Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pewnego dnia tego lata stara Fouanowa, która miewała napady osłabienia i której nogi odmawiały posłuszeństwa, sprowadziła sobie cioteczną wnuczkę, Palmirę, do szorowania domu. Fouan poszedł swoim zwyczajem włóczyć się po polach, a podczas kiedy biedaczka, cała przesiąknięta wodą, stojąc na kolanach, tarła podłogi, ile miała sił, staruszka śledziła krok za krokiem jej robotę, przyczem obie przeżuwały po raz niewiadomo który dawne historje.
Nasampierw mowa była o nieszczęściu Palmiry, nad którą brat jej, Hilarjon, znęcał się teraz okrutnie. Tak, ten kaleka, tępak, stawał się zupełnie złym, a ponieważ nie znał siły swoich pięści, zdolnych zmiażdżyć kamienie, była w ciągłym strachu, ilekroć zabierał się do bicia jej, że zabije ją na miejscu. Nie pozwalała jednak, żeby ktokolwiek mięszał się do tego i tkliwość jej dla brata tak była bezgraniczna, że wyrzucała ludzi, którzy przychodzili go uśmierzać. Przed tygodniem narobił takiego rwetesu, że całe Rognes wciąż jeszcze o tem mówiło; tak straszliwa wybuchła miedzy niemi bójka, że przybiegli sąsiedzi i zastali go robiącego świństwa z rodzoną siostrą.
— Powiedz, moja kochana — zapytała Róża, chcąc wydostać z niej zwierzenia, — chciał cię zniewolić ten potwór? Palmira, zgięta we dwoje w swoich ociekających wodą łachmanach, przestała na chwilę szorować, rozgniewana, nieodpowiadająca.
— A co im do tego? — wybuchła wreszcie — co obcym ludziom do tego? Kto ich prosił, żeby przychodzili do nas na przeszpiegi?... Nic nikomu nie ukradliśmy.
— No, no!... — obruszyła się matka Fouan — jeżeli to prawda, co gadają, że żyjecie z sobą, to bardzo źle.
Przez chwilę nieszczęśliwa ofiara pozostała niema, bez słów, z wykrzywioną bólem twarzą i oczami mgliście utkwionemi wdal, potem, zgięta znów we dwoje, bąkać zaczęła, przerywając sobie wyraz każdy przyśpieszonym, wahadłowym ruchem wątłych ramion, trących z całej siły podłogę.
— Aha!... bardzo źle... kto to wie?... Ksiądz posyłał po mnie... i nagadał... że pójdziemy oboje... do piekła... Ja... może... ale nie mój biedak!... Niewiniątko, księże proboszczu... odpowiedziałam... chłopak, co nie rozumie więcej... niż trzytygodniowy robaczek... umarłby, żebym go nie żywiła... nie jest mu i tak słodko na świecie... A o mnie... niech nikogo głowa nie boli... Może mnie i udusi, jak na niego najdzie... taka wściekłość... obaczę wtenczas, czy Pan Bóg mi przebaczy...
Stara Fouanowa, która wiedziała o wszystkiem już oddawna, widząc, że nie dowie się niczego nowego, zakończyła rozsądnie:
— Ha, jak nie może być inaczej, to musi być i tak... A jednak, źle się prowadzisz, moja kochana.
I zaczęła utyskiwać, że — każdy ma swój krzyż do dźwigania. — chociażby ona i jej stary! Mało to się najedzą zgryzoty od czasu, kiedy z dobrego serca wyzbyli się ojcowizny dla dzieci! — Zacząwszy na ten temat, nie przestawała już. Był to wieczny przedmiot jej skarg.
— Wdzięczność... Mój Boże! Gdzie jej teraz szukać?... Jak dzieci są świnie, to są... Nic na to nie poradzi... Gdyby chociaż wypłacali, co się rodzicom należy!... Po raz dwudziesty powtórzyła, że tylko jeden Delhomme przynosi co kwartał pięćdziesiąt franków; o! ten, co do minuty! Kozioł zawsze się opóźnia, płaci kapaniną. Teraz chociażby... już dziesięć dni, jak minął termin, a wciąż jeszcze nie widać ani jego, ani pieniędzy. Przyrzekł przynieść dziś wieczór, ale kto go wie?... Chrystus poprostu nic nie daje, nie widziało się jeszcze od niego marnego grosza. I jeszcze w dodatku tego rana ośmielił się przysłać Flądrę, żeby napłakała nam pełne uszy, że to niby ojciec chory, że nie ma za co ugotować mu łyżki strawy; możebyśmy pożyczyli mu sto susów?... Tak, tak!... znamy tę chorobę: zalał sobie pałkę, jak zawsze!... Dobrze też przyjęliśmy tę włóczęgę!... Kazaliśmy jej powiedzieć ojcu, że jeżeli dziś wieczór, tak samo on, jak i Kozioł, nie przyniosą, każdy po pięćdziesiąt franków, zafantuje się im rzeczy przez komornika. — To tylko tak, żeby go nastraszyć, bo przecież biedny chłopak nie jest taki już najgorszy — dodała staruszka, roztkliwiając się na myśl o swoim pierworodnym, dla którego zawsze szczególną żywiła słabość. Pod wieczór wrócił do domu Fouan. Podczas kiedy stary siedział przy stole i jadł w milczeniu, z opuszczoną głową, żona zaczęła wywodzić przed nim lamenty. Czy to możliwe, żeby ze swoich sześciuset franków dostawali tylko te dwieście od Delhomme’a, jakieś marne sto od Kozła i nic od Chrystusa? zatem wszystkiego razem ledwo połowę tego, co się im należy? Przecie te gałgany podpisały u notarjusza! Wszystko, jak się patrzy, na piśmie złożone w sądzie! Dużo widać sobie robią z całego tego sądu?!...
Palmira, która po ciemku już kończyła wycierać podłogi szmatami, odpowiadała na każdą skargę starej tym samym jękiem, stałym niejako przyśpiewem nędzy:
— Tak, tak, każdy dźwiga swój krzyż... aż do zdechu!...
Róża zdecydowała się nareszcie zapalić światło, kiedy weszła Starsza ze swoją robotą na drutach. Podczas długich dni letnich nie było prawie wieczorów; żeby jednak nie zużyć ani kawałeczka świecy, przychodziła do brata spędzić godzinę zmierzchu przed pójściem spać po omacku. Rozsiadła się zaraz wygodnie, i z tą chwilą Palmira, kończąca zmywanie statków, nie odzywała się już ani jednem słowem, tak ją zawsze przerażał widok babki.
— Jeżeli ci potrzeba ciepłej wody — zachęciła ją Róża — napocznij nową wiązkę drzewa.
Powstrzymała się na chwiłę, usiłując mówić o czem innem.
Fouanowie unikali skarżenia się wobec Starszej. Wiedzieli dobrze, że sprawią jej tylko przyjemność głośnem utyskiwaniem na swoją głupotę oddania majątku dzieciom. Tym razem Róża nie wytrzymała jednak. Zanadto rozsadzał ją gniew.
— Możesz nawet położyć na ogień całą naraz. Czy to warto nazwać wiązką? Kilka zeschłych gałązek, pozbieranych z pod płota!... Fanny oskrobuje chyba swoją komórkę na drzewo, żeby przysyłać nam takie śmiecie.
Fouan, siedzący jeszcze przy stole przed pełną szklanką, przerwał wreszcie milczenie, w jakiem z umysłu zdawał się zamykać. Uniósł się gniewem.
— Przestaniesz ty do djabła ciężkiego z twojemi wiązkami?... To same śmiecie... tak, tak, wiemy o tem!... Cóż dopiero ja mam powiedzieć o tej świńskiej lurze, co Delhomme wtrynia mi w miejsce wina?...
Podniósł szklankę i przyjrzał jej się pod światło.
— Do licha! Co też mógł tam wpakować? To nawet nie opłóczyny z beczki... A ten chociaż uczciwy jest przynajmniej! Tamci dwaj daliby nam zdechnąć z pragnienia, a nie przynieśliby nawet kubka wody ze źródła.
Zdecydował się wreszcie wychylić szklankę jednym haustem. Zaczął jednak pluć gwałtownie.
— Paskustwo! Istna trucizna!... Chyba, żebym odrazu wyciągnął kopyta!
I teraz już oboje, Fouan i Róża, dali wolny upust swoim żalom, nie zatajając nic. Ich zranione serca znajdowały ulgę w tem wywnętrzaniu się; jedno przez drugie wysypywali litanję swoich skarg, wymieniali swoje urazy i żale. Chociażby te dziesięć litrów mleka na tydzień! Nie dostają sześciu nawet, a i to, choć go ksiądz nie kropił, dobrze jest ochrzczone. A jajka? chyba umyślnie każe się je kurom znosić, bo na całym targu w Cloyes nie znalazłby takich małych. Tak, tak... na pokaz chyba, a i to jeszcze dane z takiego złego serca, że zdążą zepsuć się po drodze. Cóż dopiero mówić o serach?... Sery, mój Boże! Ma się za każdym razem ból brzucha, jak się ich pokosztuje!... I stara podreptała przynieść kawałek, żeby dać go Palmirze do skosztowania. — No i co? dobre świństwo?! Czy to nie woła o pomstę do nieba? Co oni do licha do niego dodają: mąkę, czy wapno może?... Ale już stary Fouan utyskiwać zaczął z kolei, że nie może sobie pozwolić na więcej tabaki niż za susa dziennie, gdy żona przerwała mu wylewem tęsknoty za czarną kawą, której zmuszona była sobie odmówić. Potem oboje naraz zaczęli oskarżać dzieci o to, że z ich powodu, musieli wyzbyć się starego kaleki psa, którego zdecydowali się wreszcie utopić w przeddzień, bo nie mieli za co go żywić.
— Oddałem im wszystko! — krzyczał stary Fouan — a te gałgany kpią sobie teraz ze mnie!... A!... dobije nas to, żeśmy, samochcąc, wkopali się w taką nędzę!
Zamilkli wreszcie, a Starsza, która dotychczas nie otwierała zaciśniętych zębów, spojrzała na jedno i na drugie wnikliwym swoim wzrokiem złego ptaka.
— Dobrze wam tak! — rzuciła krótko.
W tej samej wszakże chwili wszedł Kozioł. Palmira, która skończyła już swoją robotę, skorzystała z tego i wymknęła się z piętnastoma susami, które stara Fouanowa wcisnęła jej do ręki. Kozioł stanął w środku izby, nie ruszając się, zachowując przezorne milczenie chłopa, który nie chce nigdy przemówić pierwszy. Minęły tak dwie minuty. W reszcie ojciec zmuszony był przystąpić do rzeczy.
— Zdecydowałeś się nareszcie?... Chwała Bogu... Już najwyższy czas... Dajesz na siebie czekać już od dziesięciu dni.
Syn przestępował z nogi na nogę.
— Jak można, to można. Każdy wie tylko o sobie, jak jego chleb się piecze.
— Możliwe, ale jakby tak dalej poszło, to kiedy ty żarłbyś już twój chleb, my zdechlibyśmy z głodu... Podpisałeś, musisz płacić do dnia i godziny.
Widząc, że ojciec rozgniewany jest na dobre, próbował Kozioł zażartować.
— Ha, skoro przychodzę zapóźno, to mogę sobie iść... Chyba to ładnie z mojej strony, że płacę?... Są tacy, co obywają się bez tego.
Ta wyraźna aluzja do starszego brata zaniepokoiła Różę, która pozwoliła sobie pociągnąć starego za połę. Fouan powstrzymał gest gniewu i rzekł:
— Dobrze już, dobrze, dawaj pięćdziesiąt franków. Przygotowałem kwit.
Nie spiesząc się, zaczął Kozioł grzebać po kieszeniach. Obecność ciotki Starszej, na którą rzucił złem okiem, krępowała go. Ona zaś przestała na chwilę przebierać drutami i patrzyła na niego twardym wzrokiem w oczekiwaniu pieniędzy. Ojciec i matka zbliżyli się także, nie spuszczając już oczu z ręki syna. I pod temi trzema parami utkwionych w niego źrenic musiał wreszcie zdecydować się na wyjęcie pierwszej monety stosusowej.
— Jedna — rzekł, kładąc monetę na stole.
Za nią poszły inne z coraz wzrastającą powolnością. Odliczał je głośno coraz bardziej słabnącym głosem. Po piątej zatrzymał się, musiał sięgnąć głębiej, żeby znaleźć jeszcze jedną, poczem nagle wzmocnionym, bardzo donośnym głosem krzyknął:
— I szósta!
Starzy Fouanowie czekali wciąż jeszcze, ale nadaremnie.
— Jakto sześć? — rzekł wreszcie ojciec. — Należy nam się dziesięć... Cóż to u licha, kpisz sobie z nas? W ostatnim kwartale czterdzieści, teraz znów trzydzieści...
Kozioł przybrał wnet żałosny ton. — A! źle idzie!... Ceny na zboże znów spadły, owsy obrodziły marnie. W dodatku koniowi brzuch spuchł, trzeba było posyłać dwa razy po weterynarza. Zupełna ruina, nie wie jak złączyć koniec z końcem.
— Nic a nic mnie to nie obchodzi! — piorunował ojciec. — Dawaj pięćdziesiąt franków, bo jak nie, to cię zaskarżę do sądu.
Uspokoił się wreszcie, zaznaczając, że bierze sześć pięciofrankówek tylko jako zaliczkę. Wspomniał o przerobieniu kwitu.
— Dodasz mi dwadzieścia franków na przyszły tydzień... Wypiszę to na kwicie.
Ale Kozioł zgarnął pośpiesznie pieniądze ze stołu.
— O, nie, co to, to nie!... Chcę być w porządku. Dawajcie mi kwit, bo jak nie, to sobie pójdę... Oho! nie warto byłoby wyzbywać się wszystkiego, żebym miał być wam jeszcze winien.
Między synem a ojcem zawrzała walka zaciekła. Obydwaj zawzięli się, uparcie wykrzykując te same słowa; jeden nie mógł sobie darować, że odrazu nie zgarnął ze stołu pieniędzy, drugi, ściskał je mocno w garści, zdecydowany oddać je tylko wzamian za kwit. Po raz drugi matka pociągnąć musiała za połę swojego starego, który ustąpił wreszcie.
— Masz! złodziejskie nasienie! masz, twój kwit! Powinienbym wlepić ci go z tęgim policzkiem na gębę... Dawaj pieniądze, złodzieju!
Nastąpiła wymiana z ręki do ręki. Kozioł, po odegraniu tej sceny, roześmiał się i poszedł, pogodzony, wesoły, złożywszy całej kompanji życzenie dobrej nocy. Fouan usiadł przy stole opadły całkiem z sił. Wówczas Starsza, przed zabraniem się z powrotem do swojej roboty, wzruszyła ramionami i rzuciła mu ostrym głosem dwa słowa:
— Stary głupiec!
Po chwili milczenia otworzyły się drzwi po raz drugi. Wszedł starszy syn. Uprzedzony przez Flądrę, że Kozioł zapłacić ma tego wieczora, czatował na niego na gościńcu, czekając na wyjście brata, aby zjawić się z kolei. Na łagodnej jego twarzy wyraz rozczulenia był tylko wynikiem śladów wczorajszej hulanki. Już od progu oczy jego pożądliwie przywarły do sześciu pięciofrankówek, które stary Fouan przez nieostrożność zostawił na stole.
— O! to Chrystus! — zawołała staruszka, szczęśliwa, że widzi syna.
— Tak, to ja... Pozdrawiam całą kompanję!
Zbliżył się do stołu, nie odrywając oczu od srebrnych monet, połyskujących, jak księżyce, w świetle świecy. Ojciec, odwróciwszy głowę, zauważył ten jego wzrok pożądliwy i, idąc za jego kierunkiem, spostrzegł pieniądze. W nagłym dreszczu zaniepokojenia przykrył je, żywo talerzem, ale już było zapóźno.
— Głupiec ze mnie! — pomyślał zirytowany własnem niedbalstwem. — Starsza ma rację.
A potem dodał głośno, brutalnie:
— Dobrze robisz, że przychodzisz wreszcie płacić nam, bo, jak ta świeca tutaj pali się na stole, posłałbym ci jutro komornika.
— Tak, gadała mi coś o tem Flądra — jęknął pokornie syn, przezywany Chrystusem — i właśnie dlatego przyszedłem, bo przecież, prawda? niechcielibyście mojej śmierci?... Płacić? Boże drogi! ale czem? kiedy nie ma się nawet chleba poddostatkiem?... Wyprzedałem się ze wszystkiego; prawdziwie, nie łżę, możecie przyjść sami zobaczyć, jeżeli myślicie, że kłamię. Nie mam już nic zgoła, ani pościeli, ani stołka... A, na dodatek, chory jestem... — Przerwał mu śmiech obecnych, wyrażających nim swoje powątpiewanie o prawdzie jego słów. On jednak mówił dalej, jak gdyby nie słysząc tego śmiechu:
— Może się tak nie wydaje, ale muszę mieć coś na wnętrzu. Kaszlę i czuję, że źle jest ze mną... Żebym chociaż mógł mieć mocne rosoły! Ale jak się niema co do gęby włożyć, trzeba zdychać — prawda? nic na to nie poradzi... Zapłaciłbym wam, jak Bóg na niebie, żebym miał. Gadajcie, gdzie ich szukać, tych pieniędzy, żebym i wam mógł oddać i sam dla siebie coś przystawić na komin. Już ze dwa tygodnie, jak nie widziałem na oczy kawałka mięsa.
Matka zaczynała się już wzruszać, ale ojciec w coraz większy wpadał gniew.
— Przepiłeś wszystko, wałkoniu jeden, nicponiu! Dobrze ci tak teraz! Takie piękne grunta! były w rodzie naszym tyle już czasu, a ty zastawiłeś je, przechlałeś. Tak, tak, wiem coś o tem. Przez całe miesiące ty i twoja ladaco córka hulacie tylko... zdychajcie teraz! Nic mi do tego.
Syn nie wahał się już; uderzył w płacz.
— Gadacie nie jak ojciec rodzony, ale jak obcy... Cóż to? sumienia nie macie, żeby się własnego syna zarzekać?... Cała bieda, że takie mam miękkie serce... to moja zguba... Rozumiem, żebyście nie mieli pieniędzy! Ale macie... Czy to słyszane, żeby rodzony ojciec nie chciał wesprzeć syna?... Czy wam nie wstyd, że pójdę żebrać u obcych?! Nie wstyd wam?
I przy każdem zdaniu, wyszlochanem wśród łez, spoglądał z ukosa na talerz, a w starym za każdym razem dygotało serce. Potem, udając, że się dusi, wykrzykiwał już tylko, wydając jakieś jęki ogłuszające, jak człowiek, którego zarzynają.
Matka wzruszona, doprowadzona do rozpaczy łkaniem pierworodnego syna, złożyła błagalnie ręce, zwracając się do Fouana:
— Możeby jednak... ojcze...
Ale stary bronił się, nie ustępując:
— Nie, nie, kpi sobie poprostu z nas... Milcz, bydlaku, mówię. Gdzie tu sens tak się wydzierać? Zleci się cała wieś. Do choroby nas doprowadzisz.
Pogróżka ta podwoiła tylko wrzaski pijaka, który, drąc się na cały głos, wykrzykiwał:
— Nie mówiłem wam jeszcze... Komornik ma przyjść jutro zająć u mnie rzeczy. Tak, za dług Lambourdieu‘go... Wiem, wiem, jestem świnia, hańbię was, czas już, żebym skończył z sobą. Świnia jestem, Świnia, nie wart jestem nic więcej, jeno rzucić się do Aigry i opić się z niej tyle wody, żeby mi się już nigdy więcej pić nie chciało... Gdybym mógł dostać trzydzieści franków...
Fouan, zmaltretowany, złamany tą sceną, drgnął na dźwięk wyrazów: „trzydzieści franków“. Odsunął talerz. Nic nie poradzi. Łotr widział je i przeliczył po przez fajans skorupy.
— Chcesz mi wydrzeć wszystko? Czyś ty oszalał do djabła?... Do grobu nas wpędzasz!... masz, bierz połowę i wynoś się, niech cię nie widzą moje oczy!...
Syn, nagle uzdrowiony, zdawał się namyślać przez chwilę, poczem oświadczył:
— Piętnaście franków? — nie, to zamało, to się nie zda na nic... Dawajcie dwadzieścia i będzie koniec. Kiedy już wreszcie miał w garści cztery stosusowe sztuki, zabawił wszystkich opowiedzeniem figla, jaki wypłatał staremu Bécu: fałszywe więcierze, założone w zagrodzonej części Aigry w ten sposób, że polowy, chcąc je wyciągnąć, zwalił się w wodę. Poszedł wreszcie, kazawszy sobie przedtem jeszcze dać szklankę wina Delhomme’owskiego, przyczem naurągał szwagrowi, nazywając go parszywą bestją, że śmiał dać ojcu podobną truciznę.
— Gadajcie, co chcecie, ale chłopak daje się lubić — rzekła matka, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
Ciotka Starsza wstała i złożyła robotę, szykując się do wyjścia. Spojrzała ostro na bratowę, potem na brata i wyszła, krzyknąwszy im na odchodnem w długo powściąganym gniewie:
— Ani susa, durnie zatracone! nie przychodźcie do mnie ani po jednego susa, nigdy, słyszycie? nigdy!
Wyszedłszy od nich, spotkała Kozła, który wracał od Macqueron’a, gdzie ze zdziwieniem zobaczył wchodzącego z wesołą miną brata, pobrzękującego srebrnemi pieniędzmi. Coś już zaczął przewąchiwać.
— Tak, tak, ten kajdaniarz zabrał twoje pieniądze — rzekła Starsza. — Dobrze sobie za twoje srebrniki przepłucze gardło i jeszcze będzie podrwiwał z ciebie!
Kozioł, wściekły z gniewu, walnął obiema pięściami we drzwi Fouanów. Byłby je chyba wywalił, gdyby mu zaraz nie otworzono. Oboje starzy kładli się już spać, matka zdjęła czepek i suknię i była już tylko w spódnicy, a kosmyki siwych włosów opadały jej luźno na skronie. Kiedy zdecydowali się otworzyć mu, rzucił się na nich, wrzeszcząc zdławionym głosem:
— Moje pieniądze! moje pieniądze!
Wylękli, oszołomieni, usunęli mu się z drogi, nie rozumiejąc, o co mu idzie.
— Cóż to? wyobrażacie sobie, że się będę zaharowywał na śmierć dla tej szui, niby dla mojego brata? On będzie pił i hulał, a ja mam mu fundować? O, co nie, to nie! Nic z tego! Nie mnie brać na to! Nie! Powiadam! Nie! Nie!
Fouan chciał zaprzeczyć, ale Kozioł przerwał mu brutalnie.
— Co? jeszcze się będziecie wykręcali? będziecie mi łgali w żywe oczy?... Mówię wam, że ma moje pieniądze. Poczułem to. Słyszałem, jak pobrzękują w kieszeniach tej kanalji! Moja krwawica, a on idzie przepić ją do szynku! Jeżeli to nieprawda, pokażcie mi te pieniądze. Tak, jeżeli macie je jeszcze, pokażcie mi moje stosusówki... Poznam je odrazu, znam je dobrze. Pokażcie mi je!...
Zawziął się, powtarzał dwadzieścia razy te same słowa, jątrząc niemi jeszcze bardziej swój gniew. Tak się rozwścieklił, że zaczął walić pięścią w stół, żądając pokazania sobie swoich srebrnych pięciofrankówek, tutaj, na miejscu, zaraz, natychmiast, klnąc się, że ich nie odbierze, że chce je tylko widzieć. Kiedy jednak starzy, cali drżący, wymamrotali coś niewyraźnie, wpadł w furję.
— Ma moje pieniądze, to jasne!... Do kroćset piorunów, jeżeli dostaniecie odemnie jeden grosz chociaż! Dla was mogłem jeszcze znoić się do ostatniego potu, ale dlatego, żeby utrzymywać tego opoja!... O, wolałbym dać sobie uciąć obie ręce!
Ojciec nie wytrzymał w końcu i wybuchnął także złością.
— Dość tego, powiadam! Co cię u licha obchodzi, co ja robię? Pieniądze są moje, mogę robić z niemi, co chcę, i basta.
— Coście rzekli? — spojrzał na niego Kozioł, cały biały z wściekłości, przyskakując do ojca z zaciśniętemi pięściami. — Chcecie, żebym wam powiedział wszystko, co mam na myśli?... To wam powiem... To ostatnie świństwo, tak, świństwo, wyciągać dzieciom pieniądze z gardła, kiedy macie napewno z czego żyć... O, możecie zapierać się, ile chcecie! Ktoby wam tam wierzył! Macie pieniądze, macie! Wiemy o tem!
Stary, oburzony do żywego, wpadł w szał, ale nie miał już ani sił w rękach, ani głosu w gardle, żeby z dawną energją przepędzić łajdaka.
— Nie, nie, nie mamy ani szeląga.... Wynoś się, pókiś cały!
— A gdybym tak poszukał! gdybym poszukał! — powtarzał Kozioł, wyciągając już szuflady i opukując mury.
Matka, osłupiała, zdjęta trwogą, nie chcąc dopuścić do bójki między ojcem a synem, pochyliła się nad Kozłem, bełkocąc:
— Chcesz nas dobić, nieszczęśniku?
Syn, nagle, odwrócił się do niej i schwyciwszy matkę za napięstki, wrzasnął jej prosto w twarz, nie widząc jej zbiedzonej, siwej, trzęsącej się ze starości głowy.
— To wy, to wasza wina! To wy daliście mu pieniądze... Nigdyście mnie nie kochali, jesteście stara łajdaczka! i tyle!
I pchnął ją tak gwałtownie, że zatoczyła się i padła, uderzając głową o mur. Z piersi jej wydobył się głuchy jęk. Rzucił okiem na leżącą prawie bez ducha, a potem wybiegł jak szalony, zatrzaskując za sobą z hałasem drzwi i nie przestając kląć.
— Do stu tysięcy djabłów! do stu tysięcy djabłów!
Nazajutrz stara Róża nie mogła zwlec się z łóżka. Wezwano doktora, Finet, który odwiedził chorą trzy razy, nie mogąc jednak przynieść jej żadnej ulgi. Przy trzeciej wizycie, znalazłszy ją w agonji, wziął Fouana na stronę i prosił go, jak o grzeczność, żeby mu pozwolił wypisać zaraz, nie czekając, akt zejścia i pozwolenie na pochówek. Zaoszczędzi mu to fatygi; zawsze tak robi, o ile idzie o odległe wioski. Ale staruszka męczyła się jeszcze przez trzydzieści sześć godzin. Na zapytania, co jej jest, odpowiedział doktór, że to starość i przepracowanie, że niema rady i że trzeba umrzeć, jak organizm odmawia posłuszeństwa. Ale w Rognes znano całą historję i wszyscy mówili, że krew zalała biedaczkę. Na pogrzebie dużo było ludzi; Kozioł i reszta rodziny zachowywali się bardzo poprawnie.
A kiedy zasypano na cmentarzu mogiłę, stary Fouan wrócił sam do domu, w którym przeżyli i przecierpieli razem pół wieku. Nie siadając, zjadł kromkę chleba z serem. Potem obszedł puste budynki i ogród, nie wiedząc, czem zabić swój smutek. Nie miał już nic do roboty, wyszedł więc w pole, na swoje dawne grunty, zobaczyć, czy zboże już wschodzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.