Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XXVII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVII.

— W téj chwili chudy, wątły człowiek przeciskał się przez tłum, kierując ku trumnie. Uw^ AUotóż r sekretarz sędziego pokoju — — odezwał się głos jakiś. Zbiegły więzień podniósł okulary, aby lepiéj widziéć.
Pokropiwszy trumnę święconą wodą, sekretarz ukłonił się Urszuli i zapytał:
— Pani jesteś panią Sollier, zarządzającą domem nieboszczyka pana Vallerand.
— Tak jest, panie... — odpowiedziała Urszula.
— Pan sędzia pokoju, żałuje mocno, że nie może być obecnym na pogrzebię naszego szanownego deputowanego, dla którego czuł szacunek głęboki. — Otrzymał on depeszę wzywającą go do Troyes do sądu i przybędzie tu pod koniec obrzędu dla opieczętowania wszystkiego w domu, stosownie do polecenia pana prokuratora Rzeczypospolitéj. Odjeżdżając, zlecił mi uprzedzić panią, że jéj obecność będzie potrzebna...
— Dobrze, panie... Będę czekała na pana sędziego.
Sekretarz skłonił się znowu i cofnął o parę kroków.
Leopold Lantier nie stracił ani jednego z zamienionych wyrazów.
— Dobrze — pomyślał, — przyłożą pieczęcie. Gospodyni zapewne zachowa tajemnicę swego pana i nie wspomni o spadkobierczyni... — Matka leży w Romilly, pomiędzy życiem i śmiercią. — Z téj strony nie ma się czego obawiać... — Wszystko zatém dobrze. — Idzie o to tylko, aby się dowiedziéć, czy się nie znajdzie jaki kompromitujący papier i czy pani Urszula będzie milczała... — mam swój plan.
Umieścił się obok sekretarza.
Posługacze pogrzebowi unieśli trumnę i umieścili ją na tragach, gdyż w małych miastach prowincyonalnych, zmarli wynoszeni bywają na ramionach, na miejsce wiecznego spoczynku.
Pochód wyruszył z miejsca.
Na czele postępowała Urszula.
Po niéj szły władze i tłum. . Sekretarz skromnie ciągnął na samym końcu.
Leopold Lantier niemy i zamyślony szedł obok niego.
Nagle przerywając milczenie rzekł do niego cichym głosem:
— Z kilku słów, które doszły do mego ucha, sądzę, że mam przyjemność mów mówić z panem sekretarzem sądu pokoju w Romilly?
— Nie mylisz się pan.
— Powiadają, że po pogrzebie dopełnić pan masz opieczętowania w zamku Viry-sur-Seine?
— Tak jest, zaraz po przybyciu pana sędziego pokoju...
— Czy pan Robert Vallerand nie zostawił wiadomych spadkobierców?
— Przepraszam... — Wiadomo, że w Paryżu znajduje się jego siostrzeniec, bezpośredni spadkobierca; ale zdaje się, że tu nie ma owego siostrzeńca... — Nasz deputowany prócz tego miał jeszcze drugiego krewnego w tym samym stopniu, łajdaka, zbrodniarza, skazanego przed ośmnastą laty na dożywotnie więzienie i osadzonego w Clairvaux...
— Czy ten krewny już nie żyje! — zapytał Leopold zuchwale.
— Wszystko się każe domyślać, że umarł...
Leopold spojrzał na rozmawiającego z nim z latwém do zrozumienia zadziwieniem.
— A! wszystko się każe domyślać że umarł?
— Bez wątpienia....
— Ale zdaje mi się, że skoro jest w więzieniu, to okoliczność ta, powinnaby być pewną...
— Był w niem... lecz uciekł...
— Z Clairvaux?
— Nie, z więzienia w Troyes dokąd był przeniesiony dla przesłuchania w charakterze świadka...
— I dawno to temu?
— Przed trzema dniami... — zręczny łotr znalazł sposób przepiłowania kraty celi leżącéj na drugiém piętrze, spuścić się na dół i umknąć przez mur... Prawdziwa sztuka!
— Dla czegoż mówią, że umarł, skoro uciekł?
— Wczoraj wieczorem znaleziono na brzegu, poniżéj Troyes, jego czapkę z numerem więziennym... — Prawdopodobnie w nocy, podczas ucieczki, chcąc się ukryć w którym ze statków stojących na kotwicy w tém miejscu, pośliznął się i wpadł w wodę... — Lada dzień znajdą jego ciało... Takie jest mniemanie w sądzie... — Gdyby żył, poznanoby go po ubraniu więzienném i pochwycono...
— Doprawdy, rzekł Leopold Lantier, — udzielasz mi pan nowych i ciekawych szczegółów... Zrobię z nich użytek.
Z kolei sekretarz spojrzał ze zdziwieniem i z ciekawością na człowieka w niebieskich okularach.
— A w jaki sposób zużytkujesz pan te szczegóły?... — zapytał.
— Najprostszym w świecie sposobem... Jestem dziennikarzem paryzkim, reporterem bardzo poczytnéj gazety: „Le bon sens“, któréj pan Robert Vallerand używał dosyć często dla rozszerzania i upowszechniania swoich idei, zanim je wygłosił z trybuny...Jestem wysłany przez ten dziennik na jego pogrzeb i pojmujesz pan że się bardzo interesuję tém, co się dotycze niego i jego blizkich.
— Doskonale rozumiem, mój panie... masz pan słuszność, to jest sposób najprostszy...
I sekretarz dumny z tego, że się znajduje w stosunkach z reporterem dziennika paryzkiego uklonł się Leopoldowi.
Ten ostatni odkłonił mu się i ciągnął:
— Pan Vallerand był bogaty, wszak prawda?
— Co do tego, opinie są rozmaite.
— Jakto?
— Co się tycze nieruchomości, nasz deputowany posiadał tylko zamek i majątek Viry-sur-Seine, których wartość nie przenosi lub trzech kroć stu tysięcy franków….. Cały więc majątek miał w gotowiźnie... Według jednych posiadać on miał kilka milionów... Według drugich miał się tylko dobrze... — Co prawdy niewiadomo czego się trzymać pod tym względem.
— Ale i zapewne można się będzie dowiedziéć przy opieczętowaniu?
— Tak, jeżeli zostawił testament lub jeżeli znajdą pieniądze...
Leopold przez chwilę milczał, a potém zwracając się znowu do sekretarza:
— Mój panie, — rzekł, — przebacz jeżeli będę natrętnym lub niedelikatnym... — Mam do pana prośbę...
— Jestem na pańskie usługi:
— Powiedziałem panu, że jestem dziennikarzem i reporterem... — Ten podwójny tytuł usprawiedliwia moją ciekawość.. Mógłbym nawet dodać, że ta, jest moim obowiązkiem.. — Pragnąłbym niezmiernie zwiedzieć wnętrze zamku i prywatne mieszkanie pana Roberta Vallerand, aby przesłać swemu dziennikowi dokładny opis domu, w którym mieszkał znakomity człowiek, dziś przez nas opłakiwany... — dziennikarstwo obecne1 żyje tylko rzeczywistością i fotograficzném składaniem sprawozdań. Publiczność nienasycenie pragnie szczegółów, gdy i idzie o jaką osobistość używającą pewnego rozgłosu. Byłbym pewnym powodzenia, gdybym mógł swoim czytelnikom opisać opieczętowanie... Czy mogę miéć śmiałość prosić pana o pozwolenie asystowania przy téj czynności prawnéj, w któréj pan będziesz grał ważną rolę, o czém nie zapomnę uczynić wzmianki.
— To odemnie nie zależy, — Odparł sekretarz, — ale jestem pewny, że pan sędzia pokoju udzieli panu pozwolenie, o którą idzie...
— Bądź więc pan łaskaw, poprosić go odemnie o tę grzeczność... Nazywam się Juliusz Landry, jestem reporterem dziennika: „Le bon sens“.
— Uczynię to z przyjemnością po przybyciu pana sędziego.
— Tysiączne dzięki.
Podczas téj długiéj rozmowy, przebyto przestrzeń dzielącą zamek od cmentarza, przytykającego do kościoła.
Dwaj nowi znajomi przestali rozmawiać, lecz szli ciągle obok siebie.
Orszak się zatrzymał.
Odbył się obrzęd religijny, poczém trumnę spuszczono do wykopanego grobu..
Pierwsze grudki ziemi spadły na trumnę ze złowięszczym odgłosem.
Powiedziano jedną mowę, poczém dokończono zasypywania grobu i tłum rozszedł się, rozprawiając o usłyszanych słowach.
Leopold nie opuszczał sekretarza.
Urszula Sollier, po ostatniej gorącéj modlitwie za tego, któremu uczciwie służyła, otarłszy oczy zwilżone łzami i spiesznie powróciła do zamku gdzie miała się znajdować na rozkazy sędziego pokoju.
Zarządzająca domem deputowanego, bała się spotkania z urzędnikiem, który w ogólności, nie ma nic bardzo imponującego.
Domyślała się, że ją będzie wybadywał.
Pytała sama siebie, czy w obec przedstawiciela prawa będzie miała odwagę do popełnienia kłamstwa i władzę zachowania tajemnicy swego pana.
Sekretarz, któremu Leopold nieodstępnie towarzyszył, wchodził na dziedziniec zamkowy w chwili gdy sędzia pokoju wysiadał z powozu w towarzystwie kogoś drugiego.
— Gicquel, — rzekł sędzia do swego podwładnego, — uprzedziłeś panią Urszulę Sollier?
— Uprzedziłem, panie sędzio.
— Dobrze... natychmiast rozpoczynamy.
— Panie sędzio, jest tu dziennikarz z Paryża przybyły umyślnie na pogrzeb, który prosi o jedną łaskę...
Sekretarz wskazał na człowieka w niebieskich okularach, który się z najzimniejszą krwią przybliżył z ukłonem.
Sędzia pokoju oddał mu ukłon.
— Ten pan nazywa się Juliusz Landry, — mówli daléj Gicquel, wysłany on został przez swój dziennik, którego pan Vallerand był współpracownikiem w celu zebrania szczegółów o życiu prywatném człowieka, którego stratę departament opłakuje. — Bardzo on sobie życzy być świadkiem opieczętowania.
— Zgadzam się na pańskie żądanie, odpowie dział sędzia pokoju, zwracając mowę do Leopolda. — Tylko będę pana prosił o oględność w pańskiem sprawozdaniu. — Nie wszystko można powiedziéć, a tém bardziéj wydrukować.
— Przyjmij pan wyrazy. mojéj wdzięczności — odpowiedział fałszywy reporter, — i zrób mi pan zaszczyt spuszczenia się na mój takt i uczucie przyzwoitości.
Te kilka wyrazów zamienione były na, dziedzińcu zamkowym.
Weszli do zamku.
Urszula przyjęła prawników z pozornym spokojem, któremu zaprzeczało gwałtowne bicie jéj serca.
Twarz jéj wyrażała tylko smutek i nikt się nie domyślał gwałtowności jéj wewnętrznego wzruszenia, i pomięszania moralnego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.