A ty jesteś mloda — i taki z ciebie zgnil do roboty!
W kuchni — mimo drzwi otwartych — było duszno i dziewczynie odrazu zrobiło się niedobrze. Pochylona nad cebrzykiem, w którym myła talerze, płakała gorzko. Łzy jej kapały w brudną, tłustą wodę, a równocześnie z pokoju, sąsiadującego z kuchnią, dolatywał ją przez otwarte drzwi ostry fetor tanich cygar, wódki, octu i skrzeczący przymilnie — uprzejmie głos:
— Gosposiu, a nie macie przypadkiem trochę oliwy do tej sałatki z pomidorów? Bo my w Warszawie —
Zgrzytała zębami, zaciskała pięści, ale robiła swoje. I nie odezwała się ani słowem, kiedy w obiadowej porze zeszły się w kuchni prawie wszystkie „ich’” letniczki — jedne dla zobaczenia, co będzie na obiad, drugie aby zabrać się do gotowania obiadu.
Czasami przemknął się przez kuchnię stary Paweł Zelin, zwany Chudym — jej ojciec.
Chudy był, policzki miał zakląsłe jak spodeczki, nos duży, przekrzywiony jak żagiel, na „zyd-ost” — lat siedemdziesiąt dwa — ale włosy i brwi czarne, w czarnych jak atrament oczach wesołe iskierki, na wargach zawsze dobrotliwy uśmiech a zęby białe jak młoda dziewczyna.
On jeden rozumiał i oceniał należycie całą mękę córki i on jeden potrafił ją czasem pocieszyć. Tak i teraz podszedł do niej, poklepał ją po ramieniu i rzekł:
— Bóg ci dał chorobę, Bóg ci ją odbierze, za kilka dni już odjadą, pojedziemy na wangorze, córko!
Po południu znowu przyszedł do panienek ze swym przyjacielem ten „ladny”. Był w granatowem ubraniu, a w dziurce marynarki miał wielki puszysty gwoździk biało-czerwony. Ponieważ było chłodno, nie wychodzili. Zjedli razem podwieczorek, a potem chłopcy grali i śpiewali. „Ten” śpiewał i sam, i Zolojce aż się gorąco od jego śpiewu robiło. Kiedy przechodziła koło okien pokoju, panienki spostrzegły ją i zawołały. Weszła. W pokoju pachniało perfumami, kwiatami i cukierkami. Panicze siedzieli, brzdąkając w gitarę i paląc papierosy, jedna panienka przykryta pledem leżała, druga dała Zolojce duży kawałek tortu, garść czekoladek i dwie pomarańcze, a „on” podał jej pełną szklaneczkę ciemnoczerwonego wina. Widziała, że to „jego” szklaneczka, że „on” z niej pił i chciała nie pić, ale na sam widok wina taki ją na nie zebrał gust, że się nie mogła pokusie oprzeć. Wypiła duszkiem. Wino było słodkie i mocne. Dobrze jej zrobiło.
Nad wieczorem zaglądnął do nich Tuna z bagru w Gdyni. Lubieli się. Ale Tuna przyszedł z twarzą zasmoloną, tak, że oczy miał białe jak zęby, które ciągle szczerzył. Ręce też miał czarne, ogromne, pierś odsłoniętą i ciemną jak stary rzemień, a czuć go było dnem morskiem. Ładny kawaler! Czarny, twardy, szeroki i cuchnący błotem morskiem. Tenby zaśpiewał dopiero, no! I ubrałby jej łódź kwiatami, i powiózłby ją na zatokę, na wycieczkę i kupiłby jej cukierków, wina! Gdy ją uszczypnął, tak się rozgniewała, że wygnała go z kuchni.
Ujrzawszy, że panienki po kolacji z paniczami wychodzą, poszła do ich pokoju sprzątnąć trochę. Wszedłszy cicho, według zwyczaju rybackiego w samych tylko pończochach, ujrzała gospodarującego w pozostawionej na stole skrzynce z węgorzami obcego kota, który na jej widok drapnął przez otwarte okno z funtowym wędzonym węgorzem. Posprzątała, zamknęła okno, zasłoniła je firaneczkami i już chciała wyjść, gdy wtem zauważyła na stole „jego” szklaneczkę, ledwie napoczętą. Wino gorzało w niej jak czysta krew. Mimowoli sięgnęła po szklaneczkę. Przez chwilę wahała się, a potem wypiwszy „jego” wino jednym haustem, postawiła szklaneczkę na dawnem miejscu, zgasiła światło i wyszła.
Ledwo, pochyliwszy się nad cebrzykiem, zaczęła znowu myć talerze, krew uderzyła jej do głowy tak, że się jej ciemno w oczach zrobiło. Coś jej w duszy runęło, wrzasło i wówczas przejrzała.
Tak, to było to, o czem myślała wciąż.
To! To!
Norda przyjdzie! Musi przyjść! Zryje przy brzegu dno, wyżre nowe „kule”. Tam, gdzie panienki się kąpią, jest taka „kula” na sążeń głębokości, ale po sztormie ta jama podwodna może mieć trzy albo cztery sążnie. Jak kto w taką kulę wpadnie, to nawet jeśli dobrze pływa, niezawsze sam z niej wylezie, bo go w nią spycha sztorm i denega. A one pływają źle. Jedna pływa trochę, druga prawie że nic. I zawsze, jak wchodzą w wodę, trzymają się za ręce. Jak wpadną w kulę, to ta, która pływać nie umie, złapie się drugiej, a wtedy — utoną obie. Pójdą na dno, napiją się wody.
A jeżeli w „ich” miejscu kula się nie zrobi?
Ktoś się roześmiał, zachichotał.
I Zolojka się zaśmiała.
Gdyby tam kuli nie było, to ona im powie — że jest. A poprowadzi ich tam, gdzie kula będzie. One w nią wejdą. I koniec. Nie będą więcej śpiewały na zatoce...
Lecz, gdyby je wyratowano?... Rybacy mają zawsze służbę na plaży...
Ona do nich pójdzie — zanim „one” zaczną się kąpać — ona im zajrzy w oczy, uśmiechnie się, zacznie opowiadać o letnikach tak, żeby się śmiali... Nie zauważą, nie spostrzegą, a gdy letnicy zaczną krzyczeć, będzie za późno. Jo! Tak uczyni!
Zobaczą, jakie morze jest „śliczne”! Nei! Tacy byli tu rybacy mocni, a ginęli... Ginęli — dla centnara śledzi — one tyle już radości na świecie zaznały, że więcej im nie potrzeba. Mają dość. Mogą się pobawić piaskiem morskim w głębokiej kuli...
Nagle stanęły jej przed oczami dwa sztywne ciała, a zaraz po nich pojawiły się drugie, przypadkiem w ciągu lat widziane, a uparcie spychane na dno niepamięci. Gromadą ohydną zaczęły tańczyć na czarnych falach, okropne, odęte...
Tak się zlękła tej potwornej wizji, że wypuściła z rąk talerz, który stłukł się na kaflowej posadzce, i przerażona wypadła z kuchni.
Noc była późna, ludzie już prawie wszędzie spali, samotne białe lampy łukowe płonęły spokojnie, wysoko na niebie świeciło wśród chmur kilka gwiazd. Morze grzmiało, a daleko słychać było dudnienie nadlatującej burzy.
Zolojka stała chwilę wśród nocy zrozpaczona.
Cóż ona zrobiła?
Z zazdrości, ze złości szatańskiej, śmierci życzyła ludziom niewinnym i którzy byli tacy dobrzy dla niej! Sama chciała zepchnąć ich w głębiny morskie i zrobić tak, żeby ich nawet ratować nie można było! Jest to możliwe, aby tak łatwo popadła w sidła piekielne!
— Boże! Boże!
Jak stała, w samych pończochach tylko pobiegła ku kościołowi. Gdy miała przejść przez Trupią Drogę, to jest to miejsce, przez które przenosi się na cmentarz trumny ze zwłokami, zawahała się. Było to przecież straszne miejsce. Ale strwożone zbrodniczemi myślami jej biedne, skołatane serce tak łaknęło modlitwy, iż nic jej powstrzymać nie mogło. Westchnąwszy do Boga, śmiało przekroczyła Drogę i skierowała się ku kościołowi. Tam padła na kolana przed zamkniętemi wrotami i zaczęła się gorąco modlić.
Ale i tu nie opuszczały jej duszności, szum w uszach i dławiący skurcz gardła. W wyschniętych ustach czuła gorycz, a serce jej wzbierało. Udręczona, nieszczęśliwa, oparła się rękami o chłodne, twarde wrota kościelne, przywarła do nich twarzą i rozpłakała się rzewnie.
A wtedy nadciągnął z morza głuchy, przeciągły, jakby organowy szum. Rewy przybrzeżne zagrały głośno, radośnie, zadudniał strąd, las, party tchnieniem potężnem, zaskomlał, zaskowytał zrazu, a potem zawył z bólu, drzewa przed kościołem zadygotały, zaczęły krzyczeć.
I rozpoczęła się burza. A w duszy cierpiącej dziewczyny zrobiła się wielka, jasna cisza, umilkło skołatane serce, czoła dotknęły miękkie, chłodne dłonie spokoju.
Po pewnym czasie we wszystkich uliczkach wioski zadudniły ciężkie kroki.
To rybacy w zydwestkach, skorzniach i nieprzemakalnych ubraniach biegli ratować zastawione żaki.
Późną nocą stary Stefan Kąkol wracał od Edwarda Kunsztownego gdzie był, aby wybadać cudotwórcę-szewieca, genjalnego autora pomysłu skorzni z jednym tylko szwem. Szewiec miał sporo roboty od letników, zwłaszcza od letniczek, bo choć szewców w wiosce nie brakowało, mało który znał się na miejskiej, delikatnej robocie, w której Gdańszczanin był biegły. Znawca mógłby był stwierdzić na podstawie tego, iż to nie jest żaden konstruktor szewcki, jeno skromny monter, rybaccy majstrzy jednak, przywykli do prostych butów i skorzni, wnioskowali wprost przeciwnie.
Tedy genjalny szewiec z Gdańska miał zamówienia, robotę, cały stos różnych pantofelków do załatania i — budlę wódki, po której wypiciu Stefan Kąkol postawił drugą. Gdy na tem tle wyrozumiał i zbadał cały genjusz szewieca i zupełną niepojętość skorzni o jednym szwie, wziął od Edwarda Kunsztownego latarnię, zakopconą jak kiełbasa w kominie i ruszył w powrotną podróż do domu. Że się pod nim ziemia trochę kołysała, z tego sobie jako stary okrętnik nie robił nic.
Wyszedł i odrazu wpadł w objęcia nordy.
— To jest dobrze! — powiedział sobie, niewiadomo dlaczego.
Idąc dalej zawadził o coś nogą. Szukał, szukał, nie mógł znaleźć. Nie było przed nim nic, prócz odrobiny światła latarni i tańczącego po piasku cienia.
— To jest licho! — oświadczył. — Potknąłem się o własny cień...
Wszedł na Trupią Drogę i zrobiło mu się niewyraźnie. Tylu przyjaciół przeniósł już tędy na własnych barkach... Żeby tak który po niego nie zechciał przyjść...
Lampy już pogasły. Było ciemno.
Stary podniósł wgórę latarnię, aby się lepiej rozejrzeć. Przy jej wyraźnem świetle ujrzał — zdawało mu się — postać klęczącą u zamkniętych wrót kościelnych.
Zląkł się? Nie! Tyle razy już widywał ludzi z tamtego świata! Niedawno temu, gdy wracał z Boru, zastąpiła mu drogę otruta przed dwudziestu laty kobieta i nie chciała go przepuścić, mimo że ją nożem kłuł. Ale zawsze — to nieprzyjemne, a zbadać trzeba, bo któż wie, co to może być... Różnie bywa.
Tedy Stefan Kąkol, chłop stary ale krzepki, dwu metrowej prawie wysokości, wzmocnił się w sobie i głosem potężnym zapytał:
— Kto tu?
Odpowiedział mu tylko trzask gałęzi, szarpanych nordą.
Jeszcze raz dla pewności podniósł stary rybak latarnię i tym razem zupełnie wyraźnie już ujrzał klęczącą pod kościołem postać kobiecą. A przeto po raz drugi zawołał:
— Kto tu?
I znowu tylko ryk nordy i szum drzew. Postać przed kościołem ani drgnęła.
Tego już staremu Stefanowi było za dużo. Duch nie duch — ale to od niego jest licho, że nie odpowiada.
Obraził się stary rybak i śmiało ruszył w stronę widma, wołając groźnie:
— Gadaj zaraz, czyś duch, czy żywy, bo jak nie odpowiesz, to ci dam w pysk!
Z pod kościoła dało się słyszeć ciche skomlenie. W świetle latarni ujrzał stary bladą twarz dziewczyny.
— Zolojka! — wykrzyknął. — Czego tu chcesz tak późno? Czemu nie idziesz spać?
— Norda — odpowiedziała, drżąc z zimna.
— Jo! Norda cię trzepie! — zrozumiał. — Czemuś nie odpowiadała? Mało brakowało, a byłbym cię i ja trzepnął.
Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Szczękała zębami, wargi jej drżały.
Wziął ją za ramię i podniósł z ziemi.
— Chodź. Zaprowadzę cię do domu.
Poszli.
A kiedy wszystkie kroki ucichły i nigdzie w uliczkach nie było żywej duszy, wicher zawył jak rozsrożony potwór i zaczął hulać po półwyspie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.