Zolojka/Jesienią

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Jesienią.

Powoli jesień nabierała tonów i rysów coraz twardszych i surowszych. Wichry i fale biczowały strąd i raz wraz żaki wciągano na kraj. Gdy w nocy niespodziewanie ryknęła burza, we wsi wszczynał się popłoch. Ledwo otrząsnąwszy sen z powiek, rozgrzani pierzynami rybacy wskakiwali w skorznie, wciągali ciężkie ubrania, eltychy i biegli ratować żaki, przyczem nieraz aż po piersi wchodzili w zimną wodę.
Podczas sezonu rybacy unikali oberż, pierwsze miejsce wszędzie zostawiając letnikom. Po sezonie, zwłaszcza gdy detki jeszcze plątały się po kieszeniach, częściej oberże odwiedzali. Wreszcie postanowili otrąbić swoje panowanie.
Przyszła niedziela — trochę wietrzna, lecz pogodna, jak zwykle poświęcona nietyle zabawie, co nabożeństwu i odpoczynkowi. Nic nie zapowiadało jakichś nadzwyczajności, a jednak restaurator w łazienkach zawczasu już postarał się o piwo i większy zapas wódek i koniaku i tajemniczo szeptał wszystkim o mającej jakoby odbyć się u niego zabawie kaszubskiej.
Dowiedział się o tem Tomasz i postanowił zaciągnąć na „zabawę Kułaka.
— Nie chcę! — bronił się Kułak. — Niecierpię tego! Co za zabawa! Popiją się i już!
— Popijemy się i my i będzie nas to bawić! Chodź, nigdy nie widziałem, jak Kaszubi piją.
— Jak piją? Nic ciekawego.
— Każdy ma i w tem swój własny styl. Chodź! Niedziela nudna!
— Ja po nieszporach ludzi muszę płacić!
Wymawiał się, ale przecie o zmierzchu przyszedł do łazienek.
Siedzieli w pawilonie restauracyjnym przy oknie, patrząc z góry na piętrzące się groźnie fale i popijając żałośnie. Tomasz, ponieważ przyszła mu na myśl pani Łucja, z którą przy tym samym stoliku siadywał, Kułak zaś, ponieważ struł się wypłatą. Prócz tego w pawilonie było chłodno, w oknach skowytał wiatr.
— Wogóle wygląda to wszystko, jak balowa sala podmiejskiej oberży nieposprzątana po zabawie! — rzekł Kułak.
— Ha, bardzo słusznie! — potwierdził Tomasz.
Już chcieli wyjść, przenieść się pod „Łososia”, gdy wtem doleciały ich dźwięki muzyki.
Deski pawilonu zahuczały pod chyżemi piętami restauratora.
— Idą! Idą! — zawołał, otwierając szeroko drzwi.
Las grzmiał już odgłosem trąb, które po chwili zaczęły wrzeszczeć tuż przed łazienkami, wreszcie — wwaliła się w drzwi jedna trąba, po niej druga, trzecia — cała słynna kapela rybacka. Obszedłszy z grzmotem trąb i łoskotem bębna pustą salę, muzykanci ustawili się w rząd pod ścianą, gdzie fałszywie lecz triumfalnie marsz skończyli. Poskładawszy instrumenty na stołkach, podeszli do bufetu pokrzepić się.
U drzwi błysnęło kilka jaskrawych płomienistych sweaterów, za któremi tłoczyły się białe gorsy i granatowe marynarki. Ale taki był jeszcze w tym tłumie szacunek dla miejsca uświęconego przez pobyt letników, iż nikt nie śmiał wejść pierwszy, i młodzież tłumiła się u progu tak nieśmiało, jakgdyby tam wciąż jeszcze kręciły się pary piękne, dystyngowane i pełne wdzięku.
Śmiało weszło kilku starszych rybaków, nie bojących się wizyj, nawet wytwornych. Stuknęły szklanki z gdańskiem piwem, przechyliły się głowy wtył, muzykanci wrócili na swe miejsce pod ścianą i zagrali „foxtrotta”.
— Proszę! — zdziwił się Tomasz. — Foxtrotta!
— A cóż ty myślisz! — rzekł Kułak. — Oni nie znają ani starych tańców, ani pieśni, ani strojów. Wstydzą się tego, bo to niemodne! Podoba się im marynarskie ubranie, bo zgrabne, ale zresztą wszystkiego, co trąci rybackim stanem, wyzbywają się. Kiedy im podczas jubileuszu proboszcza zaproponowałem, żeby mu wystawili bramę triumfalną z paczen, rem, wioseł, żaków i niewodów — mało mnie nie zbili! — Może stare skorznie każe nam pan Kułak na tej bramie pozawieszać! — wrzeszczeli. — A toby było fajn! Pan chce, żeby nas ludzie wyśmiali!
Wyśliznęła się jedna para, druga, panienki w krótkich sukienkach, pomarańczowych, żółtych lub zielonych sweaterach, z wstążeczkami we włosach zlekka ufryzowanych, w lakierkach, chłopcy po marynarsku.
— Tańczą dobrze! — rzekł po jakimś czasie Tomasz.
— Bardzo dobrze i zupełnie przyzwoicie, o ile sobie za dużo gorzały nie wsmarują. Ale i wtedy starają się... Oni starają się być „panami”, uważasz, „noble”.
— Wcale im tego za złe nie biorę... Czemu ci tam dwaj tańczą w czapkach?
— Marynarze. Taki zwyczaj — pochodzący prawdopodobnie z oberż portowych.
Zadudniały wpobliżu kroki restauratora.
— Panowie pozwolą, że kieliszki wezmę, a dam filiżaneczki. — ...Dziś niedziela!
— Nie róbże pan głupstw! Przecie zabawa!
— Taki przepis, panowie wiedzą!
— Masz, on myśli, że jest przepis, nakazujący w niedzielę podawać wódkę w filiżankach!
Sala była już pełna.
Muzyka grzmiała, pary kręciły się wciąż, w przerwach pito. Twarzyczki panienek były różowe. Naraz dały się słyszeć krzyki, odgłosy kłótni, pijany śpiew.
— Upił się ktoś!
— Za wcześnie! — rzekł niedowierzająco Kułak. — Oni potrafią pić całą noc i nie popiją się. To ktoś komedje wyrabia.
I miał słuszność.
Awantury wyrabiał Józk Chudych, ale pijany nie był, przeciwnie.
Rzecz miała się tak:
Przygnębiony i zgnębiony bezustannemi wymówkami, a także wyrzutami sumienia, Józk postanowił wybrać się na zabawę i rozerwać się trochę. Ani tatk ani neńka pieniędzy dać mu nie chcieli, od brata pożyczać nie chciał, bo już dłuższy czas z nim nie mówił. Sam miał niespełna kilka złotych, a koniak w łazienkach drogi! Ale poszedł, licząc na szczęście.
Rybak sam nigdy nie pije, ma szeroki gest i lubi się postawić. Pokręciwszy się trochę z panienkami i znalazłszy się w gronie kolegów, Józk, z pewną siebie miną, postawił jedną kolejkę — prawda, ten i ów też postawił, ale niekażdy — potem drugą, kupił papierosów, któremi częstował — postawił trzecią kolejkę, a gdy żartami i zręcznem dogadywaniem zaczęto go naciągać na czwartą, wymiarkował, że już go na nią nie stać.
Teraz dopiero zrozumiał swój błąd. Pieniędzy po letnikach już nie było, a pieniędzy węgorzowych dopiero się spodziewano, więc jego kolejki były stawkami, które absolutnie wygrać nie mogły. Wystąpiwszy w roli fundatora, nie mógł schodzić z placu po nędznych trzech kolejkach, byłby to wstyd — bo każdy zrozumiałby wówczas jego manewr z kolejkami i wyśmiałby go. Przez cały wieczór nie miałby już spokoju!
Co zrobić?
Jedyne wyjście — udać pijanego tak, aby myślano, że on tu pijany już przyszedł. Wtedy nikt nie powie, że on zmyka z powodu braku pieniędzy, a jeśli nawet pomyśli, to nie będzie mógł powiedzieć.
Więc — wszczął zwadę.
Od słowa do słowa, coraz głupiej, coraz gorzej, a im gorzej — tem lepiej! Tak się Józk przejął swą rolą, że zachowywał się zupełnie jak pijany, aż wreszcie — wyprowadzono go za drzwi.
Śmiała się z niego młodzież, która, korzystając z przerwy w tańcach, wysypała się na powietrze i gęsto obsiadłszy gzyms łazienek, baraszkowała w ciemnościach. Śmiał się każdy, kto przy świetle, bijącem z okien łazienek, widział, jak Józk się zatacza i szuka drogi wśród drzew.
Wyprowadzono go za drzwi — ale jego era, jego cześć rybacka, jego duma, została uratowana.
Nikt się z niego śmiać nie będzie.
Aby zaś wiedziano, że on miał pieniądze i mógł stawiać, wstąpił jeszcze pod „Łososia” na jeden koniak, a potem potoczył się do Ciszy na jedno piwo.
A tymczasem zabawa w pawilonie rozgorzała na dobre. Już i panienki tańczyły z sobą i mężczyźni, a jeden rybak, odpalony przez damę, tańczył z krzesełkiem. Z muzyką działy się cuda, bo to jeden, to drugi muzykant wstawał, kładł swój instrument na stołku i szedł w tany albo na wódkę, tak, że chwilami grało ledwie parę instrumentów. Tylko bęben huczał wciąż.
Naraz zadrżały, zadzwoniły wszystkie okna, zatrząsł się cały pawilon, zadygotały łazienki — bo oto na morzu zawyła wichura, ryknęły stu gromami fale, huknęło morze, jęknął strąd...
Zawrzała rybacka krew w żyłach, błysnęły oczy, a z wszystkich piersi wyrwało się dzikie, radosne —
— Juchhuuu!
Poznały dzieci głos matki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.