Zolojka/Będzie jak Bóg da!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Będzie, jak Bóg da!

Po wyjeździe pań, Tomasz znowu zbliżył się do Kułaka.
— Jest to człowiek dziki — myślał — ale ma przecie jakąś religję, religję morza! Jest to, bądź co bądź, wielki kult!
Kułak walczył ciężko i — przegrywał.
Zaciąwszy się, nie sprowadzał szprotów z Gdańska, lecz czekał na świeże, skutkiem czego konkurencja, która przerabiała szproty niemieckie, zdobywała rynek, a on go tracił.
— Ci idjoci z lądu piszą mi, że nie będą utrzymywali ze mną stosunków, bo nie mogą polegać na mojej sprawności! — skarżył się Tomaszowi. — Któż może polegać na morzu! Oni myślą, że to kadź z rybami! Chcą, żebym im posyłał szproty niemieckie, — stare, nieświeże, ale ich to nic nie obchodzi. Grunt, żeby mieli co sprzedawać. Jeśli tak dalej pójdzie. — I am done! — mogę pocałować stół i odejść.
Wreszcie zmiękł i sprowadził z Gdańska wagon szprotów niemieckich.
— Czuć je na całą wioskę! — narzekał.
Zabrał się do ich przerabiania, pracował i wysyłał kilka dni — naraz w Helu pojawiły się szproty świeże.
— Ubrałem się! — pochwalił się rozpaczliwie Tomaszowi. — Wagon szprotów niemieckich djabli wzięli. Kazałem zakopać, bo nawet świnie tego nie chciały jeść. Już miałem kilka depesz. Sztop szproty niemieckie! Poznali się. Teraz zaczną mi towar zwracać. Cóż robić? Ryba płaci, ryba traci!
Szproty były jakiś czas — i znowu zniknęły. Zatokę wciąż pokrywały lody, morze było przeważnie wzburzone i próżne. Rozpacz wioski rybackie ogarniała. Zaczynał się głód.
— Na Helu przez całą zimę rybacy łowią łososie na haczyki — mówił Kułak. — Do tego muszą mieć śledzie, których używają jako przynęty. Wczoraj jeden Helan opowiadał Ignacemu, który tam był po szproty, że wprawdzie miał dostane kilkanaście funtów śledzi, ale musiał je wziąć do domu, bo rodzina nie miała co jeść. I to Helanie, rybacy zamożni! Cóż dopiero mówić o naszych rybakach.
Śmielsi puszczali się na wzburzone morze i jednego dnia czterech ludzi utonęło. Dopiero po kilku dniach ciała ich wyłowiono. Morze nie żartowało.
Kto mógł — wychodził do wiku na „bodzionki”, to jest na węgorze, stale żyjące w zatoce Puckiej, a łapane w przeręblach na lodzie.
— Bardzo to są mizerne węgorze i nieszczególne w smaku, ale lądowi ludzie się na tem nie znają i płacą za nie wysoki priz, jak za prawdziwe! — opowiadał Tomaszowi Kułak. — Są mniejsze od morskich węgorzy, mają grubszą skórę i grubszy kościeć i nie są tłuste, bo w czasie zimowych polowań śpią, zagrzebane w piasku. Różnią się od węgorzy morskich żółtem podbrzuszem i zasadniczo tem, że nie znoszą jaj, tylko mają młode już gotowe, malutkie węgorzyki...
— Sztop! — zawołał Tomasz. — Mówiłeś mi przecież, że to węgorze-samce!
Kułak parsknął śmiechem.
— Yea! — rzekł. — You’r right, darling! Tak mówiłem, bo tak mówią! Ale czy wszystko, co mówią, musi być zaraz prawdą? Od uczonych ichtjologów napisane jest w mądrych książkach, że węgorze morskie przychodzą tu z kraju, idąc wiślaną wodą z błot i mulistych, bagnistych rzek... Jest to tak, Ignacy?
Rybak pomyślał chwilę i rzekł:
— Nei! To nie mogą być wangorze z kraju! Nasze wangorze wisielnej, białej wody nie lubią, one przed nią uciekają...
— Jakże! Przecie lądowe wangorze żyją w bagnistych wodach!
— Słuchaj, co rybak mówi! Nauka nauką a doświadczenie i praktyka swoją drogą. Mów, Ignacy, co wiesz!
— Ten wangorz nie przychodzi z kraju — zaczął mówić Ignacy, — bo gdyby on szedł z kraju, to my mielibyśmy go tu wcześniej niż Szweda, a tymczasem kiedyśmy chcieli sprzedawać wangorze do Szwecji, to u nich już od miesiąca wangorze byli... One do nas od Szwecji przychodzą, idą wzdłuż półwyspu, obchodzą Hel i całą zatokę i znowu idą w morze. Ja sam widziałem w Szwecji... Tam je łowią w druciane żaki, przywiązane linami na kamieniach, wśród skał... W czystej wodzie. I sam widziałem raz, na Wielkiem morzu, jak jechaliśmy do Helu, wielki słup wangorzów, od dna aż do góry... Było ich tak dużo, że kapeluszem cztery sztuki złapałem... Były do półfunta, ale dużo mniejszych. Płynęły do Helu z północy...
— Jakże to może być, kiedy u nas piszą, że to krajowe wangorze!
Rybak wzruszył ramionami.
— Nei, to są wangorze morskie!
— A skądże one tu przychodzą?
— Z Nordowego morza. Tam one się wylęgają — prawdopodobnie... A kto wie, może i nie tam?.. Jak ja byłem podczas wojny w Belgji, koło Ostendy, gdzie ziemia jest mokra, kilka razy widziałem, jak tam, gdzie granata padła i zrobiła dół, zaraz woda występowała, a w tej wodzie byli wangorze.
— Prawdziwe węgorze? Widziałeś?
— Sam wiaderkiem płóciennem kilka wybrałem i piekłem potem... Nie ja jeden i nie jeden raz. Skądże wangorze w ziemi?
— Podskórna woda... Może mieć połączenie z rzekami... Ale przecież ja pamiętam, była cała ekspedycja duńska, która stwierdziła, że węgorz składa jaja na znacznych głębokościach w Atlantyku...
Rybak uśmiechnął się.
— Jo! Stwierdziła! — Jak mnie na froncie wysyłali zbadać, co tam u Francuza, to ja zawsze przynosiłem dużo wiadomości... Bo mnie posyłano tam, gdzie nikt dojść nie mógł... Ja też nic nie wiedziałem, ale doch meldung musiał być...
— Ależ to była naukowa ekspedycja!
— Jo! Niech pan szuka jaj wangorzowych na znacznych głębokościach Atlantyku. Ludzie dopiero latać zaczynają... Żeby się dowiedzieć, co się dzieje w morzu, dużo jeszcze czekać będziemy...
— Nie wiem, co o tem myśleć — bąknął Tomasz.
Kułak śmiał się.
— To właśnie morze! Człowiek nigdy nic nie wie! — grzmiał, uradowany zakłopotaniem Tomasza. — Dziś tak, a jutro wprost przeciwnie! I tak jest dobrze! Rozmaitość. Wiatr, mój drogi nic — tylko wiatr!
A wiatr był wciąż zły i półwysep zaczynał głośno stękać.
Zapasy żywności były na ukończeniu.
Ale wówczas przyszła pomoc rządowa, pożyczka — nieduża, lecz wystarczająca na przetrzymanie dwóch tygodni.
— A dalej co? — pytali trwożliwsi.
— Doch nasze niewody są na morzu! — odpowiadali rybacy z ufnością i głęboką wiarą.
A drudzy dodawali:
— Będzie, jak Bóg da.
— A On da z pewnością!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.