Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

umarł. Nie trzeba tak hałasować. Będzie, jak Bóg da, a On da, bo jest dobry.
— Tak się znowu zdawać na łaskę Boską nie można — zauważył Tomasz. — Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Wiadoma rzecz. Ale ja panu coś powiem: Jest na naszej wyspie jeden stary rybak, który od kilkudziesięciu już lat zajmuje się statystyką dochodów rybackich. Jak panu wiadomo, rybacy nasi w niedzielę ani święta nie pracują, na morze nie wyjeżdżają...
— Wiem o tem, ale się dziwię, bo przecie wy żyjecie z ryb, a ryba to nie śliwka, która może czekać, póki jej ktoś nie zerwie. Kiedy burza na lądzie w czasie żniw w niedzielę lub święto nadciąga, wolno ludziom wyjechać w pole, aby zbiory ratować, i to nie grzech, bo tym chlebem świat żyje. Dlaczegoż więc rybacy...
Stary wędzarnik, rybak z pokolenia w pokolenie, przerwał Tomaszowi.
— Tak myśli wiele ludzi, ale jegomość mówi inaczej. Gdzie bliżej kościoła, tam ludzie za nic na świecie w święto na morze nie wyjadą, ale w dalszych wioskach to się zdarza. Widzi pan — a ten nasz rybacki statystyk wyliczył z bardzo małemi błędami, że tak ci, którzy mieli bardzo szczęśliwe połowy, jak ci, którzy mieli połowy liche, ci, co w niedzielę wyjeżdżają na morze i co nie, przez trzydzieści lat wszyscy mieli dostane po równu.
Tu stary dopił swą szklankę piwa, stuknął nią o stół, i z mądrym, pogodnym uśmiechem, mówił:
— Pszeńca i bulwa, to ważna rzecz, choć my zamiast przeńcy wolelibyśma mąkę żytnią. Ale bać się o chleb nie trzeba, bo Bóg go da. Jak ktoś robi tyle krzyku o chleb i bulwę, to nie ma czasu myśleć o innych, ważniejszych rzeczach. O tem pan Kułak nie myśli, bo jest młody i...

262