Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znawca mógłby był stwierdzić na podstawie tego, iż to nie jest żaden konstruktor szewcki, jeno skromny monter, rybaccy majstrzy jednak, przywykli do prostych butów i skorzni, wnioskowali wprost przeciwnie.
Tedy genjalny szewiec z Gdańska miał zamówienia, robotę, cały stos różnych pantofelków do załatania i — budlę wódki, po której wypiciu Stefan Kąkol postawił drugą. Gdy na tem tle wyrozumiał i zbadał cały genjusz szewieca i zupełną niepojętość skorzni o jednym szwie, wziął od Edwarda Kunsztownego latarnię, zakopconą jak kiełbasa w kominie i ruszył w powrotną podróż do domu. Że się pod nim ziemia trochę kołysała, z tego sobie jako stary okrętnik nie robił nic.
Wyszedł i odrazu wpadł w objęcia nordy.
— To jest dobrze! — powiedział sobie, niewiadomo dlaczego.
Idąc dalej zawadził o coś nogą. Szukał, szukał, nie mógł znaleźć. Nie było przed nim nic, prócz odrobiny światła latarni i tańczącego po piasku cienia.
— To jest licho! — oświadczył. — Potknąłem się o własny cień...
Wszedł na Trupią Drogę i zrobiło mu się niewyraźnie. Tylu przyjaciół przeniósł już tędy na własnych barkach... Żeby tak który po niego nie zechciał przyjść...
Lampy już pogasły. Było ciemno.
Stary podniósł wgórę latarnię, aby się lepiej rozejrzeć. Przy jej wyraźnem świetle ujrzał — zdawało mu się — postać klęczącą u zamkniętych wrót kościelnych.
Zląkł się? Nie! Tyle razy już widywał ludzi z tamtego świata! Niedawno temu, gdy wracał z Boru, zastąpiła mu drogę otruta przed dwudziestu laty kobieta i nie chciała go przepuścić, mimo że ją nożem kłuł. Ale zawsze — to nieprzyjemne, a zbadać trzeba, bo któż wie, co to może być... Różnie bywa.

46