Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Rano odwiedził Niechludow adwokata z Moskwy. Przyjechał on za swojemi interesami. Depesza minęła go w drodze. Dowiedziawszy się, kiedy będzie sądzoną sprawa Masłowej i kto sądzić będzie, uśmiechnął się.
— Wszystkie senatorskie typy — rzekł. — Wolf czynownik petersburski, Skoworodnikow biegły jurysta, Be prawnik praktyczny i najwięcej wart ze wszystkich. Na nim cała nadzieja. A jakże w komisyi próśb?
— Pojadę do Worobjewa — rzekł Niechludow.
— Doskonale, jedziemy razem.
W przedpokoju lokaj oddał karteczkę od Mariette:
„Pour vous faire plaisir (pisała) j’ai agitout a fait contre mes principes, et j’ai intercédé auprès de mon mari pour votre protégée. Il se trouve que cette personne peut être relà chée immédiatement. Mon mari a écrit au commandent. Vener donc bezinteresownie. Je vous attend. M.
Adwokat podwiózł Niechludowa do mieszkania barona.
Adjutant, zapytawszy o nazwisko, zameldował natychmiast. W drzwiach minął się Niechludow z zapłakaną kobietą w żałobie, z zapuszczonym czarnym woalem. W gabinecie siedział barczysty mężczyzna, rumiany, z białemi wąsami i brodą. Uśmiechał się dobrodusznie, witając Niechludowa.
— Bardzo rad jestem. Szczyciłem się przyjaźnią nieboszczki matki pańskiej. Znałem pana małym chłopczykiem, później oficerem.
Kiwał głową i dziwił się, gdy mu Niechludow opowiadał historyę Teodozyi.
— Tak, to wzruszające — rzekł. — Podałeś pan prośbę?
— Mam gotową, ale chciałem właśnie prosić szanownego pana o zwrócenie na to szczególnej uwagi.
— Doskonale pan zrobiłeś. Ja to przedstawię — rzekł z wyrazem niezwykłego współczucia. — Widać była dzieciakiem, mąż obszedł się z nią po grubiańsku. Tak, przedstawię, przedstawię.
— Hrabia Iwan Michajłowicz mówił, że chciał prosić.
Jeszcze Niechludow nie zdążył wymówić te słowa, kiedy twarz barona zmieniła się nagle.
— Zresztą, złóż pan prośbę w kancelaryi, ja zrobię wszystko, co mogę.
W tej chwili wszedł adjutant.
— Ta dama chce jeszcze parę słów powiedzieć.
— Ach, mon cher, co tu łez trzeba ocierać, aby tylko można. Robi się wszystko.
Weszła dama.
— Zapomniałam jeszcze, żeby nie pozwolono oddać mu córki... a on przecież na wszystko...
— Mówiłem pani, że zrobię.
— Baronie, na miłość Boską!... ratuj matkę!
Chwyciła go za rękę i całować zaczęła.
— Wszystko będzie zrobione.
Niechludow po wyjściu damy żegnać się zaczął.
— Zrobi się, trzeba porozumieć się z ministeryum sprawiedliwości.
Niechludow wyszedł do kancelaryi.
Osobą, od której w Petersburgu zależały losy więźniów, był stary generał, pochodzący z niemieckich baronów. Posiadał masę orderów, ale nosił tylko biały krzyż w pętlicy. Był sam wysłużonym, ale zarazem i mózg wypowiedział mu służbę. Był najpierw na Kaukazie, następnie w Królestwie Polskiem i jeszcze gdzieś, i za zasługi otrzymał miejsce, dające porządną kwaterę, dobrą pensyę i wysokie stanowisko. Wypełniał ściśle polecenia władzy wyższej i olbrzymią przywiązywał wagę do tych poleceń. Uważał przeto, że nic na świecie niema ważniejszego nad owe przepisy i rozporządzenia.
W chwili, kiedy Niechludow podjeżdżał do kwatery starego generała, zegar wieżowy wygrał kuranta „Kol sławen Boh” i wybiła druga godzina.
Stary generał siedział właśnie w salonie z młodym człowiekiem, artystą, bratem jednego z urzędników i kręcił na inkrustowanym stoliku spodek od filiżanki, pod którym leżał biały arkusz papieru z wypisanem abecadłem.
Cienkie, białe, delikatne palce artysty wsunięte były między chude, szorstkie, pomarszczone i skostniałe w stawach palce generała. Posuwały te zespolono ręce spodeczek po papierze, a spodek miał odpowiedzieć na pytanie, jak będą poznawać się duchy po śmierci.
W chwili, kiedy jeden z deńszczyków oddawał bilet Niechludowa, przez spodeczek przemawiała dusza Joanny d’Arc.
Joanna d’Arc już wypowiedziała słowa: — „będę poznawać się” — i to było zapisane.
Kiedy przyszedł deńszczyk, spodek zatrzymał się na literze p, później na literze o, następnie na s... i dalej nie chciał się poruszyć.
Generał, sądząc, że dalszy wyraz winien być po śmierci, ciągnął do litery m, artysta zaś wyobrażał sobie, że powinno być po świetle eterycznem, z duchów wychodzącem i ciągnął na w.
Generał zmarszczył się iż przerywają mu tak ważne zajęcie, i po minucie milczenia wziął bilet, nałożył pince-nez i syknąwszy z bólu, jaki go chwycił w krzyżu, wstał, pocierając ścierpnięte palce.
— Poproś do gabinetu.
— Generał pozwoli, że sam dokończę? Czuję natchnienie — rzekł artysta.
— Dobrze, kończ pan — odrzekł poważnie generał i miarowym, wolnym krokiem skierował się do gabinetu.
— Miło mi ujrzeć pana, — przemówił grubym głosem, wskazując uprzejmie krzesło Niechludowowi. — Dawno książę przyjechałeś do Petersburga?
— Niedawno.
— Księżna, matka pańska, jak się miewa?
— Matka moja umarła.
— Proszę darować, bardzo żałowałem. Syn mówił mi, że spotkał księcia.
Syn generała szedł tą samą drogą, co ojciec i szczycił się obowiązkami, jakie mu polecono.
— Służyłem z pańskim ojcem. Byliśmy sobie przyjaciółmi i kolegami. A pan w służbie?
— Nie służę.
Generał pochylił głowę.
— Mam prośbę do generała.
— Baarrdzo mi przyjemnie. — Czem służyć mogę?
— Jeśli moja prośba będzie niestosowna, bardzo przepraszam, ale muszę ją przedstawić.
— Cóż takiego.
— W więzieniu pańskiem znajduje się niejaki Hurkiewicz. Matka pragnie widzieć się z nim, a przynajmiej prosi, aby mogła posłać mu książki.
Generał nie pokazał po sobie ani zadowolenia, ani niezadowolenia, tylko przechylił głowę na bok i przymknął oczy, jakby się namyślał. Pytanie również nic go nie obchodziło, bo wiedział, że odpowie wedle obowiązujących przepisów. Odpoczywał sobie, o niczem nie myśląc.
— Widzi pan, to odemnie nie zależy — rzekł, wypocząwszy nieco. — Co do odwiedzin, jest najwyższe rozporządzenie, a co tam jest dozwolone, to się dozwala. Co się zaś tyczy książek, mamy własną bibliotekę i dają im takie książki, jakie przepisy dozwalają.
— Ależ on pragnie podręczników naukowych, chce pracować.
— Niech pan temu nie wierzy. — Generał zamilkł. — To nie dla pracy... A tak poprostu, aby zamieszanie robić, nieporządki.
— Przecież trzeba czemś zająć się w ich cięźkiem położeniu.
— Wiecznie się skarżą — zauważył generał. — My ich przecież znamy.
Mówił o nich w ogólności, jak o nowym, szczególnym gatunku ludzi.
A im robią takie udogodnienia, jakie rzadko spotka się w innych zakładach więziennych — dodał. I zaczął, jakby tlomacząc się, wyliczać szczegółowo wszelkie wygody, jakie mają zamknięci, z takiem przekonaniem, jakby głównym celem więzień było zapewnienie przyjemnego pobytu pod kluczem. — Prawda, że przedtem wiele było surowości, ale obecnie... utrzymanie mają znakomite. Dostają codziennie trzy potrawy i zawsze jedzą mięso, bitki albo kotlety. W niedzielę dodaje się czwarta potrawa — legomina. — Daj Panie Boże, żeby każdy rosyanin tak jadał! — Generał, jak wogóle starzy ludzi, skoro raz wpadł na ulubiony temat przytaczał cały szereg dowodów wielkich wymagań i niewdzięczności uwięzionych.
— Mają książki duchownej treści i stare gazety. Mamy całą bibliotekę odpowiednich książek. Ale nie chcą czytać. Z początku niby to ich interesuje, a później nowe książki zostają do połowy nierozcięte, a stare nawet nieotwierane zupełnie. Próbowaliśmy nawet (tu coś niby przypominającego uśmiech pojawiło się na twarzy generała) — próbowaliśmy naumyślnie włożyć papierek. I pozostał nietknięty. I pisać, także się nie wzbrania. Mają tabliczki szyfrowe i szyfer, mogą sobie pisać dla rozrywki. Co napisze, to może zetrzeć i znów pisać. I nie chcą pisać. Nie... oni prędko uspokajają się zupełnie. Z początku lękają się... a potem tyją i bardzo spokojni się robią — mówił generał.
Niechludow słuchał skrzeczącej mowy tej starej mumii, patrzył na skostniałe grube stawy palców, na przygasłe pod siwemi brwiami oczy, na te obwisłe, wygolone, opadające szczęki, podtrzymywane sztywnym kołnierzem munduru, na biały krzyż i pojął, że tłomaczyć cośkolwiek takiemu głupiemu trupowi niepodobna. Ale spróbował dowiedzieć się cokolwiek o aresztantce Szustowej, co do której zawiadomiono go, że zostanie zwolnioną.
— Szustowa? Szustowa... Nie pamiętam nazwiska. — Masa jest tego — rzekł, jakby obwiniając więźniów za takie przepełnienie. — Zadzwonił i kazał przywołać sekretarza.
Póki sekretarz nie nadszedł — generał namawiał Niechludowa, aby wstąpił do służby, bo uczciwych i szlachetnych ludzi szczególnie ojczyzna potrzebuje. Ja stary jestem, a służę dopóki siły pozwalają.
Sekretarz, szczupły, czarniawy, z niespokojnem, ale rozumnem spojrzeniem, zawiadomił, że Szustowa znajduje się w więzieniu, ale papiery dotąd nie przyszły.
— Jak otrzymujemy papiery, w tej chwili wyprawiamy. Nie przetrzymujemy, nie chodzi nam o ich miłą obecność tutaj — mówił znów, robiąc próbę filuternego uśmiechu, co mu wykrzywiało tylko twarz zgrzybiałą.
— Bywaj zdrów, kochany... miłuję cię, więc mówię: Nie wdawaj się z tymi ludźmi, co u nas siedzą. Niewinnych niema. A wszystko to ludzie zepsuci, bez zasad. My ich znamy — rzekł tonem, nie dozwalającym na powątpiewanie. A przedewszystkiem wstąp do służby. Cesarz potrzebuje uczciwych ludzi i ojczyzna także — dodał. A gdybym, tak ja, no i wszyscy; tak jak pan, nie służyli któż, by się został? My użalamy się na urządzenia społeczne... a nie chcemy pomagać rządowi...
Niechludow westchnął głęboko — ukłonił się nizko, uścisnął podaną mu łaskawie kościstą, dużą rękę i wyszedł z pokoju. Generał pokiwał głową z politowaniem i pocierając bolące krzyże, poszedł do salonu, gdzie malarz już napisał odpowiedź ducha Joanny d’Arc. Generał nałożył pince-nez i przeczytał:
— „Będą się poznawać wzajemnie po blasku, wychodzącym z eterycznego ciała.“
— A! — rzekł z zadowoleniem generał, zamykając oczy.
— Ale jakże poznają, jeśli blask u wszystkich będzie jednakowy? — zapytał i skrzyżowawszy palce, znów z artystą zasiadł do stolika.
Dorożkarz Niechludowa wyjechał z bramy.
— Nudno tutaj, panie, aż strach. Chciałem odjechać, nie doczekawszy się.
— Prawda, że nudno — rzekł Niechludow, oddychając pełną piersią i patrząc na sine obłoki, płynące po niebie, błyszczącą powierzchnię Newy, rozkołysaną biegiem płynących łodzi i parowców.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.