Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/548

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niechludow szedł, jakby we śnie, nie mając siły zatrzymać się i wyjść; opanowało go zmęczenie i jakieś apatyczne beznadziejne usposobienie.




XXVII.

Od skazanych na ciężkie roboty przeszli do tak zwanych osiedleńców, potem do gminnych i do dobrowolnie towarzyszących idącym na wygnanie skazańcom.
Wszędzie to samo: wszędzie ci sami, zziębnięci, głodni, bezczynni, znękani chorobą, zbezczeszczeni, pozbawieni wolności ludzie wydawali się jako stado zwierząt dzikich, skazanych na zagładę.
Anglik, rozdawszy oznaczoną ilość egzemplarzy Ewangelii, nie rozdawał już więcej i nie przemawiał. Przygnębiający widok, a nadewszystko duszne powietrze wyczerpały widocznie i jego energię. Przechodził przez izby, powtarzając: „all right“ na objaśnienia, jakie mu o aresztantach dawał dozorca więzienia. Zatrzymali się dłużej w jednej izbie zesłańców. W izbie tej zwrócił na siebie ogólną uwagę jeden z aresztantów. Wtedy, gdy na widok władzy wszyscy powstawali i wyprostowali się, on nawet się nie poruszył. Był to ten sam chudy starzec, łachmanami okryty, z twarzą pooraną zmarszczkami, którego Niechludow spotkał rano na promie. Starzec, choć w jedynej brudnej i podartej na plecach koszuli, w płóciennych podartych spodniach, pół nagi i bosy, siedział na podłodze przy narach i surowo, badawczo spoglądał na wchodzących. Chude wyniszczana ciało, wyzierające przez dziury brudnej koszuli, było nędzne i chore, ale