Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Panie przyglądały się morzu z pewnem przerażeniem i z niezadowoleniem, z urazą. Właściwie — takiem morza nie chciały widzieć. To było dzikie, ordynarne.
I wiatr zimny ciął.
— Zimno! — odezwała się któraś z pań.
— Chodźmy! — dodała druga...
Bez żalu odwróciły się od morza i odeszły.
Ale i w lesie nie było lepiej. Piekielny zgiełk ogłuszał, wicher smagał twarze mokrym śniegiem.
Panna Wanda przytuliła się do ciotki.
— Cioteczko! — wołała. — Stąd prosto na dancing!
— Stąd na dancing?! — oburzył się Tomasz.
— Dlaczegoż nie? — odpowiedziała pani Łucja spokojnie. — Koło jedenastej jesteśmy w Warszawie, możemy zdążyć na dancing do Bristolu albo do Europejskiego...
— Ha, bardzo słusznie! — przyznał Tomasz.
A równocześnie pomyślał:
— Bo niby dlaczego nie? Dlaczego nie? Jeśli można... Cóż to komu szkodzi? Wprost z nad morza, z burzy morskiej i śnieżycy — na dancing! To ma nawet swój urok... To są panie, żyjące wyłącznie dla swej przyjemności... A ja jestem skończony idjota!

Będzie, jak Bóg da!

Po wyjeździe pań, Tomasz znowu zbliżył się do Kułaka.
— Jest to człowiek dziki — myślał — ale ma przecie jakąś religję, religję morza! Jest to, bądź co bądź, wielki kult!
Kułak walczył ciężko i — przegrywał.
Zaciąwszy się, nie sprowadzał szprotów z Gdańska, lecz czekał na świeże, skutkiem czego konkurencja,

255