Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ VI.
Sherlock Holmes działa.

— Watsonie — odezwał się Holmes, zacierając dłonie — mamy z pół godziny czasu, skorzystajmy! Usiądźno tam, w kącie, żeby ślady twoich kroków nie utrudniły poszukiwań. A teraz do roboty! Przedewszystkiem, jak oni weszli i którędy wyszli? Drzwi nie były otwierane od wczoraj wieczorem. Obejrzymy okno. — Wziął latarnię i podszedł do okna, mówiąc głośno swoje uwagi, lecz raczej do siebie samego, niż do mnie.
— Okno jest zamykane od wewnątrz. Rama mocna. Z tamtej strony niema zawiasów. Otwórzmy. Rynny nigdzie blizko niema. Dach za wysoko. A jednak ktoś wszedł oknem. Deszcz padał wczorajszej nocy. Tu, na parapecie jest ślad od zabłoconej stopy. A tutaj jest okrągła plama od błota... o i tu, na posadzce, i tutaj przy stole. Spojrzyj-no, Watsonie! To, istotnie, wskazówki ciekawe...
Przyglądałem się okrągłym, bardzo wyraźnym plamom.
— To nie są ślady stopy, — rzekłem.
— Ale to ślad daleko dla nas cenniejszy. Jestto odcisk drewnianego kikuta. Patrz, tu, na parapecie jest ślad buta, ciężkiego buta z szerokim, metalowym obcasem, obok zaś masz odcisk grubej drewnianej pałki.
— Już wiem!... człowiek z nogą drewnianą.
— Właśnie. Ale tu był jeszcze ktoś inny... jakiś bardzo zręczny pomocnik. Czy mógłbyś się wdrapać na ten mur, doktorze?
Wyjrzałem przez otwarte okno. Jasny blask księżyca padał jeszcze na ten róg domu. Staliśmy na wysokości sześćdziesięciu stóp ponad ziemią, a gdziekolwiek spojrzałem, nigdzie nie mogłem dostrzedz nietylko oparcia dla stopy, ale nawet najmniejszej szpary w murze.
— Stanowczo niepodobna, — odparłem.
— Bez pomocy, wierzę. Ale przypuśćmy, że miałbyś tu, na górze, sprzymierzeńca, któryby ci spuścił tę mocną linę, leżącą tam, w kącie, przywiązawszy drugi jej koniec do tego wielkiego haka, tu w ścianie. W takim razie, sądzę, mógłbyś doskonale wdrapać się tutaj, choćbyś miał drewnianą nogę. Wyszedłbyś, oczywiście, w ten sam sposób, a twój pomocnik wciągnąłby napowrót linę, odwiązał ją z haka, zamknął okno i opuścił pokój w ten sam sposób, w jaki się do niego dostał. Zaznaczyć tu muszę — dodał, wskazując linę, — że nasz jegomość z drewnianą nogą, jakkolwiek zręczny gimnastyk, nie jest zawodowym marynarzem. Dłonie ma delikatne. Dostrzegłem przez lupę niejedną krwawą plamę na linie, zwłaszcza ku końcowi, skąd wnoszę, że spuszczał się z taką szybkością, iż pościerał sobie naskórek z dłoni.
— Wszystko to bardzo piękne, — rzekłem, — ale sprawy nic a nic nie wyjaśnia; przeciwnie wikła ją tylko. Kto był ten tajemniczy pomocnik? W jaki sposób dostał się do tego pokoju?
— Tak, ten pomocnik! — powtórzył Holmes w zamyśleniu. — Ten pomocnik jest bardzo zajmujący. Dzięki jemu cała sprawa przestaje być banalna.
— Ale, którędy wszedł? — spytałem. — Drzwi były zamknięte, okno jest niedostępne. Przez komin, co?
— Otwór jest o wiele za mały, odpowiedział Holmes. — Rozważałem już tę możliwość.
— A więc którędy? — nalegałem.
— Nie chcesz zastosować mojej metody — rzekł, potrząsając głową. — Ileż razy powtarzałem ci, że skoro wyłączysz rzeczy niemożliwe, to, co pozostanie, jakkolwiek nieprawdopodobne, musi być prawdziwe? Wiemy, że nie wszedł przez drzwi, ani oknem, ani kominem. Wiemy też, że nie mógł być ukryty w pokoju, bo ukryć się tu niepodobna. Którędy zatem wszedł?
— Przez otwór w dachu! — zawołałem.
— Ma się rozumieć. Tylko tamtędy. Jeśli zechcesz łaskawie potrzymać mi latarnie, to zajrzymy do tej izdebki na górze... do tajemniczej izdebki, w której znaleziony został skarb.
Wszedł na schodki, a schwyciwszy się oburącz belek, wskoczył na poddasze. Poczem, położywszy się na brzuchu, wyciągnął rękę po latarnię i trzymał ją, gdy ja wskoczyłem za nim.
Izdebka, w której znaleźliśmy się, miała około dziesięciu stóp na sześć. Podłoga składała się z belek, połączonych bardzo cienkim pokładem wapna z piaskiem, tak, że, chodząc, trzeba było stawiać kroki na drzewie. Mebli nigdzie żadnych, a wszędzie dokoła zalegała gruba warstwa, nagromadzonego z biegiem lat, kurzu.
— Patrz, widzisz, — rzekł Holmes, kładąc rękę na pułapie, — tu są spuszczane drzwi, prowadzące na dach; mogę je otworzyć... a oto dach śpiczasty wprawdzie, ale nie stromy. Tą drogą zatem wszedł Numer Pierwszy. Zobaczymy, czy znajdziemy jeszcze jakie inne ślady jego bytności.
Przybliżył latarnię do podłogi i dostrzegłem, już po raz drugi w ciągu tej nocy, wyraz zdumienia na jego obliczu. Spojrzałem śladem jego wzroku i zimny dreszcz wstrząsnął mną od stóp do głowy. Podłoga była pokryta śladami bosej stopy — bardzo kształtnej, ale o połowę mniejszej od stopy przeciętnego mężczyzny.
— Holmesie, — wyszeptałem z trudnością, — dziecko jest sprawcą tego ohydnego czynu.
Holmes zapanował już nad sobą.
— Miałem chwilę wahania i niepewności, — rzekł, — ale to rzecz zupełnie naturalna. Pamięć mnie zawiodła, inaczej byłbym mógł to przepowiedzieć. Niczego więcej już się tu nie dowiemy. Zejdźmy.
— No, i cóż myślisz o tych śladach, — spytałem skwapliwie, gdy znaleźliśmy się ponownie w pokoju.
— Mój drogi Watsonie, spróbuj sam trochę pomyśleć, poszukaj, — odparł z pewnem zniecierpliwieniem. — Znasz moją metodę. Zastosuj ją, a porównanie wniosków będzie ciekawe.
— Nie mogę sobie wyobrazić takich okoliczności, któreby odpowiadały tym faktom, — odparłem
— Niebawem zrozumiesz wszystko, — rzekł. — Zdaje mi się, że tu niema już nic ważnego, ale zobaczę jeszcze.
Wydobył lupę i centymetr i suwał się po pokoju na kolanach, mierząc, porównywając, badając; zaledwie kilka cali dzieliło długi cienki nos jego od posadzki, a niewielkie, osadzone głęboko, jak u ptaka, oczy jego iskrzyły się i promieniały. Ruchy miał takie szybkie, ciche i zwinne, że nie mogłem się oprzeć myśli, jaki straszny byłby z niego przestępca, gdyby energję swoją i bystrość był obrócił przeciw prawu, zamiast zużytkować te przymioty na jego obronę! Śledząc i tropiąc, szeptał coś do siebie, a w końcu wydał głośny okrzyk radości.
— Szczęście sprzyja nam kapitalnie — rzekł. — Teraz będziemy mieli już niewiele kłopotu. Numer Pierwszy na swe nieszczęście wdepnął w kreozot. Można wyraźnie dostrzedz zarysy jego drobnej stopy tutaj, z boku tego cuchnącego strumienia. Galon pękł, jak widzisz, i kreozot wyciekł.
— I cóż ztąd? — spytałem.
— Mamy go, nic więcej — odparł Holmes. — Znam psa, który poleciałby śladem tej woni na koniec świata. Ale oto i urzędowi przedstawiciele prawa.
Z dołu dobiegł nas odgłos ciężkich kroków i dźwięk głosów; drzwi od sieni zamknęły się z trzaskiem.
— Zanim tu wejdą — odezwał się Holmes — przyłóżno dłoń tu, do ręki tego nieboraka, i tu do jego nogi. Co czujesz?
— Mięśnie są twarde, jak deski — odpowiedziałem.
— Właśnie. Są w stanie niesłychanego naprężenia, przewyższającego znacznie zwykłe rigor mortis. W połączeniu z tem wykrzywieniem twarzy, tym uśmiechem Hipokratesowym czyli „risus sardonicus“ jak go nazywali pisarze starożytni, jakiż podsuwa ci wniosek?
— Śmierć, spowodowaną bardzo silną trucizną roślinną — odrzekłem; — substancją, zbliżoną do strychniny, a wywołującą tężec.
— Ta sama myśl przyszła mi do głowy, skoro tylko spostrzegłem skurcz mięśni twarzowych. Wszedłszy do pokoju, zacząłem odrazu szukać drogi, którą trucizna dostała się do ustroju tego człowieka. Jak widziałeś, wykryłem cierń, rzucony z niezbyt wielką siłą w czaszkę. Zwracam ci uwagę, że miejsce, które zostało ugodzone, byłoby zwrócone ku otworowi w suficie, gdyby ten człowiek siedział w krześle wyprostowany. A teraz obejrzyj cierń.
Wziąłem go ostrożnie w rękę i przybliżyłem do światła latarni. Był długi, ostry i czarny, a koniec lśnił się, jakgdyby zastygła na nim jakaś lepka ciecz; nadto tępy był, ostrugany i zaokrąglony nożem.
— Czy to cierń angielski? — spytał Holmes.
— Nie, stanowczo.
— Mając te wszystkie dane, mógłbyś już wysnuć jaki słuszny wniosek. Ale, oto wojsko regularne, zasiłki ochotnicze muszą się tedy cofnąć.
Gdy to mówił, odgłos zbliżających się coraz bardziej kroków odezwał się głośno na korytarzu i do pokoju wtoczył się ciężko okazały, bardzo tęgi mężczyzna w szarym garniturze. Twarz miał ponsową, pulchną, oczy maleńkie, spoglądające bystro z pod obrzękłych, mrugających powiek. Tuż za nim szedł inspektor w mundurze i ciągle drżący jeszcze Tadeusz Sholto.
— Oho, będzie tu robota! — krzyknął głosem ochrypłym ten, który wszedł pierwszy; — będzie tu ładna robota! Ale, co to za ludzie? Cóż to, dom pełen, jak królikarnia!
— Sądzę, że mnie pan pamięta, panie Athelney’u Jones’ie, — odezwał się Holmes spokojnie.
— Naturalnie, ma się rozumieć, że pamiętam! — odparł tamten, sapiąc. — Pan Sherlock Holmes, teoretyk. Czy ja pana pamiętam! Ależ ja nigdy nie zapomnę, jakie pan nam wszystkim palnął kazanie o przyczynach, wnioskach i skutkach w sprawie klejnotów z Bishopgate. Coprawda naprowadził nas pan na ślad właściwy, ale przyzna pan teraz, że zawdzięczał pan to raczej szczęściu, niż trafnemu spostrzeżeniu.
— Był to poprostu wynik zdrowej logiki.
— No, no, można się przyznać, niema czego się wstydzić! Ale, co się stało? Hm, hm, kiepska sprawa! Kiepska sprawa! Fakty niezaprzeczone... tu teorja na nic. Jakie to szczęście, że wyjechałem właśnie do Norwood w innej sprawie! Byłem na stacji, jak wiadomość nadeszła. Jak pan myśli, co za powód śmierci tego człowieka?
— O, ten wypadek nie nadaje się do rozumowania, tu teorja na nic — rzekł Holmes sucho.
— Nie, nie. Jednakże nie możemy zaprzeczyć, że pan niekiedy trafia w sedno. Boże, Boże!... Drzwi zamknięte, rozumiem. Klejnoty, wartości pół miljona, skradzione. A cóż okno?
— Zamknięte; ale są ślady kroków na parapecie.
— Dobrze, dobrze... jeśli było zamknięte, ślady kroków nie mogą mieć z tem nic wspólnego. To przecież takie proste. Ten człowiek mógł umrzeć na apopleksję... ale klejnotów niema. Aha! już mam... takie błyski zdarzają mi się niekiedy. Proszę nas zostawić samych, sierżancie i panie Sholto... pański przyjaciel może zostać... Panie Holmes, Sholto wyznał sam, że był tu wczoraj wieczór u brata. Brat umarł, rażony apopleksją, poczem Sholto wyniósł się razem ze skarbem; no, jak się panu taka teorja podoba.
— A nieboszczyk wstał z całym spokojem i zamknął drzwi od wewnątrz.
— Hm! Jest w tem zatem jakaś niedokładność. Poczekaj pan, rozważmy wszystko po kolei. Ten Tadeusz był u brata; mieli ze sobą kłótnię, to wiemy na pewno. Brat umarł, a klejnoty znikły. To wiemy również. Nikt nie widział brata od chwili, kiedy go Tadeusz opuścił, łóżko brata jest nienaruszone, nikt w niem nie spał. Tadeusz jest widocznie bardzo wzburzony. Powierzchowność ma, że tak powiem, niezbyt ponętną. Jak pan widzi, zasnuwam sieć dokoła Tadeusza; sieć zaczyna zacieśniać się coraz bardziej.
— Nie zna pan jeszcze wszystkich faktów — rzekł Holmes. — Ten cierń, który, mojem zdaniem, jest zatruty, był w czaszce nieboszczyka, ot, tu, gdzie widać jeszcze znak. Ta kartka z tym oto napisem, leżała na stole, a obok to dziwaczne narzędzie. Jakże to wszystko zgadza się z pańską teorją?
— Potwierdza ją pod każdym względem — odparł otyły policjant uroczyście. — Dom jest pełen osobliwości indyjskich; Tadeusz więc przyniósł to tutaj, a jeśli ta drzazga jest zatruta, mógł ją zużytkować w celach morderczych zarówno Tadeusz, jak kto inny. Kartka, to jakiś figiel, dla zmylenia śladów. Pytanie tylko, w jaki sposób Tadeusz ztąd wyszedł? Aha, naturalnie, jest otwór w suficie.
Z wielką zwinnością, jak na pokaźną swoją tuszę, p. Athelney Jones wskoczył na schodki i przecisnął się na poddasze, zkąd niebawem usłyszeliśmy tryumfujący głos, którym nam oznajmił, że znalazł drzwi wychodzące na dach.
— On może nawet tam coś wykryć — zauważył Holmes, wzruszając ramionami; — miewa niekiedy błyski rozumu. „Il ny a pas de sots si incommodes, que ceux qui ont de l’esprit“.
— A widzi pan! — zawołał Athelney Jones, ukazując się znów na schodkach; — fakty są jednak więcej warte od teorji. Mój pogląd na sprawę został potwierdzony. Na poddaszu znajdują się drzwi, wychodzące na dach i są nawpół otwarte.
— Ja je otworzyłem.
— A... doprawdy! Więc pan je sam zauważył? — Był widocznie niezadowolony z tego odkrycia. - Zresztą mniejsza o to, kto je zauważył, faktem jest, że świadczą, którędy nasz jegomość się wymknął. Inspektorze!
— Jestem, panie — odezwał się głos z korytarza.
— Proś pana Sholto tutaj... Panie Sholto, obowiązkiem moim jest zawiadomić pana, że, cokolwiek pan powie, będzie zużytkowane przeciw panu. Aresztuję pana w imieniu królowej, jako podejrzanego w sprawie śmierci brata.
— A co! Nie mówiłem panom? — krzyknął nieborak, załamując ręce i spoglądając na nas kolejno.
— Niechaj się pan tem nie martwi, panie Sholto — rzekł Holmes; — zdaje mi się, że mogę ręczyć, iż oswobodzę pana od tego podejrzenia.
— Niech pan nie przyrzeka zadużo, panie teoretyku, niech pan nie przyrzeka za dużo! — sapał agent śledczy. — Dotrzymanie przyrzeczenia może będzie trudniejsze, niż się panu zdaje.
— Nietylko oswobodzę jego, panie Jones, ale nadto ofiaruję panu w prezencie nazwisko i rysopis jednego z dwóch ludzi, którzy tu byli ubiegłej nocy. Nazywa on się Jonathan Small, mam wszelkie powody przypuszczać, że się nie mylę. Jest to człowiek nizkiego poziomu umysłowego, mały, żywy, brak mu prawej nogi, zamiast której nosi drewnianą pałkę, bardzo już zużytą od strony wewnętrznej. But jego nogi ma grubą podeszew z kwadratowym nosem i żelazne okucie dokoła obcasa. Człowiek to średniego wieku, ogorzały od słońca i siedział już w więzieniu. Te wskazówki mogą się panu przydać; dodam jeszcze, że ów Small ma starty naskórek z dłoni. Drugi...
— Aha! cóż ten drugi? — spytał Athelney Jones, drwiącym tonem, jakkolwiek widziałem dobrze, iż pewność siebie, z jaką mówił Holmes, zrobiła na nim wrażenie.
— To osobliwy jegomość — odparł Sherlock Holmes, obracając się na obcasie. — Mam nadzieję, że niezadługo będę mógł przedstawić pana jednemu i drugiemu. Watsonie, proszę cię na słówko.
Wyprowadził mnie na schody.
— Ta niespodziewana przygoda — rzekł — sprawiła, że zapomnieliśmy o pierwotnym celu podróży.
— Właśnie o tem myślałem — odparłem; — miss Morstan nie powinna pozostać tutaj.
— Nie. Musisz ją odwieźć do domu. Mieszka u pani Cecylii Forrester, w Lower Camberwell, a zatem ztąd niedaleko. Poczekam tu na ciebie, jeśli zechcesz jeszcze wrócić. A może jesteś zanadto zmęczony?
Bynajmniej. Nie mógłbym spocząć, dopóki nie dowiem się dalszych szczegółów tej fantastycznej sprawy. Jakkolwiek niesłychane niespodzianki nocy dzisiejszej stargały mi nerwy do szczętu, niemniej chciałbym sprawę przeprowadzić z tobą do końca, skoro już wiem tyle.
— Obecność twoja będzie mi wielką pomocą — odparł. — My sobie poprowadzimy sprawę na własną rękę a temu Jones’owi pozwolimy tworzyć kombinacje, jakie tylko zechce. Gdy odwieziesz miss Morstan, chciałbym, żebyś wstąpił pod № 3 na Pinchin Lane, na dole nad wodą, w Lambeth. Trzeci dom po prawej stronie należy do wypychacza ptaków; nazywa się Sherman. Zobaczysz w oknie łasicę, trzymającą młodego królika. Zastukaj, wywołaj starego Shermana, pokłoń mu się odemnie i powiedz, że potrzebny mi jest niezwłocznie Toby. Przywieziesz go ze sobą w dorożce.
— Domyślam się, że to pies.
— Tak, ordynarny kundel, mieszaniec, obdarzony zdumiewającym węchem. Wolę mieć do pomocy Tobyego, niż cały zastęp policji londyńskiej.
— Przywiozę go zatem — odparłem. — Teraz pierwsza. Jeśli dostanę świeżego konia, mogę być z powrotem o trzeciej.
— A ja — rzekł Holmes — zobaczę, czego zdołam dowiedzieć się od pani Berstone i służącego, Indusa, który, jak mi mówi pan Tadeusz, sypia na poddaszu. Potem będę obserwował metodę wielkiego Jonesa i słuchał jego niezbyt wytwornych sarkazmów. „Wir sind gewöhnt dass die Menschen verhöhnen, was sie nicht verstehen“. Goethe jest zawsze jędrny i dobitny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.