Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych nowoczesnych sposobów, ale trzymano się ślepo tego, czego nauczyli ojcowie.
Poznawszy tych ludzi, którym z powodu zacofania wcale dobrze się nie powodziło, Tomasz ze zdumieniem zauważył, iż dalecy są od targowego zgiełku, z jakim pracował Kułak. Jakąś sztuczkę konkurencyjną od czasu do czasu spłatali, naogół jednak nie przejmowali się tą „bezustanną walką”, lecz pracowali spokojnie, po swojemu, nie uznając żadnych nowatorstw, nieraz przez to tracąc, lecz uparcie i jakby z pewnym oddawna wypracowanym systemem.
Rozmawiając z nimi zauważył, że ci ludzie starej daty odznaczają się przedziwną pogodą, spokojem, zimną krwią, pewnym nieco sarkastycznym humorem i tolerancją. Byli to ludzie najzupełniej zrównoważeni, to jest tacy, jakich Tomasz właśnie szukał. Nie wynikało z tego bynajmniej, aby ludzie ci byli na wszystko obojętni, przeciwnie, trafiali się między nimi prawdziwi, „aktywni” działacze polscy jeszcze z czasów niemieckich, wszyscy byli wielkimi znawcami morza, o którem mogli opowiadać bez końca, niejeden z nich nieraz dużo stracił i poświęcił, a mimo wszystko patrzeli na świat i na ludzi jakgdyby z jakąś wielkopańską wyniosłością lub wyższością.
— Co tym ludziom daje tę dziwną pewność siebie? — pytał się nieraz w duchu Tomasz. — To jakby jakiś inny świat...
Zaczął ich bacznie obserwować — i spostrzegł, że gdy Kułak się pienił, oni byli spokojni i niewzruszeni.
Zaczął z nimi rozmawiać o Kułaku.
Wyrażali się o nim życzliwie, ale jakby z pobłażliwym uśmiechem.
— E, pan Kułak! — rzekł raz któryś z nich. — On jest człowiek dobry, ale za dużo hałasu robi o ten chleb i o tę bulwę. Prawda, jesteśmy ludzie biedni, ale doch na naszej wyspie nikt jeszcze z głodu nie

261