Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ignacego porwała nagła, niepowstrzymana rybacka wściekłość.
— Ja nie chcę, żeby mi pan kupował! — wrzasnął. — To są moje szery! Dał mi pan kożuch, żebym w pańskich interesach mógł jeździć! Ja mam zdrowie dla pana stracić? A jeszcze — skąd ten kożuch, kto wie? A te bluzki, co pan dzieciom dał — czy ja wiem? — może z trupa? Ja łaski nie potrzebuję, szery są moje, a tych siedem groszy, co mi pan winien, to ja sześć lat już przez księgi przeprowadzam i pan mi ich nie oddaje! Co będzie z temi siedmiu groszami, pan Kułak? A wczoraj aż z Boru rybak się wracał, bo mu pan do sześćdziesięciu złotych czterech groszy nie dopłacił! Nie wstyd panu? A teraz ja mam do Helu jachać, na swoją erę od Elan rybę brać, a pan sam nie wie, czy pan w niedzielę zapłaci? Sruna taka firma, co detków nie ma!
Wtem, zobaczywszy oczy Kułaka, urwał i wyskoczywszy z wędzarni, zaczął zmykać.
W porę, bo tuż koła ucha furknęły mu „jego” ciężkie nożyczki.
Oddaliwszy się, stanął i odetchnął głęboko.
— Och, djabeł z niego wyjrzał! — mruknął. — Będę ja teraz miał!
Szedł, myśląc, że trzeba będzie przeprosić.
— Bo te Poluchy są strasznie zawzięte! A niegłupie!
Zaś Kułak stał jakiś czas nieruchomo, jakby w słup zamieniony, a potem powoli zamknął wędzarnię i poszedł do lasu.
Przez pewien czas błądził wśród drzew bezcelowo i niezdarnie, jak niedźwiedź chory na zapalenie okostnej.
A potem nagle rzucił się na tęgą pobliską sosnę i potężnym chwytem objąwszy jej pień, zaczął się z drzewem borykać.

223