Zolojka/Nieszczęście

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nieszczęście.

— Miewy są? — pytał Paweł, który odwrócony tyłem do kierunku łodzi, nie widział, co się przed nią dzieje.
— Nie widzę! — odpowiedział Bernard, wpatrując się w błyszczące morze.
Ubierali się w eltychy. Józk wciągnął szerokie szarawary, a na to wdział długą, przestronną bluzę, tak samo przyodział się stary Paweł i Bernard. Etta, w zydwestce zupełnie podobna do chłopca, wzięła na siebie tylko bluzę.
Ubrawszy się, zaczęli sprzątać na łodzi i chować wszystko, coby im w pracy mogło przeszkadzać. Józk umieścił pod ręką strzelbę tak, aby nie potrzebował jej szukać. A potem wszystko czworo stanęli wyprostowani w łodzi i zaczęli obserwować teren połowu.
Na wszystkich łodziach działo się to samo z matematyczną niemal dokładnością. Łodzie powoli zbliżały się ku miejscu, gdzie zastawione były sieci, niektóre spuszczały już żagle. Zdaleka widać tam było las prek z trzepocącemi na wietrze, wystrzępionemi chorągiewkami. Czasem łopotały żagle, zdala dolatywało zziajane terkotanie motorówek z Mechelinek lub Gdyni, białe motorówki helskie uganiały po morzu. Po drugiej stronie brzeg już był mleczno-błękitny, tu, na lewo, w odległości dwóch kilometrów czerniały lasy półwyspu, przed łodziami falowało żywo wielkie, jasne morze, którem chyżo biegły liczne parowce. Powietrze i niebo nad tem wszystkiem było perłowe.
Przed nimi kilka łodzi wyciągało już mance. Józk przyglądał się im przez chwilę, a potem rzekł:
— Niema bretlingów!
Stary Paweł smutno spojrzał na morze, Józk poczerwieniał z gniewu, Bernard patrzył przed siebie mściwie, ale nie mówili nic.
Ujrzeli biało-czerwoną chorągiewkę swej pierwszej linki.
Opadły żagle, spuszczone przez Ettę. Zwinęła je i położyła na tyle łodzi, żeby nie zawadzały. Łódź kołysząc się, w podskokach zbliżała się do tańczącej preki.
Stary Paweł wyjął ster i stanął u przedniej stewy. Mimo późnego wieku, był o wiele mocniejszy od synów i zwykle imał się najcięższej roboty. To też i teraz on miał linkę wyciągać i podawać synom, gdy zadaniem Etty było składać mance.
Setki razy już podjeżdżali tak do linki, widzieli wielkie, szczęśliwe połowy, przeżyli dużo zawodów, a przecież nie mogli się obronić wzruszeniu i podnieceniu na widok fruwającej na kiju wśród fal biało-czerwonej szmatki. Cóż może wiedzieć wypłowiała płachetka o tem, co się dzieje pod wodą w morzu? A jednak oni wpatrywali się w nią i z jej trzepotania się próbowali odgadnąć, czy wzywa ich ku sobie po zdobycz, czy też drwi z nich i natrząsa się tylko.
Wleciała w łódź preka, po niej kotew i draga.
Stary Paweł, z prawą nogą wpartą w przednią stewę, ciągnął mokry, oporny sznur, a za nim ciągnęli go synowie.
— Niema nic! — rzekł Józk, który patrzył w wodę.
Nic, jak nic. Dostali kilkadziesiąt funtów bretlingów i ze dwadzieścia funtów szachwarów, obrzydliwych, szarych raczków, objadających mance ze szprotów lub śledzi. Były tego całe grona wstrętne, szeleszczące jak tarakany i rozłażące się po dnie łodzi.
Kiedy zmienili mance, stary Paweł obtarł wierzchem szorstkiej, wełnianej rękawicy spocone czoło. Na policzkach miał ceglaste rumieńce.
Rozejrzał się dokoła.
Na wszystkich łodziach było to samo.
— Woda próżna! — rzekł. — Żaden nie ma nic dostane.
Żałosnym wzrokiem ogarnął szeroki, jasny horyzont morski.
Zwykle podczas wyciągania linki całe chmary mew tańczyły za łodzią w powietrzu, nieraz tak gęste, że wyglądały niby ściany ruchome. Dziś było ich zaledwie kilka.
Krzyczały głodne.
— Cóż wam dam, kiedy sam nic nie mam! — myślał stary.
Skierowali się ku drugiej lince. Ale tam spotkało ich nieszczęście.
W mancach nie było nic. To „nic” trzeba było mimo wszystko wydobyć w pocie czoła z wody, co też zrobili. Ale, gdy zmieniwszy mance, zaczęli wyciągać ciężką czteroramienną dragę czyli kotwicę, którą tu trzeba było spuścić na głębokość szesnastu sążni, pokazało się, iż kotwica zahaczyła się o coś tak, że niepodobna jej było podnieść.
— Martwa szpera! — rzekł stary.
Była to istotnie „martwa szpera” — wielka krata z belek dębowych i grubych — jak ręka w przegubie — drutów, zbudowana kiedyś przez Niemców na całej szerokości zatoki od Rewy aż do Starego Helu w celu obrony przed nieprzyjacielskiemi łodziami podwodnemi. Zczasem krata osunęła się na dno, gdzie była postrachem rybaków, ponieważ przez nią tracili kosztowne dragi i setki sążni niemniej drogiego lejpra.
To właśnie przytrafiło się teraz Chudym. Kotwica zawadziła o kratę podwodną, utkwiła w niej i uwięzła wśród splątanych drutów tak, że w żaden sposób nie można jej było odczepić. Łódź kręciła się na wodzie. Stary Paweł to cofał ją powoli, popuszczając sznura i naddając go, sądząc, że może kotew sama się wyzwoli i podda, to znów ciągnęli sześciu remami — napróżno. Nie pomogły też inne łodzie, które na pomoc przybiegły. Wodzili się tak z kotwicą z jaką godzinę nadaremnie, aż gdy już żadnej łodzi na morzu widać nie było, stary machnął ręką i przeciął linę, poświęcając dragę i szesnaście sążni lejpra. A w mancach nie było nic.
— Opłaciła się nam ta miska szprotów! — zauważył gorzko Józk.
Ale to był on jeden. Zresztą nie szemrał nikt.
Wyzwoliwszy się tak z niemałą dla siebie szkodą, pożeglali zpowrotem i teraz dopiero, gdy wszystko na łodzi uporządkowali i wyszuflowali wodę, Etta rozdała między nich chleb ze sadłem. Zjedli w milczeniu, poczem Józk zapalił papierosa, Bernard fajeczkę, a stary Paweł wydobył z kieszeni swój rożek z krowiegu rogu.
— Kiedy człowiek jest zmęczony a zażyje tabaki — mówił — to mu się zaraz tak lekko zrobi, jakgdyby własną skórę przez głowę ściągnął.
Wiatru było tak mało, że przez cały czas musieli ciągnąć, a potem, na płytkich miejscach pchać — do siódmych potów. Etta była czerwona jak piwonja, Józk blady — ze szkarłatnemi wypiekami, Bernard miał ceglaste plamy na policzkach i na czole — a równocześnie owiewał ich zimny wiatr południowo-wschodni, który wzmagał się w miarę, jak się zbliżali do celu. Czekała ich męka „kricowania”, to jest żaglowania zygzakiem pod przeciwny wiatr.
Pchając resztką sił, cztery razy już widzieli się za Westowym Okiem, za leśniczówką i dwiema willami, i znowu drewali zpowrotem aż za Bór, pod sam niemal szkolny ogród. Gdy pchali, pot zalewał im oczy, gdy drewali, wiatr ich mroził.
Zmierzchało się, kiedy po długiej, wyczerpującej walce przyłożyli do brzegu.
A wówczas stało się to najgorsze:
Łódź niespodziewanie skoczyła tak, że Józk, który stał na ławeczce, zachwiał się, i straciwszy równowagę, runął na dno łodzi, z której wszyscy już wysiedli. Krzyknął i dźwignął się z twarzą zalaną krwią, buchającą z rany na głowie; w tej chwili jednak ponownie stracił równowagę, zatoczył się i padł ciężko.
Na żaglu przyniesiono go do domu z rozbitą głową i dwoma złamanemi żebrami. W nocy dostał tak silnej gorączki, że stracił przytomność, a prócz tego zaczął pluć krwią.
Na drugi dzień przewieziono go do szpitala w Pucku, gdzie orzeczono, że rana na głowie nie jest niebezpieczna, za to przy drugim upadku na twardy kant ławeczki Józk złamał sobie dwa żebra. Rozpoznano też ogniskowe zapalenie płuc.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.