Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ I.
Nauka dedukcji.

Sherlock Holmes wziął flaszeczkę, stojącą na rogu kominka i wyjął strzykawkę z pudełeczka safianowego. Długimi, białymi, nerwowymi palcami włożył w strzykawkę cienką igłę i podsunął w górę lewy mankiet koszuli. Oczy jego przez krótką chwilę zatrzymały się, zadumane, na żylastem przedramieniu i przegubie ręki, pocentkowanych niezliczonemi ukłóciami. Nakoniec wepchnął ostry koniec igły w ciało, nacisnął mały tłoczek i z głębokiem westchnieniem zadowolenia upadł na poduszki aksamitnego fotela.
Przez szereg miesięcy patrzyłem trzy razy dziennie na to widowisko, ale przyzwyczajenie nie pogodziło mnie z niem bynajmniej. Przeciwnie — z każdym dniem widok ten drażnił mnie coraz bardziej, a sumienie wyrzucało coraz głośniej, że brakło mi odwagi, by przeciw temu zaprotestować. Codziennie niemal przysięgałem sobie, że oswobodzę duszę swoją od tego ciężaru, ale w chłodnem, swobodnem obejściu mego towarzysza było coś nieokreślonego, co niedopuszczało cienia poufałości. Nauczyłem się cenić jego wielkie zdolności i niepospolite zalety, onieśmielał mnie niekiedy wręcz jego ton despotyczny, wyniosły — nie chciałem mu się narażać.
Tego dnia wszakże, bądź pod wpływem kilku kieliszków Beaune’u, wypitych przy drugiem śniadaniu, bądź, że rozmyślność postępowania Holmesa doprowadziła mnie do ostateczności, uczułem nagle, że dłużej nie wytrzymam.
— Na co kolej dzisiaj — spytałem — morfina czy kokaina?
Holmes podniósł leniwie oczy od starej książki, która był otworzył:
— Kokaina, — odparł, — roztwór siedmioprocentowy. Może zechcesz spróbować?
— Dziękuje, — odrzekłem szorstko. — Organizm mój nie pokonał jeszcze skutków wyprawy afgańskiej; nie mogę sobie tedy pozwalać na żadne wybryki.
Rozdrażniony ton mojej odpowiedzi wywołał uśmiech na usta Holmesa.
— Może ty masz słuszność, Watsonie, — rzekł. — Zdaje mi się, że pod względem fizycznym te narkotyki źle na mnie wpływają. Niemniej, tak niesłychanie pobudzają i rozjaśniają umysł, że wobec tego tamto ich oddziaływanie jest drobnostką.
— Ależ zastanów się, — rzekłem poważnie. Pomyśl, czem ty to opłacasz! umysł twój może podnieca się, jak mówisz, i ożywia, ale jednocześnie odbywa się w twoim ustroju chorobliwy proces patologiczny, który pociąga za sobą spotęgowaną przemianę tkanek i w końcu może cię doprowadzić do zupełnego stanu osłabienia i wyczerpania. Wiesz także dobrze, jaka straszna reakcja przychodzi później. Doprawdy gra nie warta świecy. Po co, na miłość Boską, dla przelotnej przyjemności, narażasz się na utratę tych wielkich zdolności, jakiemi cię obdarzyła natura? Pamiętaj, że ja mówię nietylko jako przyjaciel do przyjaciela, ale i jako lekarz do człowieka, za którego zdrowie jest do pewnego stopnia odpowiedzialny.
Holmes nie wyglądał na obrażonego. Przeciwnie, złożył dłonie czubkami palców, a łokcie oparł na poręczach fotela, jak ktoś, który z upodobaniem prowadzi rozmowę.
— Mój umysł, — rzekł, — buntuje się przeciw bezczynności. Daj mi zagadnienia do rozstrzygnięcia, daj mi pracę, daj mi najtrudniejszy kryptogram, albo najzawilszą analizę, a wtedy zobaczysz mnie we właściwej atmosferze. Wówczas mogę się obywać bez sztucznej podniety. Ale mam wstręt do powszedniej, nudnej rutyny życia. Trawi mnie gorączka egzaltacji umysłowej. Dlatego to właśnie obrałem swój specjalny zawód, albo raczej stworzyłem go, bo jestem jedynym na świecie.
— Jedyny nieurzędowy agent śledczy? — spytałem.
— Jedyny nieurzędowy radca śledczy, — odparł. Jestem ostatnim i najwyższym trybunałem apelacyjnym w sprawach śledczych. Gdy Gregson lub Lestrade, albo Athelney Jones tracą głowę, co, mówiąc nawiasem, jest ich stanem normalnym, wówczas wytaczają sprawę przedemną. Ja zaś badam dane, jako ekspert i wydaje opinję specjalisty. Nie domagam się sławy w takich wypadkach. Nazwiska mojego nie znajdziesz w żadnym dzienniku. Praca sama przez się, zadowolenie, że znajduję pole dla swoich specjalnych zdolności jest mi najwyższą nagrodą. Ale, wszak miałeś dotykalne dowody mojej metody pracy w sprawie Jeffersona Hope’a.
— Tak, istotnie, — rzekłem szczerze. — Nic w życiu nie wprawiło mnie w takie zdumienie. Opisałem nawet tę sprawę pod nieco fantastycznym tytułem: „Studjum w szkarłacie“.
Holmes smutnie potrząsnął głową.
— Przeglądałem tę książkę, — rzekł. — Uczciwie mówiąc, nie mogę ci jej powinszować. Śledztwo policyjne jest, albo powinno być, nauką ścisłą i trzeba je traktować w taki sam sposób chłodny, trzeźwy. Ty zaś usiłowałeś zabarwić je romantyzmem, co wywołuje zupełnie ten sam efekt, co przygoda miłosna lub ucieczka zakochanych, opracowana według piątego aksjomatu Euklidesa.
— Ale, wszak tam był romans, — broniłem się — nie mogłem przekręcać faktów.
— Niektóre fakty należy pomijać, albo przynajmniej należy, w traktowaniu ich, zachować należytą miarę. Jedyny punkt w tej sprawie, zasługujący na wzmiankę, to ciekawe analityczne wysnuwanie przyczyn ze skutków, dzięki któremu zdołałem tę sprawę wyjaśnić.
Podrażniła mnie ta jego krytyka pracy, specjalnie przeznaczonej dla zrobienia mu przyjemności. Wyznaję też, że gniewał mnie ten egotyzm, który się domagał, by każdy wiersz mojej opowieści był poświęcony wyłącznie jego czynom. Niejednokrotnie w ciągu lat, jakie przemieszkałem z Holmesem przy ulicy Baker, zauważyłem dziwny podkład próżności po za spokojnem, dydaktycznem postępowaniem mego towarzysza. Nie odpowiedziałem wszelako — siedziałem w milczeniu, nacierając nogę, która mi przeszyła kula w Afganistanie, a która, choć dawno zagojona, dawała mi się srodze we znaki przed każdą zmianą pogody.
— Praktyka moja rozszerzyła się w ostatnich czasach i na kontynent, — rzekł Holmes po chwili, nakładając fajkę. — W ubiegłym tygodniu zasięgał mojej rady Franciszek le Villard, który, jak ci pewnie wiadomo, zdobywa w ostatnich czasach coraz wybitniejsze stanowisko we francuskiej policji śledczej. Posiada on prawdziwie celtycką zdolność szybkiej intuicji, ale brak mu szerszego poglądu i ścisłej nauki, co jest niezbędne dla wyższego rozwoju naszej sztuki. Sprawa dotyczyła testamentu i była dosyć zajmująca. Wskazałem mu dwie podobne sprawy, jedną w Rydze z r. 1857, drugą w St. Louis z r. 1871, co ułatwiło mu rozwikłanie tej, o którą mu chodziło. Oto list, który dostałem od niego dziś rano z podziękowaniem za pomoc.
Mówiąc to, podał mi zmięty arkusik zagranicznego papieru listowego. Przebiegłem go wzrokiem i pochwyciłem mnóstwo wyrazów uwielbienia, jak: „magnifique“, „coup de maitre“, „tour de force“, świadczących o gorącym podziwie Francuza.
— Pisze jak uczeń do mistrza, — zauważyłem.
— O, przecenia moją pomoc, — rzekł Sherlock Holmes obojętnie. — Sam jest bardzo zdolny. Z trzech przymiotów, niezbędnych dla idealnego agenta śledczego, posiada dwa: zmysł obserwacyjny i zdolność dedukcji. Brak mu tylko, jak mówiłem, nauki, ale to przyjdzie zczasem. Tłómaczy teraz moje drobne prace na język francuski.
— Twoje prace?
— A, nie wiedziałeś? — zawołał, śmiejąc się. — Tak, „popełniłem“ kilka monografji w kwestjach wyłącznie technicznych. Jedna naprzykład traktuje „O różnicy między popiołem rozmaitych tytoniów“. Wyliczam w niej sto czterdzieści gatunków cygar, papierosów, tytoniów, a kolorowane ryciny ilustrują różnicę popiołu. Jest to szczegół, który występuje ciągle w sprawach kryminalnych i bywa niekiedy niesłychanie ważny, jako wskazówka. Jeśli możesz powiedzieć naprzykład, że jakieś morderstwo popełnił człowiek, który palił cygaro indyjskie, pole poszukiwania znacznie ci się ścieśni. Dla wprawnego oka różnica między czarnym popiołem cygara Trichinopoly a białawym Hawanny jest taka wielka, jak między kapustą a kartoflem.
— Masz niesłychany dar obserwowania szczegółów, — zauważyłem.
— Oceniam należycie ich znaczenie. Napisałem też monografję o tropieniu śladu kroków ludzkich i dodałem kilka uwag o sposobie używania plastra paryskiego, jako środka do zachowania odcisku śladów. Dalej wydałem także ciekawą książeczkę o wpływie zajęcia na kształt dłoni i dołączyłem światłodruki rąk blacharzy, marynarzy, zecerów, tkaczy i szlifierzy djamentów. Rzecz ta ma bardzo duże znaczenie praktyczne dla naukowego agenta śledczego, zwłaszcza w wypadkach, kiedy nie można narazie stwierdzić tożsamości zwłok, albo przy badaniu trybu życia przestępców. Ale ja cię nudzę tym swoim ulubionym konikiem.
— Bynajmniej — odparłem poważnie. — Zajmuje mnie to niesłychanie, zwłaszcza od czasu, kiedy mam sposobność przyglądać się jak te swoje teorje stosujesz w praktyce. Ale wspominałeś o obserwacji i dedukcji; przecież jedna obejmuje do pewnego stopnia drugą.
— Niebardzo, — odrzekł, rozpierając się wygodnie w fotelu i puszczając kółka błękitnawego dymu. — Naprzykład, obserwacja wykazuje mi, że byłeś dzisiaj rano w biurze pocztowem przy ulicy Wigmore, ale dedukcja uczy mnie, iż, przyszedłszy tam, wysłałeś depeszę.
— Zgadłeś! — zawołałem. — Nie omyliłeś się ani co do jednego, ani co do drugiego! Wyznaję wszakże, iż nie mam pojęcia, w jaki sposób doszedłeś do tego wniosku. Przyszło mi to nagle do głowy i nie wspominałem o tem nikomu.
— A to takie proste, — odparł śmiejąc się z mego zdumienia, — takie niedorzecznie proste, że wyjaśnienie jest zbyteczne; nie poskąpię ci go jednak, bo może posłużyć ci do określenia granic obserwacji i dedukcji. Obserwacja powiedziała mi, że chód twój pozostawia ślad zlekka czerwonawy. Otóż, wprost biura przy ulicy Wigmore, wyjęli bruk i poruszyli ziemię, w miejscu, którego niepodobna ominąć, chcąc wejść do biura. Ziemia ma tam odrębny odcień czerwonawy, którego, o ile wiem, nie posiada grunt nigdzie w sąsiedztwie. Tu kończy się obserwacja. Reszta, to już rzecz dedukcji.
— W jaki sposób zatem doprowadziła cię do wniosku, że wysłałem depeszę?
— Wiedziałem, że nie pisałeś listu, skoro siedziałem naprzeciwko ciebie przez całe rano. Widzę też w twojem otwartem biurku, że masz cały arkusz marek pocztowych i sporą paczkę kart. Pocóż więc poszedłeś do biura pocztowego, jeśli nie po to, żeby wysłać depeszę? Odrzuć zatem tamte pobudki, a ta ostatnia będzie prawdziwa.
— W tym wypadku tak jest w istocie, — odparłem po chwili. Wszelako, jak sam mówisz, wypadek to bardzo prosty. Czy nie posądzisz mnie o zarozumiałość, jeśli poddam teorje twoje cięższej próbie?
— Przeciwnie, — odpowiedziałem — przeszkodzi mi to wziąć powtórną dawkę kokainy. Będę uszczęśliwiony, jeśli, dzięki tobie, znajdę się wobec jakiego nowego zagadnienia.
— Mówiłeś mi kiedyś, że człowiek zazwyczaj pozostawia na rzeczach, które mu służą do codziennego użytku, piętno indywidualizmu w taki sposób, że wprawny obserwator dostrzeże je niechybnie. Otóż, mam tu zegarek, który dostałem niedawno. Czy zechciałbyś mi łaskawie powiedzieć swoje zdanie o przyzwyczajeniach ostatniego właściciela tego zegarka?
To mówiąc, podałem mu z uśmiechem zegarek, ubawiony tym swoim pomysłem, bo, zdawało mi się, że tej próby nie wytrzyma. A zamierzałem mu dać w ten sposób nauczkę za ton dogmatyczny, jaki niekiedy przybierał. Holmes ważył zegarek na dłoni, obejrzał uważnie cyferblat, otworzył kopertę i przyglądał się bacznie werkowi, najpierw gołem okiem, a następnie przez lupę. Po chwili zamknął zegarek i podał mi go, a był przytem tak widocznie zbity z tropu, że zaledwie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
— Niema tu prawie żadnych danych, — zauważył. — Zegarek był niedawno czyszczony, a to mnie pozbawia najważniejszych wskazówek.
— Masz słuszność, — odparłem. — Był czyszczony, zanim go przysłano.
W duszy oskarżałem jednak swego towarzysza, że podaje bardzo marną i niedorzeczną wymówkę dla pokrycia swej porażki. Jakich danych mógł się spodziewać w zegarku nieczyszczonym?
— Jakkolwiek badanie moje nie dało wyników pożądanych, niemniej nie było zupełnie próżne, — zauważył Holmes, spoglądając w sufit zamglonemi oczyma. — Jestem prawie pewien, że ten zegarek należał do twego starszego brata, który go odziedziczył po twoim ojcu.
— Wnosisz to niewątpliwie z liter H. W. na kopercie, co?
— Tak jest. W. każe mi się domyślać twego nazwiska. Data zegarka jest z przed pięćdziesięciu laty, a inicjały są równie stare jak zegarek; zrobiony zatem został dla ostatniego pokolenia. Klejnoty przechodzą zawsze na najstarszego syna, który ma zazwyczaj to samo imię co ojciec. Ojciec twój umarł, jeśli się nie mylę przed wielu laty. Zegarek tedy był w rękach twego najstarszego brata.
— Dotąd nie mylisz się we wnioskach, — rzekłem. — Cóż dalej?
— Był to człowiek nieporządny w przyzwyczajeniach... nieporządny i niedbały. Miał bardzo dobre widoki na przyszłość, ale nie skorzystał z nich; żył przez jakiś czas w ubóstwie potem znów powodziło mu się lepiej, a w końcu rozpił się i umarł. To wszystko czego zdołałem się dowiedzieć.
Zerwałem się z krzesła i, rozdrażniony, rozgoryczony, zacząłem chodzić po pokoju.
— To niegodne ciebie, Holmesie, — rzekłem. — Nie przypuszczałbym nigdy, że poniżysz się do takiego wybiegu. Dowiedziałeś się szczegółów życia mego nieszczęśliwego brata, a teraz utrzymujesz, że wysnuwasz te dzieje w jakiś fantastyczny sposób. Nie możesz chyba wymagać odemnie, żebym uwierzył, iż wyczytałeś to wszystko z jego starego zegarka! To niepoczciwie z twojej strony, a, mówiąc szczerze, to trąci szarlatanizmem.
— Mój drogi doktorze, — rzekł łagodnie — przepraszam cię bardzo. Biorąc tę całą rzecz jako oderwane zagadnienie, zapomniałem jak dalece ta sprawa dotyczy cię osobiście i jak może ci być przykra. Zapewniam cię jednak, że nie wiedziałem, iż miałeś brata, dopóki mi nie wręczyłeś tego zegarka.
— W takim razie, w jakiż cudowny sposób domyśliłeś się tych wszystkich faktów? Są najzupełniej zgodne z prawdą, w każdym szczególe.
— To szczęśliwy zbieg okoliczności, bo ja tylko mogłem robić prawdopodobne przypuszczenia. Nie spodziewałem się bynajmniej, że będę taki ścisły.
— Ale przecież to nie było proste zgadywanie.
— Nie, nie; ja nigdy nie zgaduję. To złe przyzwyczajenie... zgubne bardzo dla logiki myśli. Niejedno wydaje ci się osobliwe dlatego, że nie śledzisz biegu moich myśli, albo też nie zwracasz uwagi na drobne fakty, z których można nieraz wysnuwać bardzo ważne wnioski. Naprzykład zacząłem od stwierdzenia, że twój brat był niedbały. Gdy się przyjrzysz niższej części koperty tego zegarka, dostrzeżesz, że jest nietylko wgnieciona w dwóch miejscach, ale cała porysowana, a to skutkiem tego, że w tej samej kieszeni co zegarek noszono inne twarde przedmioty, jak drobne pieniądze lub klucze. Niewielka zatem sztuka wnioskować ztąd, że człowiek, obchodzący się w taki sposób z zegarkiem za 50 gwinei, jest człowiekiem niedbałym. Nietrudny jest tu również domysł, iż kto dziedziczy jeden przedmiot takiej znacznej wartości, jest i pod innym względem dobrze zaopatrzony.
Skinąłem głową na znak, że śledzę jego rozumowanie.
— Właściciele lombardów w Anglji, przyjmując zegarek, mają zwyczaj rysowania końcem szpilki wewnątrz koperty numer kwitu. Jest to wygodniejsze, niż kartka, a przytem w ten sposób numer nie może zginąć. Otóż przez lupę dojrzałem aż cztery takie, szpilką narysowane, numery wewnątrz tej koperty. Ztąd wniosek pierwszy, że twój brat bywał często w kłopotach finansowych, a drugi, że miał okres zamożności, inaczej bowiem nie mógłby wykupywać zastawu. W końcu, spojrzyj, proszę cię na kopertę wewnątrz, w której znajduje się dziurka od klucza. Patrz na te dziesiątki rysów dokoła dziurki... to znaki, że klucz się obsuwał. Czy trzeźwy człowiek może zostawiać takie znaki? Natomiast nie zobaczysz nigdy bez nich zegarka pijaka. Nakręca go w nocy i pozostawia ślady swej niepewnej ręki. Gdzież tu w tem wszystkiem tajemnica?
— Ależ to jasne, jak słońce, — odparłem. — Przykro mi, że byłem dla ciebie taki niesprawiedliwy. Powinienem był mieć więcej wiary w twoje zdumiewające zdolności. A wolno mi też spytać, czy masz teraz jakie zajmujące śledztwo na warsztacie?
— Nie. I ztąd powrót do kokainy. Nie mogę żyć bez pracy umysłowej. Bo i cóż życie bez tego warte? Spojrzyjno przez okno. Jaki ten świat ponury, okropny, nudny. Patrz jak mgła rozwłóczy się po ulicach; jak osiada na tych wstrętnie pomalowanych domach. Czy może być co prozaiczniejszego? Po co mieć talent specjalny, jeśli człowiek nie posiada pola do jego zużytkowania? Zbrodnia jest banalna, życie jest banalne i tylko banalne, pospolite zdolności znajdą zawsze pole do czynu.
Otworzyłem już usta, chcąc na te żale odpowiedzieć, gdy rozległo się krótkie pukanie i weszła nasza gospodyni, niosąc kartę wizytową na mosiężnej tacce.
— Jakaś młoda panna do pana — rzekła, zwracając się do Holmesa.
— Marja Morstan, — przeczytał. — Hm... nie pamiętam, żebym już kiedy słyszał to nazwisko. Pani Hudson, proszę poprosić tę panią. Doktorze, nie odchodź. Wolę, żebyś został.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.