Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

latać zaczynają... Żeby się dowiedzieć, co się dzieje w morzu, dużo jeszcze czekać będziemy...
— Nie wiem, co o tem myśleć — bąknął Tomasz.
Kułak śmiał się.
— To właśnie morze! Człowiek nigdy nic nie wie! — grzmiał, uradowany zakłopotaniem Tomasza. — Dziś tak, a jutro wprost przeciwnie! I tak jest dobrze! Rozmaitość. Wiatr, mój drogi nic — tylko wiatr!
A wiatr był wciąż zły i półwysep zaczynał głośno stękać.
Zapasy żywności były na ukończeniu.
Ale wówczas przyszła pomoc rządowa, pożyczka — nieduża, lecz wystarczająca na przetrzymanie dwóch tygodni.
— A dalej co? — pytali trwożliwsi.
— Doch nasze niewody są na morzu! — odpowiadali rybacy z ufnością i głęboką wiarą.
A drudzy dodawali:
— Będzie, jak Bóg da.
— A On da z pewnością!

Nad wodami unosi się Duch Boży.

Stale to samo się powtarzało — aż do znudzenia.
Ile razy Tomasz zetknął się z Kułakiem, rozstawał się z nim z niemiłem uczuciem dzikiej wrzawy, dysharmonji, chaosu i denerwującego niepokoju.
Gniewało go to, ponieważ jego zdaniem było sprzeczne z charakterem morza, jego potęgą i majestatem.
— On sobie stanowczo morze źle tłumaczy — myślał Tomasz, zastanawiając się nad przyczyną tego nieporozumienia. — On jest kupcem, handlującym przeważnie z Żydami, skutkiem czego w atmosferę morza wnosi wrzaskliwy niepokój giełdy i rybiego placu. To też rys charakterystyczny tego życia, ale nie jego istota.

259