Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy zmienili mance, stary Paweł obtarł wierzchem szorstkiej, wełnianej rękawicy spocone czoło. Na policzkach miał ceglaste rumieńce.
Rozejrzał się dokoła.
Na wszystkich łodziach było to samo.
— Woda próżna! — rzekł. — Żaden nie ma nic dostane.
Żałosnym wzrokiem ogarnął szeroki, jasny horyzont morski.
Zwykle podczas wyciągania linki całe chmary mew tańczyły za łodzią w powietrzu, nieraz tak gęste, że wyglądały niby ściany ruchome. Dziś było ich zaledwie kilka.
Krzyczały głodne.
— Cóż wam dam, kiedy sam nic nie mam! — myślał stary.
Skierowali się ku drugiej lince. Ale tam spotkało ich nieszczęście.
W mancach nie było nic. To „nic” trzeba było mimo wszystko wydobyć w pocie czoła z wody, co też zrobili. Ale, gdy zmieniwszy mance, zaczęli wyciągać ciężką czteroramienną dragę czyli kotwicę, którą tu trzeba było spuścić na głębokość szesnastu sążni, pokazało się, iż kotwica zahaczyła się o coś tak, że niepodobna jej było podnieść.
— Martwa szpera! — rzekł stary.
Była to istotnie „martwa szpera” — wielka krata z belek dębowych i grubych — jak ręka w przegubie — drutów, zbudowana kiedyś przez Niemców na całej szerokości zatoki od Rewy aż do Starego Helu w celu obrony przed nieprzyjacielskiemi łodziami podwodnemi. Zczasem krata osunęła się na dno, gdzie była postrachem rybaków, ponieważ przez nią tracili kosztowne dragi i setki sążni niemniej drogiego lejpra.
To właśnie przytrafiło się teraz Chudym. Kotwica zawadziła o kratę podwodną, utkwiła w niej i uwięzła wśród splątanych drutów tak, że w żaden sposób nie

226