Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XXVI
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVI.

We dwadzieścia minut nadszedł lekarz, wyegza — minował Małgorzatę i zmarszczył brwi. — Czy to co ważnego? — zapytał gospodarz niespokojnie.
— Bardzo ważne... — Zapalenie mózgu.
— Po djabła! — I choroba może długo potrwać?
— Zapewne, jeżeli nie sprzątnie chorej w bardzo krótkim czasie.
— Niech pan doktor zapisze receptę... — Zdaje się, że ta pani jest kobiétą przyzwoitą, około któréj trzeba chodzić starannie... a muszę przyznać, że śmierć w hotelu, byłaby mi bardzo nie na rękę!... — Zawsze to szkodzi zakładowi...
Przyniesiono papier, atrament i pióro i lekarz zapisał receptę.
— Trzeba kogo do pilnowania... — dodał.
— Wiktorya będzie ciągle w pokoju i zastosuje się do pańskich poleceń... Jej można zaufać...
Lekarz kazał natychmiast zrobić i co godzina dawać przepisane lekarstwo i odszedł zapowiadając że wieczorem powróci.
Naturalnie dotrzymał słowa.
Stan pani Bertin nie zmienił się na lepszy.
Bieda kobieta miała straszliwą gorączkę połączoną z maligną.
Doktór pokiwał głową w sposób nie zapowiadający nic dobrego, przepisał nowe lekarstwo i kazał aby przy choréj bezustannie ktoś czuwał, dniem i nocą, niemniéj aby mu dano znać, gdyby się zdawało, że obecność jego jest potrzebną.
Była ósma gdy Wiktorya ustąpiła swego miejsca służącej, która ją zmieniła.
W téj chwili powóz, którym przejeżdżali podróżni z dworca, zatrzymał się przed hotelem.
— Jakiś jegomość wysiadł z niego i wszedł do sali, w któréj się palił dobry ogień.
Ten podróżny, ubrany ciepło w surdut podbity futrem, miał kapelusz z szérokiemi skrzydłami a twarz jego nikła w ogromnym szalu szkockim dochodzącym prawie aż do oczu, zasłoniętych niebieskiemi okularami. W ręku trzymał małą, zupełnie nową walizkę.
Gospodarz śpiesznie wyszedł na jego spotkanie.
— Pan przyjechał pociągiem z Paryża? — zapytał przybyłego.
— Tak jest, panie...odrzekł nowoprzybyły.
— Czy pan ma zamiar tutaj nocować?
— Rozumie się. Przyjechałem na pogrzeb pana Roberta Vallerand.
Gospodarz się ukłonił.
— Ogromna strata dla okręgu! — zawołał. — Ach, pan Vallerand będzie żałowany. Pogrzeb odbyć się ma jutro punkt o jehenastéj. Będzie mnóstwo osób... Czy pan zje co przed udaniem się na spoczynek?
— Czy zjem co? — ależ owszem i to jak najprędzéj... — zimno mi napędziło djabelnego apetytu.
— Zaraz panu przyniosę...
— Tu do ognia, jeśli to być może...
— Może być z wszelką łatwością... Antosiu, moje dziecko, nakryj no prędko mały stoliczek... A ty Wiktoryo przygotuj łóżko dla pana...
— Na pierwszém piętrze? — zapytała służąca.
— Rozumie się...
— Ale na pierwszém mamy tylko pokój przyległy do pokoju choréj, a ta biédna pani mówi głośno, co byłoby dla pana nieprzyjemném...
— Prawda... — przygotuj numer dziewiąty na drugiém piętrze.
Wiktorya wyszła.
Jegomość w niebieskich okularach przysłuchiwał się téj rozmowie.
— Zdaje się, że tu macie chorą osobę? — rzekł.
— Tak panie,.. jakąś nieznajomą... damę bardzo porządną, która wczoraj przyjechała do Romilly zupełnie zdrowa, a która niedawno wróciła z zamku Viry-sur-Seine z zapaleniem mózgu i maligną.
Słysząc, że oberżysta wspomniał: o Viry-sur-Seine, podróżny szybko podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Z maligną?... — powtórzył.
— Niestety! tak...
— I jakaż może być przyczyna tak nagłéj choroby?
— Ta pani wczoraj przyjechała do zamku... — Powróciła dziś rano... — Musiała ona czuć dla pana Valleran silne przywiązanie... — Niespodziewana wiadomość o jego śmierci wywarła na niéj takie wrażenie, że tam zemdlała i powróciła prawie umierająca.
— Ta pani jest jeszcze dosyć młoda? — zapytał jegomość w okularach.
— Ma od trzydziestu do czterdziestu lat i jest bardzo piękna.
— W grubej żałobie?
— Tak jest; panie.
— I pan mówisz, że wczoraj jeździła do zamka, pana Vallerand?
— Tak jest wczoraj i dziś zrana.
— Czy pan wiesz jak się ta pani nazywa?
— Nie, panie... — Chciałem ją zapisać do książki, — stosownie do przepisów, alem ją jeszcze nie pytał o nazwisko.. — Może ją pan znasz przypadkiem?
— Zdaje mi się, że znam... — Z tego co pan mówisz o jej wieku i żałobnych sukniach wnoszą, że to może być jedna z krewnych deputowanego.
Podróżny dodał z cicha:
— To ta sama kobiéta, którą wczoraj widziałem w zamku... dawna kochanka wujaszka Roberta... matka nieprawego dziecka, któreby zagarnęło spadek, gdybyśmy się do tego nie wzięli...
Z tych kilku słów czytelnika pozna, że jegomością w niebieskich okularach. był nie kto inny tylko Leopold Lantier, przebrany, trudny do poznania, przybywający zuchwale narażać się brygadom żandarmeryi zaalarmowanym wszędzie w skutek jego ucieczki.
Po rozmowie z Paskalem, Lantier po otrzymaniu od niego zaliczki na rachunek ceny zbrodni obmyślanej z rozwagą, która miała wzbogacić przedsiębiercę, Leopold kupił sobie w Temple ubranie, zmienił postać ze zręcznością wytrawnego aktora, albo ajenta tajnej policyi i udał się do Romilly, gdzie byliśmy świadkami jego przybycia.
— I ta biédna pani — mówił daléj jest bardzo chora?
— O! bardzo niebezpiecznie...
— Wzywałeś pan lekarza?...
— Najlepszego w całém mieście... — przychodził dwa razy... — zapisał lekarstwo, lecz powiedział, że za nim nie ręczy... Widzisz więc pan, że to choroba niebezpieczna...
— W istocie... Szczęściem lekarze się często mylą i także często powiększają chorobę, z powodu honoraryów...
Oberżysta zaczął się śmiać i odparł:
— To prawda!... zaraz widać, że pan masz umysł spostrzegawczy... Jeżeli pan chce jeść, to już podano...
W saméj rzeczy Antosia postawiła na białym obrusie wazę z rosołem wydającym wonny zapach.
Leopold zdjął surdut podbity futrem i obszerny szal, zatrzymał okulary usiadł i zaczął się posilać z dobrym apetytem człowieka, którego sumienie jest w zupełnym spokoju.
Podczas jedzenia myślał:
— Doprawdy mam szalone szczęście! — trapiąca mnie przeszkoda usuwa się sama, bez mego wmięszania... Téj matki trzeba się było wystrzegać... — po śmierci Roberta Vallerand ona mogła sądownie upominać się o swoją córkę, znaglić policy do jéj szukania, nareszcie bardzo nie w porę nabawić mnie kłopotu, a tu nagła choroba zupełnie ją obezwładniła... — Gdy wstanie z łóżka, (jeżeli tylko kiedy wstanie!... — wszystkiemu będzie koniec... dziewczyna zniknie, spadek będzie w naszych rękach... a wtedy szukaj!...
Leopold zwolna kończył posiłek, napił się kawy, wypił trzy czy cztery kieliszki szampana, wypalił przed kominkiem cygaro, położył się do łóżka i spał snem sprawiedliwego.
Śmierć deputowanego wywarła w całym departamencie, a szczególniéj w okręgu Romilly głębokie wrażenie.
Nazajutrz zrana, około dziesiątéj, ogromny tłum otaczał zamek Viry-sur-Seine.
Pod perystylem, zamienionym w kaplicę pogrzebową była wystawiona trumna Roberta Vallerand.
Na obrzęd żałobny przybyło mnóstwo figur urzędowych.
Mer na czele rady municypalnéj szedł za trumną.
Znakomitości miasta Romilly miały sobie za honor oddać Robertowi ostatnią przysługę.
Pomiędzy gromadami kręcił się tu i owdzie Leopold Lantier, którego twarz, więcéj niż kiedykolwiek znikała pod szérokiemi skrzydłami kapelusza, szalem i niebieskiemi okularami.
Chodził z miejsca na miejsce słuchając co mówiono, a sam się nie odzywał wcale.
Nikt się nie dziwił temu zapakowaniu twarzy, które było naturalném następstwem ostrości powietrza.
Leopold zatrzymał się obok niewielkiej gromadki, rozmawiającéj o Robercie Vallerand.
— Prawdopodobnie przyłożą pieczęcie, — rzekł jeden z rozmawiających.
— Prawdopodobnie, jeżeli nie z pewnością, — odrzekł drugi.
— Na żądanie sukcesorów?
— Nie, bo nie wiadomo czy się tutaj znajdują, nawet nie ma żadnéj pewności o ich istnieniu o ich prawach, gdyż Robert Vallerand nigdy nie wspominał o swojéj familii, lecz na żądanie prokuratora Rzeczypospolitéj, którego mer z Viry-sur-Seine urzędownie zawiadomił o zgonie... — Sędzia pokoju musiał otrzymać polecenie...
— W każdym razie, opieczętowanie, jak myślę, nastąpi dopiero po pogrzebie.
— To więcéj, jak pewna.
Ukazanie się Urszuli Sollier w grubéj żałobie przerwało rozmowę i zaczęto się szykować.
Leopold Lantier starał się zbliżyć do gospodyni, z któréj miał zamiar, nie spuścić oka, ani przed, ani po obrzędzie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.