Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wood, o własnej willi, aucie, brylantach... O, bodaj was, truciciele!
A panna, ponieważ mieli wyjść, usiadła na kanapie, aby włożyć śniegowce, przyczem dla wygody podciągnęła krótką spódniczkę tak, że jej śliczne nogi w czarnych pończochach widać było bardzo wysoko.
Obecność dwu znajomych, młodych rybaków, którzy paniom asystowali, nie krępowała jej.
— Ha, bardzo słusznie! — rzekł sobie Tomasz w duchu z goryczą. — Lecz czyż na strądzie nie pokazywała się w samym tylko trykocie?
Wyszli na strąd zobaczyć burzę, którą Tomasz chciał się pochwalić.
— Zobaczą panie nasze morze w całej jego dzikości! — zapowiadał. — A to dużo znaczy.
Widok był istotnie dziki, posępny, groźny. Olbrzymie fale zalewały strąd, z łoskotem łamiąc się dopiero o „góry”, od których odskakiwały. Całe morze, pociemniałe, spienione, było w ruchu. Zdaleka dolatywało głuche wycie rew. Nieba nie było widać, tak przesłaniała je kurzawa śnieżna. Drzewa gięły się, wyszarpując z trudem swe czupryny z pazurów wichru. Czasem grom rozległ się wśród fal, to znów wołały syreny statków. Nad gniewną pustynią wył odwieczny jęk morskiego wiatru.
— Nie jest-że to widok potężny, majestatyczny? — krzyczał Tomasz. — Głosy tych statków takie tęskne... I wiersz Heinego: — Glücklich der Mann, der den Hafen erreicht hat!... Rozumie pani... To nasze życie — to morze... I zaprawdę... Szczęsny jest człek, który zawinął do portu... Ten wicher... Skarga Gudruny... biednej królewny, porwanej przez wikingów i zimą, czerwonemi od mrozu rękami piorącej na strądzie bieliznę w morzu lub biorącej piasek, jak nasze rybaczki... Teraz pani widzi prawdziwe morze i słyszy pani szczerą jego pieśń...

254