Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Od skazanych na ciężkie roboty przeszli do tak zwanych osiedleńców, potem do gminnych i do dobrowolnie towarzyszących idącym na wygnanie skazańcom.
Wszędzie to samo: wszędzie ci sami, zziębnięci, głodni, bezczynni, znękani chorobą, zbezczeszczeni, pozbawieni wolności ludzie wydawali się jako stado zwierząt dzikich, skazanych na zagładę.
Anglik, rozdawszy oznaczoną ilość egzemplarzy Ewangelii, nie rozdawał już więcej i nie przemawiał. Przygnębiający widok, a nadewszystko duszne powietrze wyczerpały widocznie i jego energię. Przechodził przez izby, powtarzając: „all right“ na objaśnienia, jakie mu o aresztantach dawał dozorca więzienia. Zatrzymali się dłużej w jednej izbie zesłańców. W izbie tej zwrócił na siebie ogólną uwagę jeden z aresztantów. Wtedy, gdy na widok władzy wszyscy powstawali i wyprostowali się, on nawet się nie poruszył. Był to ten sam chudy starzec, łachmanami okryty, z twarzą pooraną zmarszczkami, którego Niechludow spotkał rano na promie. Starzec, choć w jedynej brudnej i podartej na plecach koszuli, w płóciennych podartych spodniach, pół nagi i bosy, siedział na podłodze przy narach i surowo, badawczo spoglądał na wchodzących. Chude wyniszczana ciało, wyzierające przez dziury brudnej koszuli, było nędzne i chore, ale twarz miał dziwnie skupioną, jasną i poważną. Widocznie dopiero co rozmawiał z towarzyszami i niezadowolony był, że mu przeszkodzono.
Oczy mu błyszczały i brwi się gniewnie ściągnęły.
— Wstać — krzyknął komendant.
Starzec ani drgnął.
— Po co mam wstawać? Ot, lepiej ty przyjdź i usiądź tu, ja ci coś powiem — rzekł starzec, wskazując komendantowi nary.
— Co-o-o? — groźnie wrzasnął komendant, postępując ku niemu.
— Ja znam tego człowieka — pospiesznie powiedział Niechludow. — Za co jego wzięli?
— Policya go przysłała za brak legitymacyi.
My prosimy, żeby nie przysyłano, a oni wciąż przysyłają — powiedział komendant, ze złością patrząc na starca.
— Chodź, chodź — mówił tenże, gniewnie się chmurząc i błyszczącym wzrokiem śledząc za Niechludowem, który jeszcze pozostał w izbie. — Patrz i podziwiaj, jak ludźmi wszy karmią. Chodź, chodź!
Niechludow wyszedł na korytarz; Anglik z komendantem stali przy otwartych drzwiach i Anglik się pytał, jakie jest przeznaczenie tej izby.
Była to trupiarnia.
— Oo... — rzekł Anglik i zapragnął wejść.
Była to izba średniej wielkości. Na ścianie paliła się lampka i rzucała blade światło na cztery trupy, leżące głowami do ściany, a sterczącemi do góry stopami do drzwi obrócone. Pierwszy trup, w zgrzebnej koszuli i takichże spodniach, był osobnikiem wysokiego wzrostu, z małą spiczastą bródką i ogoloną do połowy głową. Ciało już zesztywniało, posiniałe ręce widocznie złożone były na piersi, bose nogi rozchyliły się, a stopy sterczały każda w inną stronę. Obok niego leżała, w białej spódnicy i kaftanie, bosa, gładko przyczesana, z cienkim, krótkim warkoczykiem, stara kobieta, z twarzą pomarszczoną i żółtą, jak szafran. Tuż przy kobiecie leżał jeszcze trup mężczyzny w czemś liliowego koloru. Kolor ten coś niejasno przypomniał Niechludowowi.
— A to kto, ten trzeci? — zapytał, własnym nie dowierzając oczom.
— To z panów, podczas obiadu ze szpitala przynieśli — odpowiedział dozorca.
Bosy, z wyciągniętemi wzdłuż bioder, wyschniętemi rękoma, na deskach nar, między dwoma trupami leżał Krylcew w swej liliowej, bawełnianej koszuli. Twarz jego, wczoraj jeszcze rozpalona gorączką, nieszczęśliwa, rozżalona, dziś była żółto-blada, chłodna, trupia, zastygła, a mimo to piękna i budząca grozę tą właśnie pięknością i spokojem. Niechludow zbliżył się do trupa i ciepłą dłonią dotknął jego zimnych, jak lód bosych stóp w górę sterczących. Nie, to nie był sen!
To, co widział w domu generała, to życie wygodne, ten dobrobyt, muzyka, towarzystwo, szczęście rodzinne, to tylko senne widzenie.
Ale to, co widział i widzi obecnie, to życie prawdziwe. To życie i prawda, co wołają wielkim głosem do czynu — czynu żądają — działać każą. Więc pożegnawszy Anglika, oraz komendanta, Niechludow poprosił dozorcę, aby go przeprowadził do drzwi — i odjechał do hotelu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.