Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obcując z Kułakiem zaznajomił się z niektórymi wędzarzami.
Byli i tacy, jak Kułak. Ci — przeważnie ludzie miejscowi, a więc grzeszący właściwem rybakom uczuciem zawiści — pojmowali pracę swą jako bezustanną walkę i to nietylko z morzem, lecz z całym światem. Zwalczali się wzajemnie wszelkiemi możliwemi sposobami, podstawiali sobie nogę, gdzie i jak mogli, ale przy tem wszystkiem nie zapominali nigdy o swej solidarności rybackiej i przeciw konkurencji, przybyłej z kraju, szli zgodnie ławą. To było zrozumiałe. Walka o chleb ma swoje prawa. Przybysze byli lepiej od rybaków zorganizowani na lądzie, który dobrze znali i gdzie mieli wyrobione stosunki.
Przypatrzywszy się jednak tej walce lepiej, Tomasz zauważył, że jest ona bardzo podobna do rybackiej kłótni. Ludzie wrzeszczą, wygrażają sobie pięściami, krzyczą, że tu się krew polać musi, zdawałoby się, że lada chwila rzucą się na siebie z nożami, a naraz — częstują się tabaką i rozmawiają najspokojniej w świecie. I nawet przeciw intruzom z kraju w chwilach uroczystszych nie było większej złości.
Wędzarnicy lądowi — wyjąwszy Kułaka, który, jako natura nawskroś bojowa, był zuchwały — naogół zachowywali się bardzo nieśmiało i skromnie. Ludzie ci nie znali morza, stosunków, rybaków, nie chcieli ryzykować swych szczupłych kapitalików, ryzykowali tylko drobne stawki, jak mewy, porywali coś z pod ręki i na tem poprzestawali.
Ale równocześnie był tu też stary przemysł miejscowy, opierający się na dawnej tradycji, a reprezentowany przez wędzarników wyłącznie miejscowych i pracujących w swym zawodzie z pokolenia w pokolenie. Wędzarnie ich, dziś murowane i jako tako urządzone, wyszły z małych bud, w których ten i ów kopcił sobie odrobinę ryby, nie zwracając nawet uwagi, na czem ją smędraczy. Tu nie znano i nie uznawano żad-

260