Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XXV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXV.

— Nędznico! — rzekła Urszula głucho. — Nędznico!...
— Łaski! litości!... wyjąkała Małgorzata padając na kolana i wyciągając błagalnie ręce.
— A! poznaję cię!... mówiła dalej pani Sollier, któréj twarz zmieniła się od gniewu; to by byłaś tu wczoraj!... to ty coś do tego domu wniosła śmierć i rozpacz!...
— Zlituj się nademną!... łkała biédna nieprzytomna matka; nie potępiaj mnie! — ty wiesz jak potężnym powodem byłam tutaj ciągniona i Bóg mi świadkiem, że mnie zła myśl nie skłoniła dzisiaj do powrotu... — Nie wiedziałam że pan Vallerand umarł; dopiéro tutaj dowiedziałam się o tém... Weszłam tu aby się pomodlić przy nim i płakać, myśląc o swojéj córce... o swojéj córce, odebranéj mi, straconéj dla mnie od lat siedmnastu!... — Ujrzawszy się się w tym pokoju, zostałam opanowana myślą wyszukania jakiejś wskazówki, któraby mnie mogła wprowadzić na ślad mojego dziecka... — uległam pokusie; otworzyłam szufladę... wzięłam list, który mi odebrałeś i o zwrot którego błagam cię na kolanach, gdyż on z pewnością zawiera rozwiązanie zagadki, z którą się łączy moje życie... Zlituj się pani nademną...
— Ciszéj! — rzekła rozkazująco Urszula, wskazując na łoże śmiertelne. — Śmieszże podnosić głos w obec tych zwłok bezdusznych, w tym żałobnym pokoju, któryś miała sprofanować świętokradzką kradzieżą?
— Kradzież!... kradzież świętokradzka... — powtórzyła Małgorzata podnosząc się z przestrachem. — O! nie oskarżaj mnie pani o taką zbrodnię!...
— Milcz!... — odpowiedziała gospodyni — i wychodź! bo nie tutaj winnam ci dać odpowiedź...
Pani Sollier wskazywała drzwi przygnębionéj wdowie rozkazującym tonem, któremu się oprzéć nie było podobna.
Małgorzata spuściła głowę i uległa, nie mając siły do oporu, wyszła z pokoju.
Urszula poszła za nią i gdy obiedwie przestąpiły próg sąsiedniego pokoju, spuściła ciężką kotarę za sobą.
— Czy mi pani przebaczysz, rzekła bojaźliwie wdowa.
— Popełniłaś pani czyn niegodny, odpowiedziała Urszula; — mogłabym miéć prawo, nawet obowiązek, oddać cię w ręce sprawiedliwości, jako przestępującą próg tego domu w celu skradzenia papiérów...
— Ja nie chciałam ukraść... Powtarzam raz jeszcze, żem szukała wskazowki mogącéj mnie naprowadzić na ślad schronienia mojéj córki...
— Jakiéj córki? — zapytała zimno pani Sollier.
— O! nie staraj się pani oszukać mnie udana niewiadomością... — Pan Vallerand miał w tobie nieograniczone zaufanie... pani znasz tajemnicę przeszłości...
— Ja nie wiem o niczém, moja pani, i o niczém nie chcę wiedziéć... Tajemnice tego, któremu skróciłaś życie nie do mnie należą... Gdyby mi je powierzył, zostałyby zagrzebane w głębi mojéj duszy tak, jak zostaną zagrzebane z nim w trumnie...
— Pani wiesz gdzie jest moje dziecię…..
— Ja nawet nie wiem czy pani je masz.
— List, który mi z ręki wyrwałaś zawiéra to, o czém chcę wiedziéć.
— List ten jest zapieczętowany i nie wiem co się w nim zawiéra.
— A jednak miałaś go oddać?...
— Temu, do którego jest adresowany, i który sam tylko ma prawo złamania pieczęci...
— Czyż byś pani miała mnie dręczyć nieubłaganém milczeniem?...
— Nie mam pani nic do powiedzenia.
— Pani wiesz kto jestem...
— Wczoraj widziałam panią po raz pierwszy... Nic nie wiem o pani, nawet jak się nazywasz...
— Niegdyś byłam kochana przez Roberta Vallerand... Kochałam go... Oddałam mu się.. Z miłości téj urodziło się dziecię, które mi zabrano i o które się upominam... Mój ojciec, narzucając mi obrzydłe małżeństwo, uczynił mnie najszczęśliwszą z kobiet... Dziś jestem wdową, wolną, niezmiernie bogatą... Dziś pragnę odszukać córkę i żyć tylko dla niéj... Oddaj mi ją pani!...
— Powtarzam po raz trzeci nic nie wiem o niczém. Nadaremnie więc byłoby pytać mnie dłużéj, nic nie odpowiem.
— Po cóż taka surowość?... zapytała Małgorzata dusząc się od łkania! — Upór twój jest zarówno nieużyteczny jak okrutny! — Napróżno milczysz. Czego ja uczynić nie mogę, dokona sprawiedliwość...
Powiem, dowiodę, że Robert Vallerand miał córkę... Dowiodę, że ta córka jest moją... Księgi stanu cywilnego w Romilly tego samego dowiodą!... — Muszę się dowiedzieć co się stało z tém dzieckiem, aby jéj oddać spadek po ojcu... ona musi być odnalezioną!... Gdy cię sąd będzie badał będziesz musiała odpowiadać!!...
— Sędziom powiem tak samo jak i pani; Nic nie wiem! Zapytajcie zmarłego!
Małgorzata uczyniła ruch zniechęcenia, lecz upór jéj wyrównywał uporowi Urszuli.
Nie dając się zniechęcić postanowieniem powziętém przez panią Sollier mówiła dalej:
— Przynajmniej mi pani powiedz czy moja córka jest we Francyi, czy też Robert Vallerand zawiózł ją do Ameryki, dokąd udał się szukając majątku i tam ją zostawił?... — To jest rzecz bardzo mała... to możesz mi pani powiedzieć... — Co, ciągle milczenie!... Więc pani jesteś bez serca! — Ach! nie dręczyła byś mnie, gdybyś sama była matką!...
Pani Sollier stała niema, ale bladość jéj zmienionéj twarzy dowodziła, że w niéj straszna toczyła się walka.
L W obec tego strasznego milczenia Małgorzata czuła, że jéj szaleństwo znowu powraca do głowy.
Zdawało jéj się, że czoło pęka w kawałki.
Ścisnęła je obudwoma rękami.
— O! mój Boże... o! mój Boże... — mówiła nieprzytomna. Nikt-że w świecie nie zlituje się nademną!... Zbyt jestem ukarana... Jestem przeklęta!...
Oczy jéj stały się błędne, całe jéj ciało drżało: — usta poruszały się, lecz żaden dźwięk z nich nie wychodził.
W kilka sekund nieszczęśliwa kobiéta zaczęła poruszać rękami w powietrzu, jak gdyby szukając punktu oparcia i upadła na posadzkę bez przytomności.
Urszula bardzo wzruszona pochyliła się nad nią, podniosła ją, położyła na sofie i udzieliła jéj starannéj pomocy.
Zemdlenie trwało długo.
Nareszcie Małgorzata przyszła do siebie, lecz uległa straszliwemu wzruszeniu nerwowemu i okropnéj gorączce.
Stan jéj wydał się groźnym.
Zatrzymać w domu, gdzie był zmarły, dawną kochankę Roberta Vallerand, było niemożebném.
Pani Sollier zawołała Klaudyusza i jego żony.
Idź po woźnicę, który przywiózł tę panią, rzekła do służącego.
Klaudyusz wyszedł i po chwili powrócił z furmanem.
— Mój przyjacielu, zapytała pani Sollier tego człowieka — zkąd zabraliście te panią?
— Z Romilly, z Hotelu Marynarki.
— A więc trzeba ją tam odwieźć natychmiast.
— Czy ona chora? — rzekł woźnica niespokojny.
— Zdaje mi się, że tylko niezdrowa... — Doznała ona silnego wzruszenia dowiedziawszy się nagle o śmierci pana Vallerand, który jéj był znajomym.
Małgorzata nie słyszała, a przynajmniéj nie zrozumiała tego, co przy niéj mówiono.
Gwałtowna gorączka odbiérała jéj przytomność.
— To dobrze; odparł woźnica, odwiozę podróżnę do Romilly.
Przy pomocy Klaudyusza zaniósł chorą do starego powozu, w którym ją ciepło okrył, potém wsiadł na kozioł i popędził konia.
Żona Klaudyusza poszła czuwać przy zmarłym.
Urszula zostawszy samą uczuła się złamaną przebytą walką i mimowolném wzruszeniem, które nią owładnęło gdy ujrzała cierpienia, usłyszała łkanie spłakanéj matki.
Ociérając oczy rzekła:
— Biédna kobiéta! — Chociaż winna, kara jéj przewyższa błąd popełniony! — Jakiejże siły było potrzeba aby nie zawołać: Nie płacz już!... przestań cierpiéć!... Tak zaprowadzę cię do Romilly... rzucę córkę w twoje objęcia!... — Przez chwilę sądziłam, że te wyrazy wyrwą się pomimo woli z ust moich, i gdyby nie obawa krzywoprzysięztwa, byłabym uległa... alem sobie przypomniała... — Święte są życzenia umierających... przysięgłam, że, za moją przyczyną, matka nigdy nie ujrzy swojéj córki i będę wierną swemu słowu do końca życia... — Trzeba myśleć o przyszłości... Po pogrzebie pojadę do Troyes, zabiorę ztąmtąd Renatę, pojedziemy do Paryża, powrócimy do Nogent-sur-Seine gdzie Renata odbierze swój majątek i stosownie do życzenia ojca, wywiozę ją za granicę Francyi... Czuwać będę nad nią i niech ją jéj matka wyszuka!
Po chwili milczenia Urszula mówiła znowu:
— Gorączka, która tak gwałtownie opanowała tę biédną kobiétę, zapewnia zniszczenie swoich projektów... — Gdy się uda do sędziów, upominając się o córkę, jeżeliby to zrobiła, będziemy już daleko i ślad za nami zginie...
— Pani Sollier przetarła czoło ręką, jak gdyby spędzając z niego ponure myśli, które ją opanowały i połączyła się z żoną Klaudyusza w pośmiertnym pokoju.


∗             ∗

Przyjechawszy do Hotelu Marynarki, woźnica, który przywiózł Małgorzatę, i opowiedział to, o czém czytelnicy już wiedzą.
Spiesznie otworzono powóz.
Podróżna była, bez przytomności....
Na wołanie przybiegły służąc.
— Prędko, zawołał gospodarz, — niech jedna z was ruszą po doktora... — Ta biédna kobiéta, zdaje się w istocie być chorą! — Zdaje się, że ona szalenie musiała kochać naszego deputowanego...
Jedna z dziewcząt spiesznie pobiegła.
— Ty, Wiktoryo, — mówił dalej gospodarz, — biegnij do pokoju, przygotuj łóżko i rozpal na kominie dobry ogień... — Zaniesiemy tę panią...
Wspomniony pokój leżał na pierwszém piętrze Gospodarz wraz z woźnicą wzięli Małgorzatę za ramiona i za nogi, zanieśli ją ostrożnie na łóżko, na którém Wiktorya ją rozebrała oczekując nadejścia doktora.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.