Zolojka/Kaszubska krzywda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kaszubska krzywda.

— Doch oni są wyjechani! — mówił żałośnie podrażnionym głosem pomocnik pana Kułaka Ignacy, patrząc przez zakurzone okno wędzarni na słoneczną zatokę.
— Czy oni są wyjechani, czy nie, to ciebie, ani mnie nic nie obchodzi! — tłumaczył Kułak, majstrując koło zepsutej skrzynki. — Do Helu jechać musisz, bo ja potrzebuję ryb.
— Doch oni mogą mieć bretlindzi dostane! — protestował Ignacy, który, choć był swemu chlebodawcy wierny, nie chciał być „lichy” swoim.
— Co będzie, jak oni będą mieli co dostane, to moja rzecz — mówił dalej spokojnie Kułak, — Ja mam w Helu już umówione... Nasi mogą mieć, albo nie, Helanie będą mieli na pewno... Musisz jechać...
— A detki są?
— Detki będą w niedzielę.
— A jak nie będą?
— Ciebie o to głowa niech nie boli, nie ty będziesz płacił.
— Ale doch oni na moje słowo rybę dają, w tem jest moja era.
— Cóż ty myślisz, że twoja era jest lepsza od mojej?
— Jak dla kogo. Mnie do pańskiej ery nic, pan Kułak, ale o swoją dbać muszę.
— Słuchaj, Ignacy: dla kogo ty ryby kupujesz, dla siebie, czy dla mnie?
— Jo, dla pana, ale jak im pan w niedzielę nie zapłaci, to na kogo oni będą szkalować, kto z nimi będzie musiał gadać, pan, czy ja?
— Ja będę gadał.
— A ja będę musiał słuchać, jo?
— To możesz iść do djabła! — warknął Kułak groźnie.
Głęboko religijny Ignacy oburzył się.
— To nie jest dobrze od pana posyłać mnie do djabła! Za moją życzliwość...
— Ja twoją życzliwość mam w rzecy! Niczyjej życzliwości nie potrzebuję. Ja ci nie płacę za życzliwość, tylko za robotę.
— A życzliwość ludzka to dla pana nic?
— Nic!
Kułak postukał młotkiem po skrzynce i zaczął mówić:
— Ja nie mam dla ciebie żadnej życzliwości. Ja ci jej nie wypominam. Ja ci płacę za robotę. Ale zupę wangorzową od wangorzowych bebechów zawsze masz i śledzie ode mnie masz i szproty.
— Jo, abfale, takie jak się świnom daje.
Kułak poczerwieniał.
Istotnie dawał odpadki, mianowicie te śledzie lub szprotki, którym przy pulowaniu czy wytrząsaniu pourywały się głowy. Wędzić takich ryb nie mógł, bo ryby wytyka się przez skrzela i głowę — wyjąwszy jedne fląderki, które się wiesza za ogon — ale były to ryby zupełnie świeże. W dodatku — szproty gotuje się i smaży bez głów.
— Szkoda, żeś mi tego wcześniej nie powiedział — odezwał się po chwili. — Więcej tych abfalów ode mnie nie dostaniesz. Wezmą je inni.
Ignacy zmartwił się. Wiedział, że Kułak dotrzyma słowa i każe się długo i pokornie prosić, zanim co da. Więc złość zaczęła się w nim burzyć.
— Jo, jo! — bąknął. — To jest za to, że my pracujemy u pana nie po osiem godzin, ale i po szesnaście — bez żadnej dopłaty. A żeby się tak o tem w urzędzie pracy dowiedzieli...
Kułak spojrzał na niego jak wilk.
Oczy błysnęły mu groźnie.
Bo to była też prawda. Tak istotnie było. Ale była to praca niestała. Dziś zwieziono kilkadziesiąt centnarów, które trzeba było jak najprędzej przerobić — jedni pracowali do dwunastej w nocy, drudzy od północy do rana — cała rodziną i wszystkie kuzynki Ignaca, zresztą nie mające żadnych zarobków. A potem nieraz przez dwa tygodnie nie było żadnego ruchu. Jakże tu skalkulować pięćdziesięcio- i stuprocentowe dodatki nocne? Jak wobec tego wyglądałaby cała kalkulacja? Zresztą Kułak nie uznawał żadnych socjalistycznych fanaberyj. Chciał być panem u siebie.
— Jak będziesz jechał do Helu, powiesz w Boru Amtsdienerów Stancy i Anie, żeby do mnie w niedzielę przyszły.
— Poco?
— Bo mi się tak podoba.
Przeklęty Poluch! Gotów do wędzarni wziąć dziewczęta z Boru.
Zawrzało w Kaszubie, ale milczał. Przestępował tylko z nogi na nogę i wyglądał przez okno w zatokę. Aż tu słychać było, jak się we wiku kulpsie drą, lecz widziany przez okno wędzarni świat wyglądał jak przesłonięty krepą.
Kułak wciąż coś majstrował.
Ignacy myślał i myślał. Prawda, że Kułak był czasem trochę ciężki, ale nie był zły. Ignacemu było przy nim dobrze, trosków żadnych nie miał. Trudno, trzeba gębę stulić i dalej służyć.
Odwrócił się, aby iść po furmankę i jechać do Helu, gdy naraz zauważył, że Kułak tnie gruby drut — jego nożyczkami.
— Ale co pan robi? Pan Kułak!
— Widzisz! Tnę drut, bo jest za długi.
— Doch to są moje szery!
— No to co?
— Połamie mi pan!
— A ty u mnie jeszcze na głupie szery nie zarobiłeś?
— Głupie — nie głupie, to są doch moje szery!
— A kto ci dał ten kożuch, w którym chodzisz? Nie ja? A w czyich bluzkach chodzą twoje córki, jak nie w mojej siostry?
To mówiąc, w dalszym ciągu najspokojniej krajał drut.
To wszystko było prawdą. Łączyło ich siedem lat pracy, na czem Ignacy się dorobił, z łatwością żywiąc żonę, starkę i trzynaścioro dzieci, które wszystkie w miarę jak dorastały, zarabiały w wędzarni Kułaka po czterdzieści groszy za godzinę. Przeszli razem niejedno i zżyli się — ale doch Kułak na tem zarobił — a ile, Bóg jeden wie! — i ancug ma nowy za jakich trzysta złotych, i papierosów samych pali za dwa złote dziennie — na same papierosy wydaje miesięcznie tyle, że drugi miałby za to dwa miechy mąki! Nie siedziałby on tu, gdyby mu nie lubowało!
— Ale doch to są moje szery! — powtórzył drżącym ze złości głosem Ignacy. — Pan mi je połamie!
— Jak połamię, to ci kupię dziesięć takich!
Teraz — wszystko jedno!
Ignacego porwała nagła, niepowstrzymana rybacka wściekłość.
— Ja nie chcę, żeby mi pan kupował! — wrzasnął. — To są moje szery! Dał mi pan kożuch, żebym w pańskich interesach mógł jeździć! Ja mam zdrowie dla pana stracić? A jeszcze — skąd ten kożuch, kto wie? A te bluzki, co pan dzieciom dał — czy ja wiem? — może z trupa? Ja łaski nie potrzebuję, szery są moje, a tych siedem groszy, co mi pan winien, to ja sześć lat już przez księgi przeprowadzam i pan mi ich nie oddaje! Co będzie z temi siedmiu groszami, pan Kułak? A wczoraj aż z Boru rybak się wracał, bo mu pan do sześćdziesięciu złotych czterech groszy nie dopłacił! Nie wstyd panu? A teraz ja mam do Helu jachać, na swoją erę od Elan rybę brać, a pan sam nie wie, czy pan w niedzielę zapłaci? Sruna taka firma, co detków nie ma!
Wtem, zobaczywszy oczy Kułaka, urwał i wyskoczywszy z wędzarni, zaczął zmykać.
W porę, bo tuż koła ucha furknęły mu „jego” ciężkie nożyczki.
Oddaliwszy się, stanął i odetchnął głęboko.
— Och, djabeł z niego wyjrzał! — mruknął. — Będę ja teraz miał!
Szedł, myśląc, że trzeba będzie przeprosić.
— Bo te Poluchy są strasznie zawzięte! A niegłupie!
Zaś Kułak stał jakiś czas nieruchomo, jakby w słup zamieniony, a potem powoli zamknął wędzarnię i poszedł do lasu.
Przez pewien czas błądził wśród drzew bezcelowo i niezdarnie, jak niedźwiedź chory na zapalenie okostnej.
A potem nagle rzucił się na tęgą pobliską sosnę i potężnym chwytem objąwszy jej pień, zaczął się z drzewem borykać.
Stara sosna drżała i dygotała, jak w czasie burzy. Kułak sapał, zgrzytał zębami, aż wreszcie, zmęczony, zaklął, oparłszy się o pień sosny, odpoczął chwilę i zdyszany, lecz uspokojony, powiódł się do Papaszka na dobrze zasłużoną szklankę piwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.