Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział VII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Renata rumieniła się coraz więcej.
— Ale, — wyjąkała, — zapewniam cię...
— A ja cię zapewniam, że ty jeszcze myślisz o tym ślicznym chłopcu, bo trzeba przyznać, że jest śliczny. — przerwała Paulina. — Od dwóch tygodni jak opuścił hotel, ty nieraz o nim myślałaś, a jeżeli szło o to aby spojrzeć na niego, tyś chętnie wysuwała swój delikatny nosek za okno.
Blondynka wydała długie westchnienie, nie nie odpowiedziała i pozostała w zamyśleniu.
Paulina się nie myliła, utrzymując, że Renata nie zapomniała o nieznanym podróżniku, w którym nasi czytelnicy zapewne poznali Pawła Lantier, syna przedsiębiorcy Paskala Lantier.
Sympatyczna twarz Pawła wywarła silne wraże nie na sercu dziewczęcia.
Rozrywka, przybierająca w jéj jednostajném pensyonarskiem życiu rozmiary wypadku, trafiła się jéj niespodzianie.
Podczas pobytu studenta prawa w Hotelu Prefektury, Renata czuła, że się rozprasza jéj zwykły smutek, który ją przygniatał, a którego powody niebawem poznamy.
Student znikł i biedne dziecię zostało więcéj niż przedtém pogrążone w atmosferze melancholii.
Paulina Lambert podchwyciła tajemnicę swojéj towarzyszki, ale się nie domyślała, że w głębi duszy Renaty istnieje zarodek niezmiernéj, miłości dla tego nieznajomego, którego nazwiska nie znała, i którego nie spodziewała się więcéj ujrzćé,
— A! otoż i on — zawołała, nagle brunetka, ciągle stojąca przy oknie. — Patrzaj...
Renata zadrżała i ażeby od razy przerwać gniotące ją myśli, prawię machinalnie wypełniła żądanie swojéj przyjaciółki.
Przyłączyła się więc do niéj, i przez szpary zaluzyi utkwiła wzrok w jedno z zakratowanych okien więzienia.
Za kratami tego okna dawał się widzićé człowiek liczący około czterdziestu lat, o regularnych rysach, blądéj, twarzy, wygolony zupełnie jak aktor, z niebieskawym na policzkach odcieniem.
Gęste, czarne włosy wieńczyły, wysokie czoło.
W ogólności twarz ta niezaprzeczenie piękna i nie pozbawiona dystynkcyi musiała wywierać i w istocie wywierała niepokojące wrażenie.
Czarnowłosy człowiek patrzał na pensyonat.
— Ujrzał on albo raczéj odgadł dwoje, dziewcząt za ich ruchomą zasłoną i z uśmiechem się ukłonił.
— Więzień nam się kłania... — rzekła żywo lecz z cicha Paulina. — Uśmiecha się do nas...
— Jego uśmiech nabawia mnie dreszczu — odpowiedziała Renata.
— Dla czego? — nie ma w nim nic prócz wielkiéj słodyczy...
— Według mnie jest on przerażający... tak samo jak jego wejrzenie...
— Widzę że porusza ustami... będzie mówił... słuchaj...
Wistocie więzień przemówił:
— Jesteście panie szczęśliwe — rzekł zniżonym umyślnie a jednak wyraźnym głosem. Posiadacie najwyższe dobro... wolność... — Ja jestem więźniem, lecz Bóg mi świadkiem, żem nic takiego nie zrobił, aby na taki los zasłużyć...
— Biedny człowiek!... — szepnęła Paulina, — niewinny... wiedziałam dobrze o tém...
Po pensyi rozległ się głos dzwonka.
— Prędko... prędko... zamykaj prędko!! — zawołała drżąca Renata.
Paulina spiesznie zamknęła żaluzye, a potém okno i obie panienki wybiegły aby się połączyć z towarzyszkami wychodzącemi z sypialni i idącemi na modlitwę.
— Bardzo ładne, malutkie! — pomyślał więzień z kolei zamykając okno swojéj celi. Widok tych młodych osóbek daje mi chętkę do wolności!! Nie mają one srogiéj miny, szczególniéj brunetka. Gdybym zamyślał spróbować ucieczki, zaręczam, że nie odmówiłyby swojéj pomocy „biednemu niewinnemu“ prześladowanemu przez przeciwne losy!...
Podczas gdy więzień powtarzał w myśli to cośmy wyżéj przytoczyli, nowy uśmiech, szczególnego wyrazu zajaśniał na jego otwartych ustach, z któtych wyglądały zęby białe i ostre jak u wilka.
Zabrzmiał dzwon wołający więźniów na dziedziniec.
Na korytarzach dał się słyszeć odgłos kroków. Drzwi się otwierały.
Z kolei uchyliły się drzwi celi, w któréj się znajdował nasz, więzień.
Wszedł dozorcą.
— Leopold Lantier... — rzekł spoglądając na papier trzymany w ręku.
— Jestem — odparł więzień.
— Przygotuj się...
— Do czego? — Czy mnie puszczają?
— Zostaniesz zaprowadzony do indagacyi.
— A więc, co prawda, nie wielkie nieszczęście! — odparł Lantier śmiejąc się. — Od pięciu dni jak tu jestem zaczynałem się djabelnie nudzić. Wolę więzienie centralne! Tam przynajmniéj miąłem zajęcie, i w téj porze siedziałbym sobie pod ciepłym piecem, zajęty księgami rachunkowemi... — Czy nie wiesz, dozorco, sprawa prędko pójdzie na sąd przysięgłych?
— Pilno ci..
— Tak, do pioruna!...
— A więc, uzbrój się w cierpliwość... — Zaprawdę nastąpi to nie prędzéj jak za sześć tygodni... — Przedewszystkiem trzeba wyprowadzić śledztwo...
— Ależ do licha! — śledztwo może trwać długo! — Rzecz jest jasna jak słońce! — Dwaj więźnie zabili dozorcę z Clairvaux uderzeniami haczyka od roboty krajczaków... — I mnie się także, o mało nie dostało, za to żem bronił o ile mógł dozorcy... — Zaprzeczyć niepodobna! świadków mnóstwo... — Z pewnością mnie niepotrzebnie wzywają do badania...
— Sąd był innego zdania.
— Ja to widzę, skoro tu jestem...
— Nie masz się czego żalić.
— Wyborny sobie jesteś! Do miliona, nie masz się czego żalić!! W Clairvaux, dzięki moim obowiązkom w kancellaryi opływałem jak pączek w maśle i jadałem z kantyny, gdy tymczasem tutaj zamiast chleba gałki z otręb, twarde jak podeszew i fasola, któréj jedno ziarnko goni za drugiém w sosie z wody i soli!... To mi psuje żołądek!
— Powtarzam ci, abyś się nie użalał... — Jesteś dobrze notowany... Zresztą pomoc, którą niosłeś dozorcy, a która zostanie wykazana przez proces, lada dzień sprowadzi ci ułaskawienie...
— Tak, licz na to i pij wodę.
— Na ile lat jesteś skazany?
— Na czas nieograniczony...
— Skrócą ci karę...
— Po ośmnastu latach, to by mi się wydawało sprawiedliwém, ale zobaczysz, ze o mnie zapomną!...
— Przecież nie jesteś recydywistą?
— Ależ nie! pierwszy to wyrok! — Ach! surowo ze mną postąpiono! — Skazany na całe życie za odbicie biurka i zabranie trzech nędznych biletów tysiąc frankowych, to za surowo!
— Wyłamanie... — rzekł dozorca.
— Tak, i wdarcie się nocą do zamieszkanego domu...
— Czy nie było okoliczności łagodzących?
— Najmniejszych.. — Lubiłem zbytek i hulanki... To mi zaszkodziło.. — Adwokat gaduła uczepił się tego bez litości i koniec...
— Jednakże byłeś bardzo młody...
— Smarkacz prawdziwy... — Dwadzieścia dwa lat!...
— Zatem teraz masz lat czterdzieści...
— Tak jest.
— Czy twoja rodzina nigdy nie czyniła żadnych starań?...
— Ojciec umarł ze zmartwienia podczas mego procesu... Matka poszła wkrótce za nim... — Inni krewni stanowczo odmówili zajęcia się moim losem... —Jestem jak zgniłe jabłko... nikt nie chce mnie włożyć do kosza z owocami...
— Czy pisywałeś do nich?
— W początkach pisywałem. — Nawet mi nikt nie odpowiedział!. — A jednak, gdyby się chcieli mną zająć... szczególniéj jeden z moich ciotecznych braci... i jeden z wujów małp co starszy odemnie... Udał się on do Ameryki, goniąc za majątkiem, ale przed wyjazdem mógł był się widzieć z memi sędziami i bronić mojéj sprawy.
— No to się miałaś szczęścia... ale nadziei nie trzeba tracić...
— Do miljona! — odparł Lantier, — niech mówią co chcą, człowiek się zawsze spodziewa...
I dodał z cicha schodząc na dziedziniec:
— Czego, się spodziewam, to nie ułaskawienia, ale wyfrunięcia ztąd, podczas pobytu w tym kojcu, którego kraty nie trudne są do przełamania...
Leopold przyłączył się do więźniów, którzy ze drżeniem cisnęli się do patelni grzejącéj się na szerokiéj krytéj ogrzewaczce, i pomiędzy któremi znajdowało się mnóstwo łotrów, oddawna mu znanych.
O dziewiątéj drugie uderzenie dzwonka zapowiedziało chwilę posiłku.
O dziesiątéj dozorca wezwał Leopolda Lantier do śledztwa i zaprowadził go do kancelaryi więziennéj, w któréj się znajdował nadzorca w towarzystwie dwóch żandarmów.
— Oto jest więzień... — rzekł dozorca do żandarmów.
Jeden z nich wydobył z kieszeni parę kajdanek.
Lantier skrzywił się, wzruszając ramionami.
— Okuwać mnie! — zawołał, — i na co? Czy ja myślę uciekać?
— Nie potrzeba, mój zuchu, — rzekł nadzorca do żandarma. — My znamy tego chłopaka... Jest-to dobry więzień... dobrze notowany... — On tu nie jest jako oskarżony... przybył do Troyes z Clairvaux jako świadek w jednéj sprawie, w któréj nawet odegrał piękną rolę...
— Dobrze — odparł żandarm chowając łańcuszki do kieszeni. — Zaprowadzony zostanie bez bransoletek.
— Dziękuję, panie brygadyerze... — szepnął Leo*pold z dobrze udaném wzruszeniem; — jestem tém więcéj wdzięczny za twoje obejście, że dla mnie byłoby niebardzo przyjemnie przebywać stolicę mego departamentu, będąc skrępowany jak morderca...
— Pójdź... — zakomenderował żandarm.
Drzwi więzienia się otwarły i mieszkaniec domu centralnego w Clairvaux wyruszył pomiędzy dwoma przedstawicielami władzy.
Pałac sprawiedliwości znajduje się dosyć blizko od więzienia.
Więzień i jego stróże przybyli do niego w kilka minut, niewielką, mało uczęszczaną uliczką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.