Ziemia w malignie/Czy Dżibuti to następca tronu?

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czy Dżibuti to następca tronu? — Czy drobina świecąca wodzi za nos kongres fizyków? — Czy wrzesień będzie słoneczny? — Czy wiatr zdmuchnie Amerykę? — Czy Frankenstein już chodzi?

Może to znaczy, że mania brydżowa powoli przechodzi, może inna jakaś epidemia psychiczna nadciąga — dość, że w pismach zagranicznych znajdujemy pod koniec tygodnia cale stronice zagadek, łamigłówek, testów, rozrywek umysłowych. Co to jest Dżibuti? 1. Miasto w Abisynii? 2. Port w Somali franc.? 3. Stolica Erytrei? 4. Następca tronu w Etiopii? Czytelnik musi się spokojnie zastanowić przez chwilę i w specjalnej tabelce umieścić numerek odpowiedni. Może stwierdzić, czy mu się w głowie nie mąci od nawału różnych wiadomości, czy ma pamięć dobrą, czy wypadkiem klepki nie zgubił w tłoku — na stronicy 12 albo 15 znajdzie odpowiedź właściwą. Nie wolno zaglądać za wcześnie, należy przedtem rozważyć drugą serię pytań: Freud, o którym tyle pisano niedawno, wsławił się jako 1) kompozytor? 2) socjalista bawarski? 3) odkrywca planety Pluto? 4) twórca psychoanalizy? 5) laureat pokojowej nagrody Nobla?
Właściwie — bardzo poważni ludzie grają dziś w takie numerki. I gdyby wybitnym uczonym, głośnym laureatom Nobla, podrzucić nagle pytanie: promienie kosmiczne to 1) fale ultrakrótkie? 2) potok lekkich elektronów? 3) deszcz cięższych protonów?, pisaliby, stękając i pocąc się, różne cyferki w odnośnych rubrykach tabeli. Sprawa — po tylu wnikliwych badaniach, mądrych kalkulacjach, sporach, wyliczeniach — wciąż jeszcze jest zagadkowa, trudna. Millikan twierdzi, że to nowy gatunek światła leci do nas mocnymi falami z bezkresów, Compton mówi o naładowanych odłamkach materii. Dla jednych wszechświat „krzyczy elektrycznie“, dla innych strzela i pryska szrapnelami atomowymi. Wyprawa amerykańska do stratosfery (balon „Explorer“) przywiozła z wyżyn kliszę, na tej kliszy — po wywołaniu — znaleziono bardzo ciekawą kreskę. Wyraźny „ślad cząsteczki alfa, obdarzonej nieprawdopodobną, niesłychaną energią, opętanej furią stu milionów woltów“ opowiadają fachowcy. Niektórzy odróżniają już promienie kosmiczne A, B i C, mówią o jeszcze większych furiach protonów i większych napięciach elektrycznych.
Mamy tu najwidoczniej przed sobą zwykły rozwój zagadnienia naukowego — każda kwestia w rękach badaczy rozpada się po pewnym czasie na A, na B, na C..., każdy twardy orzech rodzi tysiąc, jeszcze o wiele twardszych. Niedawno mogliśmy oglądać ten zdumiewający proces nawet u nas w Warszawie, w auli zakładu fizycznego. Ludzie wiedzieli od dawna, że nie każde światło parzy, że istnieją w naturze niegorące błyski, zimne lśnienia, jasne „płomienie bez ognia“, czasem mokra toń „się pali“, czasem skorupy mięczaków fosforyzują, czasem gaz w laboratorium świeci długo po wyładowaniu elektrycznym. Ten albo ów ciekawszy badacz dorzucał kilka spostrzeżeń — istniał sobie w grubych księgach z zakresu optyki rozdział o przydługiej nazwie „fotoluminescencja“. I nagle zjeżdża do Warszawy pokaźna gromada uczonych z różnych stron świata, nazywają się Perrin i Soleillet, Krishnan i Vokljan, pochodzą z Paryża i z Kalkuty, stają przed tablicą, wypisują przeraźliwe formuły, dyskutują, ciskają teoriami, cytują Einsteina i Smoluchowskiego. Co się stało?
Pytanie, dlaczego gazy i proszki fosforyzują, dlaczego próchno w ciemnościach świeci, zrodziło serię innych pilnych pytań, skromny rozdział napęczniał do rozmiarów tęgiego foliału, „zimne światło“, o którym niedawno jeszcze pisaliśmy w powieściach, ma swoich „speców“, teoretyków, pionierów, rozrzuconych po całym globie. Spostrzegam z radością, że i ja dolałem ongiś niedużą kropelkę do imponujących basenów tej wiedzy — „fosfory Lenarda“, nad którymi pracowałem przed laty, figurują również w bogatym programie kongresu... Czy już teraz rozumiemy, co robaczek świętojański i skorupiak wyprawiają nocą i o zmroku, czy już potrafimy wreszcie wypisać właściwy numerek — odpowiedź zwięzłą — przy najprostszym, sztubackim pytaniu?
Słuchacza „z ulicy“ ogarnia w auli uniwersyteckiej na obradach kongresu zdumienie: takie świetne mózgi, takie rozżarzone inteligencje pracują nad zagadnieniem, że chwilami — przysiąc można — aż głowy fosforyzują w przyćmionej sali poważnego gmachu w ten dzień upalny, a jednak... Drobiny i atomy kpią sobie z nich, czy co — każda linia, każdy prążek ma swoje tajemnice i w konfidencje się bawić nie chce, członkowie zjazdu dzielą się na mniejsze grupy, bardziej specjalne. Są tacy, którzy życie poświęcili świecącej rtęci, innych interesuje raczej jod, „drobiniarze“ mało mają wspólnego z „atomistami“ i kroczą własną drogą. Wszyscy razem wytężają wzrok i wpatrują się w najmniejszy drgający okruch materii — a on drga, jak chce i za nos wodzi najmądrzejszych teoretyków. Pesymiści wyciągają stąd zazwyczaj różne smutne wnioski, „ignorabimus“ mówią z gorzkim uśmiechem przy każdej sposobności, na żadne pytanie nie znajdziemy odpowiedzi, nic nie wiemy i nic nigdy nie będziemy wiedzieli... Można przy odrobinie złej woli znaleźć argumenty i na poparcie takiej tezy, ale nie jest całkowicie słuszna. Fakty świadczą o tym, że przerwaliśmy front w kilku miejscach i zdobywamy kraje, podbijamy prowincje. Atomiści nie potrafią może rozgryźć najmniejszej drobiny teoretycznie, ale praktycznie prof. Lawrence z Kalifornii przemienia już... platynę w złoto, nastawia swój słynny „cyklotron“, nabija tę dziwaczną katapultę cząstkami alfa, nadaje im szybkości przeraźliwe, tworzy sztuczny rad, wydobywa neutrony, próbuje naświetlać i leczyć nimi nowotwory złośliwe, twierdzi, że jego maszyna wypluwa chwilami więcej energii niż setki gramów naturalnego radu, że jej promieniowanie „techniczne“ ma wartość czterech milionów dolarów.
Nawet najmłodsza, najbardziej upośledzona i najbardziej ośmieszona przez humorystów nauka przyrodnicza — meteorologia — robi postępy i maszeruje o własnych siłach. Wytrwały badacz amerykański, Abbot, mierzy od lat t. zw. stałą słoneczną, notuje jak lekarz, puls słońca, które jest właściwie gwiazdą zmienną i dochodzi do wniosku, że prognozy na dłuższą metę są zasadniczo możliwe. Obrał sprytnie pewne wrażliwsze punkty na różnych lądach, jest na tropie pewnych ciekawych zależności, dajcie mi dziesięć stacyj — powiada — a już w roku 1940 odpowiem mniej więcej trafnie na pytanie, czy i gdzie będzie lato w sierpniu, czy wrzesień będzie słoneczny, a październik wietrzny i czy w grudniu chwycą mrozy.
Te niewinne pozornie kwestie są w Stanach Zjednoczonych pilniejsze i bardziej palące, niż gdzie indziej. Na innych lądach rolnictwo istnieje od prawieków, człowiek od czasów zamierzchłych, niepamiętnych wycina lasy, orze, przewraca grunt pługiem, — zżył się z pogodą. Zdarzają się — jak w każdym długoletnim małżeństwie — burze i gwałtowne wybuchy, rolnik narzeka ciągle na kapryśną aurę, ale o jakiejś wielkiej katastrofie mowy chyba nie ma. W Ameryce człowiek powyrywał drzewa i dzikie trawy, wykarczował lasy, zmienił dowolnie oblicze olbrzymiego kontynentu szybko, za szybko, w ciągu kilku zaledwie wieków i — naraził się widocznie złym potęgom. Korespondenci piszą coraz częściej artykuły alarmujące, pisma zamieszczają zdjęcia tragiczne, dodatki filmowe chwytają okropne burze piaskowe na gorącym uczynku i huragany przy straszliwej robocie. „Ameryka może być dosłownie zdmuchnięta z oblicza ziemi!“ — czytamy. Huragan sprzed trzech lat porwał nagle trzysta milionów ton żyznego gruntu, rzeka Missisipi wydziera rolnikom rokrocznie i niesie do morza czterysta milionów ton najlepszej gleby. Podają wartość ziemi już utraconej na miliardy dolarów. Mamy jeszcze ze dwadzieścia lat czasu — mówią wybitni rzeczoznawcy — jeżeli nie zabierzemy się natychmiast do ratowania pól i zagonów, potężne Stany Zjednoczone zmaleją, skurczą się do rozmiarów jednego stanu, resztę — zajmą pustynie, wydmy, ugory i lotne piachy. I stąd te gorączkowe prace przy wielkich zastawach wodnych, dyskusje na temat gospodarki planowej. Fachowcy zabierają głos, przytaczają cyfry, obliczają „erozję“, szykują się do kontrataków i kampanij uciążliwych, trwających lata.
W tej sytuacji nauka mogłaby pokazać, co potrafi — niestety jednak tak od razu powiedzieć krótko i węzłowato, skąd się biorą gwałtowne burze piaskowe i jak na nie zaradzić, jak zatrzymać muł, którym rzeki zasypują ustawicznie arcydzieła nowszej inżynierii wodnej, jak walczyć skutecznie z wichrami, prądami, powodzią, ulewą? — nie, ankieta jest stanowczo za trudna, formularz zawiera zbyt wiele kwestyj.
Nauka na prostsze pytania odpowiedzieć krótko i jasno nie umie, mianowicie: 1) Czy jest pożyteczna? 2) Czy dała dobrobyt i szczęście? Czy raczej mnoży środki zniszczenia i stwarza bezrobocie?... Bardzo wybitny uczony, astronom, sir Richard Gregory, redaktor głośnego tygodnika „Nature“, wygłosił niedawno na kongresie odczyt, w którym uprzedził znakomitych słuchaczy i kolegów, że jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotąd szlo na świecie — wiedza powoła wreszcie do życia jakiegoś przeraźliwego potwora z sensacyjnego filmu, jakiegoś obrzydliwego „Frankensteina“ i ten się załatwi z rodzajem ludzkim tak, że śladu po nas nie będzie.
Może Frankenstein już wędruje po ziemi? może to: 1) system ekonomiczny? 2) Nacjonalizm? 3)...? 4)...?
Gra w pytania i odpowiedzi jest o wiele trudniejsza od brydża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.