Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ty myślisz, że twoja era jest lepsza od mojej?
— Jak dla kogo. Mnie do pańskiej ery nic, pan Kułak, ale o swoją dbać muszę.
— Słuchaj, Ignacy: dla kogo ty ryby kupujesz, dla siebie, czy dla mnie?
— Jo, dla pana, ale jak im pan w niedzielę nie zapłaci, to na kogo oni będą szkalować, kto z nimi będzie musiał gadać, pan, czy ja?
— Ja będę gadał.
— A ja będę musiał słuchać, jo?
— To możesz iść do djabła! — warknął Kułak groźnie.
Głęboko religijny Ignacy oburzył się.
— To nie jest dobrze od pana posyłać mnie do djabła! Za moją życzliwość...
— Ja twoją życzliwość mam w rzecy! Niczyjej życzliwości nie potrzebuję. Ja ci nie płacę za życzliwość, tylko za robotę.
— A życzliwość ludzka to dla pana nic?
— Nic!
Kułak postukał młotkiem po skrzynce i zaczął mówić:
— Ja nie mam dla ciebie żadnej życzliwości. Ja ci jej nie wypominam. Ja ci płacę za robotę. Ale zupę wangorzową od wangorzowych bebechów zawsze masz i śledzie ode mnie masz i szproty.
— Jo, abfale, takie jak się świnom daje.
Kułak poczerwieniał.
Istotnie dawał odpadki, mianowicie te śledzie lub szprotki, którym przy pulowaniu czy wytrząsaniu pourywały się głowy. Wędzić takich ryb nie mógł, bo ryby wytyka się przez skrzela i głowę — wyjąwszy jedne fląderki, które się wiesza za ogon — ale były to ryby zupełnie świeże. W dodatku — szproty gotuje się i smaży bez głów.

220