Zolojka/Wangorze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wangorze.

Uspokoiwszy się i zabezpieczywszy w ten sposób, w dalszym ciągu robił swe studja, słuchając zresztą pilnie Kułaka, który wtajemniczał go w animalne życie morza, opowiadając rzeczy nieraz bardzo nawet ciekawe.
Na pierwszy plan wysuwał się tu tajemniczy węgorz.
— W lecie, gdy woda w naszych jeziorach, mulistych rzeczułkach i rzekach stanie się ciepła — zaczynał Kułak uroczyście swe opowiadanie — wangorze, bytujące leniwie na ich dnie, instynktownie otrząsają się ze swej gnuśności i zaczynają się ruszać. Posuwając się zwolna dnem rzeczułek, rzeczek i większych rzek, wytrwale kierują się ku Wiśle. W duszach tych dziwnych ryb — to są cuda, powiadam ci, cuda! — żyjących w błocie, w mrokach dna i w gęstwie porostów, o które lubią się wycierać — budzi się marzenie o morzu, naraz, niespodziewanie rodzi się jego wspomnienie, z czego znów powstaje tęsknota, dążenie tragiczne i niczem niepowstrzymane, nieprzeparte dążenie, o jakiem ludzie nie mają wyobrażenia. Ono każe rybie opuścić wygodny kąt, w którym wzrosła, i ciągnąć w krainy nieznane, puszczać się w romantyczną wędrówkę, pełną przygód i niebezpieczeństw.
— Widzisz, nawet i w tem jest romantyzm! — wtrącił Tomasz.
— O, przyroda jest niesłychanie romantyczna! — przyznał Kułak i opowiadał dalej:
— Ileż więcierzy musi ominąć, ile ostrych haczyków połknąć, nim wreszcie wydostanie się na morze! Ale tu czekają na niego dziesiątki tysięcy żaków, linki na kilometry w morze wysunięte. I tu dopiero ten nasz rzeczny węgorz wyciera się w czystym piasku morskim, kąpiąc się w słonej wodzie, puszcza z siebie cuchnący bagnem szlam i staje się szlachetnym, wytwornym i delikatnym w smaku, bardzo poszukiwanym węgorzem bałtyckim, czarnym, lecz o białym brzuchu, znanym w handlu jako „Blankaal”. Wędruje zaś tedy najprawdopodobniej dlatego, że tu, w zatoce Puckiej, żyją stale węgorze niewędrowne, mniejsze od wędrownego, chudsze, ze złotemi brzuchami — przypuszczalnie samce. W zimie one śpią, zagrzebane w piasku i wtedy ludzie łowią je na ościenie.
Opowiadał, a Tomasz słuchał, oczami duszy przenikając na dno morskie. Widział na niem niezliczone, wciąż sunące naprzód czarne, milczące, uparte zastępy, widział je jak czarne błyskawice, pomykające wśród fal.
— Rybacy poławiają węgorze pilnie — mówił Kułak — bo to jedyna ryba tutaj, niezależna od wiatru, i która w mniejszych lub większych ilościach o pewnej porze stale jest, a więc stanowi stały dochód, na który liczyć można. Połów węgorzy — to opędzenie wydatków jesiennych, bulwa i choć trochę mąki na zimę.
Tomasz przypomniał sobie święto Matki Boskiej Wangorzowej.
Był piękny dzień jesienny, złoto-błękitny, ciepły. Wszystkie domy we wsi były posprzątane, pozamiatano nawet ulice, ściągnięto ze sznurów bieliznę, napieczono „kuchów”, a każdy rybak postarał się o kilka węgorzy dla siebie. Przed kościołem pojawiło się kilka kramików z wędlinami, z „worsztem”, i „dauerworsztem”, „jaegerworsztem” i „leberworsztem”, z trojerami, chustkami i różną odzieżą, wzniesiono nawet z żaglowego płótna namiot, w którym sprzedawano galanterję, cukierki i zabawki — wszystko biedniutkie, taniutkie, lecz jakże wspaniałe w oczach biednych rybaków i rybackich dzieci! A wszyscy byli wystrojeni — mężczyźni w granatowych marynarskich mundurach z czarnemi krawatkami na białych gorsach i w granatowych muckach, kobiety ubrane przeważnie czarno i w czarnych szalach, panienki w lakierkach, cienkich pończoszkach i miejskich, zgrabnych sukienkach — a twarze skupione i poważne — i to miłe, jedyne na całą Polskę w Suplikacjach — I na niewodach naszych błogosław nam, Panie! — A błogosławże wam, Panie Boże! — myśli Tomasz z rozrzewnieniem. — Błogosławże wam w waszej uczciwej, ciężkiej pracy!
Wangorze!
Bogactwo rybaka, przysmak gbura!
Przypomniało się Tomaszowi, co mu opowiadano o dawnych odpustach wangorzowych, o tłumach pobożnych pątników, o gburach, którzy na odpust przyjeżdżali z lądu własnemi końmi lub szkutami gdańskiemi, z koszami i worami owoców, za co rybacy znów częstowali ich węgorzową zupą i węgorzami — to smażonemi, to gotowanemi z bulwą i sosem koprowym, to znów wędzonemi, których nie skąpili też i na powrotną drogę. Jakież miłe było to ciche święto bogatej, płodnej jesieni, gdy ląd i morze, zgodnie ukląkłszy przed ołtarzem Przenajświętszej, wymieniały swe dary!
— Dokąd węgorze wędrują?
— Daleko, daleko, do Atlantyku, a potem przez zatokę Biskajską ku brzegom Ameryki, ku Antyllom.
— Do słońca! Burze je chronią.
— Nie. Prawdę mówiąc, podczas burz on się najlepiej łowi. W żakach porwanych przez burzę zawsze coś jest. Cała rzecz w tem, że żaki są drogie i podczas burzy niebezpiecznie je stawiać.
— Na jedno wyjdzie.
Tomasz myśli o Matce Boskiej Wangorzowej. Unosi się nad falami, a u stóp jej kłębowisko niemych, bezgrzesznych ryb... Błękitny jest płaszcz Matki Boskiej i gwieździsty, srebrnemi nićmi księżyca haftowany, ale oto Ona, ulitowawszy się nędzy ryb, potrząsnęła płaszczem, i w tej chwili gwiazdy na nim zgasły, a fałdy płaszcza wzdęły się i zaszumiały jak fale morskie, i zahuczał wicher srogi, porwały się sieci przemyślne i ryby pod przykryciem płaszcza Tej, „Której berła ląd i morze słucha”, spokojnie poszły w swą drogę ku słońcu ku zielonym, górzystym wyspom niezmierzonego Oceanu.
— Tam, w ciepłych wodach Oceanu, w wielkich głębokościach składa węgorz jaja, które zmieniają się w larwy kształtu listka. Listki te wracają znów do naszych słodkich wód.
— Co ty mówisz chłopie!
— Jak Boga kocham! Człowiecze to są cuda, cuda nie do wiary! W naszych wodach przeobrażają się, a potem znów smarują do morza. To ci poezja, co? Przyroda, bracie, mówię ci przyroda, największa poezja! Tu ją masz! Co ci tam — kolory?
— Nie, pozwól, to są właśnie kolory!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.