Zielony promień (Verne, tł. Szyller)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony promień
Podtytuł Opis Archipelagu Hebrydzkiego
Wydawca L. Szyller i Syn
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leopold Szyller
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Helena Campbell.




Zamek w którym mieszkali bracia Melwilowie i miss Campbell, położony był w bardzo pięknej okolicy o trzy mile (angielskie) od osady Hellenburg na brzegach kanału Gar-Loch.
Sezon zimowy bracia Melwil ze swoją siostrzenicą przepędzali zazwyczaj w Glasgowie, w starożytnym domu przy ulicy West-George — w jednej z najbardziej arystokratycznych dzielnic Nowego miasta. Przemieszkiwali oni tam przez sześć miesięcy, jeżeli jaki kaprys Heleny której we wszystkiem ulegali, nie przeniósł ich do Włoch, do Hiszpanii lub do Francyi. W czasie tych podróży bracia Melwilowie patrzali na wszystko oczami Heleny; tam tylko jeździli gdzie jej się podobało, przystawali tam, gdzie jej zachciało się zatrzymać; a nakoniec, kiedy miss Campbell zamknęła swój album w którym rysowała lub notowała swoje wrażenia z podróży, bracia Melwilowie udawali się za nią nazad i z przyjemnością znów osiadali w swoim pięknym i wygodnym domu na West-George-Street. Około połowy maja bracia zaczynali odczuwać chęć powrotu na wieś i dziwnym sposobem ta ich chęć właśnie pojawiała się wtenczas gdy i pannę Campbell ogarniało gorące życzenie żeby opuścić Glasgow z jego niemilknącym hałasem, zakopconym niebem i z zapachem od węgli kamiennych. Skoro przeprowadzka na wieś była postanowioną wnet cały dom poruszał się i gospodarze wraz ze służbą wyjeżdżali do wspaniałych dóbr Melwilów położonych o 20 mil od miasta. Miasteczko Hellenburg mogło się nazywać pięknem a oprócz tego sławne było ze swoich morskich kąpieli, pomimo to ustępowało ono w piękności miejscu które Melwilowie wybrali na zbudowanie swego ślicznego zameczku. W dobrach Melwillów można było spotkać wszystko co pieści wzrok: gaje cieniste, przezroczyste strumienie, łąki aksamitne, stawy świecące zwierciadlaną szybą, na których pływały stada dzikich łabędzi. Szczególnie z jednej części parku odsłaniał się widok czarujący: z tego punktu widać było po prawej stronie należącą do hrabiego Argila prześliczną willę, która się przytuliła do półwyspu za wązką zatoką; po lewej stronie tej części parku na pobrzeżu Klajdy leżały rozrzucone domki i kościoły Hellenburga, naprzeciwko zaś samego zamku, po drugiej stronie rzeki widne były port Glasgowski i zwaliska zamków Newark i Greenecku. To wszystko, razem wzięte, przedstawiało obraz bardzo malowniczy a czem wyżej wstępować na wieże zamku, tem horyzont staje się szerszym, a widoki piękniejszemi. Takich wież było na zamku kilka. Sam zamek ze swoimi pozałamywanymi dachami, wystającymi fasadami o oknach bezładnie rozrzuconych, z mnóstwem ostrołukowych wieżyczek, z flagą dumnie powiewającą nad główną wieżą — przedstawiał w sobie wzór anglosaskiej architektury. Na balkoniku głównej wieży pod rozwieszonymi proporcami narodowymi znajdowało się najmilsze panny Campbell schronienie. Zazwyczaj przepędzała tam większa część dnia jużto zajmując się robótką, czytaniem, lub też tak sobie marząc o niebieskich migdałach. Na tej to wieży zbudowała ona sobie jakby wygodne gniazdko, rodzaj obserwatoryum, zasłonięte od deszczu i słońca. Jeżeli młodej dziewczyny nie było na wieży, można było być pewnym że przechadza się po parku sama albo w towarzystwie Bessy lub też ugania się wierzchem po polu pod opieką Patrydża, który co sił pogania swego konia, żeby nadążyć za panią.
Z pomiędzy licznej służby rodziny Melwilów tylko dwie osoby w szczególności domagają się naszej uwagi, ponieważ od najmłodszych lat czuli głębokie przywiązanie do tej rodziny i zachowywali się względem niej, jak względem własnej. W owym czasie o którym opowiadamy, Betta czyli Elżbieta, szafarka Melwilów, liczyła sobie tyleż wiosen ile nosiła kluczów za pasem — tych zaś było czterdzieści siedm. Kobieta ta była wzorową gospodynią i zarządzała całym domem bez niczyjej kontroli. Czy wywierała ona wpływ jaki na braci Melwilów, trudno twierdzić, gdyż byli starsi od niej, lecz że wychodowała miss Campbell to było faktem niezaprzeczonym: ona wychowywała dziewczynę z macierzyńską, iście, troskliwością. Rządca zamku Patrydż, szkot od pięty do czubka głowy, ubierający się jedynie w kostium narodowy był w zupełności oddany swoim panom i, pomimo długoletniej służby, uważał za wielki brak uszanowania, żeby swoich panów nazywać po imieniu; nawet Heleny, którą on niegdyś na rękach nosił, nie nazywał inaczej, tylko „miss Campbel.“ W Wielkobrytanii utrzymuje się zwyczaj że starszej lub jedynej córki w znaczniejszych domach nigdy nie nazywają po imieniu, córka mera nazywa się lady. A miss Campbell, jakkolwiek po ojcu oddaliła się bardzo od linii paladyna, Sir Colina, który brał udział w wojnach Krzyżowych, niemniej płynęła w jej żyłach krew znakomitych przodków. Dziewczyna była istotną szkotką ze złotemi kędziorami i niebieskiemi oczami, ona była tak piękną, że podług zdania Melwilów, nie mogły z nią się ubiegać ani Mina ani Katarzyna Glawer ani Dyana Vernon — te znakomite piękności romansów. W istocie można się było zachwycać piękną twarzyczką tej dzieweczki, jej błękitnemi jak szkockie jezioro oczyma, jej zgrabną kibicią i lekkim nieco dumnym chodem. Wyraz jej twarzy najczęściej rozmarzony, lecz czasami też dobrotliwy i filuterny, wywierał najprzyjemniejsze wrażenie. Cała powierzchowność panienki nosiła na sobie piętno elegancyi i szlachetności. Obok tego miss Campbell była nietylko ładną ale i dobrą dziewczyną. Dzięki bogactwu wujów miała znaczne środki do swego rozporządzenia, nie używała ich jednak na swoje przyjemności lub zbytki, lecz na wspomaganie biednych — pomnąc przytem „że ręka dającego nie skąpi.“ Gorąco kochała wujów i dom w którym się wychowywała i wszystkich jego mieszkańców. Duszą i ciałem była ona szkotką, a gdyby jej pozostawiony był wybór męża, to najbiedniejszego szkota przeniosłaby nad dumnego anglika; dla jej ucha zaś nie było piękniejszej muzyki nad pieśni narodowe górali. De Maistre powiedział: W każdym człowieku są dwie istoty: on sam i jeszcze drugi. Świat wewnętrzny miss Campbell także był podzielony na dwie istoty: jedna była romantyczna, skłonna do fatalizmu i lubująca się w fantastycznych powieściach w które ojczyzna jej obfituje — zaś druga istota w niej była bardzo poważna, myśląca, uważająca życie raczej za obowiązek niżeli za przyjemność.
Bracia Sam i Seb kochali w swojej siostrzenicy wszystkie rysy jej charakteru jednakowo, trzeba wszakże przyznać, że zachwycając się jej szlachetnym sposobem myślenia, jednocześnie uczuwali niepokój na widok fantastycznych kaprysów ujawniających się w rozmaitych niespodzianych wybrykach i nader zmiennym nastroju ducha. Czyż nie to właśnie usposobienie przemówiło z niej w chwili gdy tak dziwnie odpowiedziała swoim wujom na zapytanie w przedmiocie zamążpójścia? Gdyby w owej chwili przemówiła poważna połowa jej charakteru, odpowiedziałaby niezawodnie: „Wyjść za mąż za pana Arystobulusa Ursyklosa? — pomówimy o tem kiedyindziej“ — lecz ona powiedziała: Nigdy... przynajmniej póki nie zobaczę „Zielonego promienia“.
Przy tej niespodziewanej odpowiedzi bracia spojrzeli po sobie zadziwieni, a gdy miss Campbell sadowiła się na wielkiem fotelu stojącym w zagłębieniu okna, brat Sam zapytał:
— Jaki „Zielony promień?“
— Dlaczego trzeba widzieć ten promień? powtórzył Seb.
— Dlaczego? — zaraz to zobaczymy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Szyller.