Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział VI
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

— Prosperze — mówiła daléj wdowa — jestem ci wdzięczna za pośpiech z jakim przybyłeś na moje wezwanie i z całego serca dziękuję ci za to wszystko coś dla mnie uczynił... — Powtarzam raz jeszcze, że dom mój jest dla ciebie otwarty... Jeżeli zechcesz, przyjmę cię chętnie w każdéj chwili...
— Będę się uważał za bardzo szczęśliwego, pani mogąc ci jeszcze służyć — odpowiedział kamerdyner.
— Zatém przyjmujesz?
— Obowiązany jestem do służby u barona de Rulliéres jeszcze na pół roku... — Gdy czas ten przeminie, a pani zechce poczekać, powrócę do pani....
— Będę czekała i liczę na ciebie...
— Ma pani moje słowo...
Prosper się oddalił.
Małgorzata kazała zawołać Joveleta.
— Czy mamy w domu Przewodnik po drogach żelaznych? — zapytała.
— Mamy...
— Proszę mi go pokazać.
Jovelet wyszedł i po chwili powrócił przynosząc żądaną książkę.
Pani Bertin otworzyła tam gdzie był spis alfabetyczny i poszukała w nim wyrazu Romilly.
Wyraz ten odesłał ją do rozkładu jazdy dróg żelaznych Zachodnich, w którym szukała godzin odejścia pociągów.
— Dziś nie ma co marzyć o wyjeździe — szepnęła. — Byłoby niezręcznie przyjechać w nocy do nieznajomego miejsca a zresztą nieużytecznie... — Panie Jovelet, — dodała zwracając mowę do totumfackiego, — jutro rano o dziewiątéj muszę być na dworcu dróg Wschodnich... — Każ pan założyć konie...
— Dobrze, pani...
— Będziesz pan pilnował pałacu.
— Pani wyjeżdża?
— Tak.
— Czy pani pozwoli zapytać jak długo trwać będzie jéj nieobecność?
— Ja sama nie wiem, ale nie sądzę żeby długo... Gdyby kto przyszedł z wizytą, proszę odpowiedzieć, że mnie nie ma, nie wdając się w inne objaśnienia... W razie gdyby podróż moja przeciągnęła się dłużéj niż przewiduję, napiszę do pana...
— Zatém oczekiwać będę bądź powrotu pani, bądź listu i nowych rozkazów.
— Dobrze.
Małgorzata kazała swojéj pokojowéj przygotować walizę z najpotrzebniejszemi rzeczami, zjadła obiad w swoim pokoju i udała się wcześnie na spoczynek.
Nazajutrz rano wsiadła o kwadrans na dziewiątą do powozu i wyjechała pociągiem, który o czwartéj stawał w Romilly.
Opuścimy na czas krótki Małgorzatę Berthier, wdowę po panu Bertin i poprosimy czytelnika, aby się z nami cofnął o dwa dni w tył i towarzyszył nam do więzienia w Troyes.
Więzienie to, ciekawa budowla, któréj zwiedzenia turyści archeolodzy nigdy nie pomijają, było zbudowane, a raczéj urządzone w zwaliskach starożytnego opactwa, co mu nadawało szczególniéj ponury i złowieszczy pozór.
Patrząc na front myślałbyś że to jest niezdobyta forteca. Zdawałoby się, że na kamieniu granitowym umieszczonym nad ciężką bramą powinienby być wyryty ów wiersz Danta:

Wy co tu wchodzicie wyrzeczcie się wszelkiéj nadziei.

Wistocie zaś, ten straszliwy pozór jest tylko złudzeniem.
Dosyć zwiedzić szczegółowo więzienie, aby się przekonać, że człowiek rezolutny może z niego uciec, nie zajmując miejsca w legendach o słynnych ucieczkach więźniów, obok barona Frencka, Jakóba Casanowy de Singalt i tym podobnych.
Mur, najwięcéj na cztery metry wysoki, był całem jego zamknięciem.
Mur ten dotyka ogrodów domów prywatnych otaczających więzienie, pomiędzy któremi znajduje się ten, gdzie jest pensya panien.
Wiele okien od sypialń i oddzielnych pokojów téj pensyi wychodzi prawie wprost na mur obwodowy.
Zwyczajne zazdrostki zamykały te okna, nie zabezpieczone kratami żelaznemi, — o tyle w chwili gdy się rozpoczyna nasze opowiadanie, sąsiedztwo więzienia było mało niepokojącém dla pensyi. Kazano tylko, aby zazdrostki były zawsze zamknięte.
Również niektóre cele więźniów wychodziły na mur obwodowy i pozwalały więźniom, zapuszczać wzrok szczególniéj w tę część ogrodu należącego do pensyi, która była przeznaczona dla panien pierwszego oddziału, inaczéj zwanych dużemi.
Sypialnie nie były to wielkie sale z łóżkami ustawionemi w rzędy, lecz małe pokoiki, w których stało po trzy lub cztery łóżek.
Powtarzamy raz jeszcze, że otwierać zazdrostek nie było wolno.
Pomimo to — a może właśnie z tego powodu, — ciekawość wchodziła w układy z zakazem, i chciwe spojrzenia pensyonarek, wymykając się przez ukośne szczeble, badały okna więzienia, gdzie za kratkami czasem ukazywała się twarz więźnia.
Więźnia!...
Dosyć było tego wyrazu, aby pobudzić wyobraźnię ciemno lub jasnowłosych cór Ewy.
Nie jedna, na wyrazie tym budowała romanse bardzo zawikłane i ciemne: — kraty przepiłowane stalowym pilnikiem, drabinę sznurową, ucieczkę, pogoń i t. d., i t. d.
— W lochach tych znajdują się zbrodniarze, — mówiły między sobą duże, — ale są także i nieszczęśliwi, ofiary fatalizmu, niesłusznie oskarżeni niewinni, istoty szlachetne, ofiary swego... poświęcenia, męczennicy, może kochankowie...
Wtedy dziewczęta brały na seryo wymyślone przez siebie romanse, rozczulały się aż do łez i myślały:
— Ach! gdybym mogła ocalić choć jednego!! — Jak też musi być wzruszającą zmowa w celu ułatwienia ucieczki więźniowi!! — Wyrwać uczciwego zapoznanego człowieka z rąk stróżów więziennych, z rąk jego prześladowców, to byłoby prawdziwą roskoszą!
Przytoczone przez nas wyrazy lub inne tym podobne, często były powtarzane za zamkniętemi żaluzyami pokojów sypialnych.
Powtarzane one były jeszcze w chwili, w któréj prosimy czytelników o towarzyszenie nam do pokoju dwóch wychowanie pensyonatu pani Lhermitte, o których słyszeliśmy mówiącego Pawła Lantier do ciotki, w dzień pogrzebu Dominika Bertin.
Obie dwie one były zachwycające, ale obie zupełnie się od siebie różniły.
Jedna była silna brunetka, bardzo żywa, mniéj niż średniego wzrostu i bardzo pulchna, — mogła ona mieć około ośmnastu lat.
Druga, średniego wzrostu miała dziewiczą twarz blondynki, niebieskie oczy, oblicze nacechowane melancholią, nieporównanym wdziękiem i wytworną dystynkcyą.
Wiemy już — od Pawła Lantier — nazwiska tych ładnych dziewcząt.
Brunetka nazywała się Paulina Lambert.
Blondynka nazywała się Renata; — Renata po prostu, bo na pensyi nie wiedziano jéj rodzinnego nazwiska.
Możeście państwo nie zapomnieli — że opowiadanie nasze rozpoczyna się 20 Października.
W téj porze noce są już bardzo długie; dzień się robi zaledwie o wpół do siódméj z rana.
Paulina i Renata posłuszne wezwaniu dzwonka szkolnego, wstały o saméj szóstéj, spiesznie się ubrały i czekały na drugie dzwonienie wzywające do zejścia do klassy, gdzie się zbierały wszystkie uczennice aa wspólną, modlitwę.
Dziewczęta mając do rozporządzenia kilka chwil, wbrew zakazowi otworzyły okno od pokoju i uchyliły żaluzye, — (chociaż w téj porze powietrze było lodowato zimne), — Paulina Lambert, przez szparę spoglądała w okna więzienia,
Renata bojaźliwsza a może mniéj ciekawa, stała z tyłu za swoją przyjaciółką.
— Paulino, — mówiła do niéj, — doprawdy to co obecnie czynisz, nie jest dobrem... — Gdyby nas zastała przełożona lub która z nauczycielek, byłybyśmy złajane, ukarane i kto wie, czy może nie przeniesione do ogólnéj sypialni z tego pokoiku, w którym nam jest tak dobrze.
— Moja droga! ty się wszystkiego obawiasz — odparła ciemnowłosa pensyonarka ze śmiechem. — Przełożona i nauczycielki pokładają w nas nieograniczone zaufanie, na które, z małym może wyjątkiem, zasługujemy... — One się nawet ani domyślają tego, bądź co bądź, bardzo niewinnego nieposłuszeństwa...
— Dlaczegóż mamy być nieposłusznemi? — zapytała Renata nie przekonana.
— Chciałabym wiedzieć czy on ciągle tutaj spogląda.
— On?... — Któż taki?
— Ty wiesz dobrze... Ten więzień, którego widujemy co rano, od pięciu czy sześciu dni, za kratami celi.
— Ten człowiek, którego błyszczący wzrok nabawia mnie przestrachu?
— Wzrok ten wcale me jest przestraszający, zapewniam cię!... — Ja go znajduję bardzo przystojnym; tego nieszczęśliwego, z jego czarnemi włosami i bladą twarzą! Właściwie nie jest on już tak młody i musi mieć, według mnie, przynajmniéj lat czterdzieści, ale twarz jego, na któréj, jak się zdaje, długie cierpienia wyryły swoje ślady, niezmiernie mnie interesuje... — Jestem pewna, że więzień ten nie jest złodziejem...
— Może to jaki morderca!... — szepnęła Renata ze drżeniem.
— Moja droga, tyś szalona!... najzupełniéj szalona — zawołała Paulina.
— Co chcesz? to jest silniejsze odemnie! — odpowiedziała Renata. — Sam widok tego człowieka mięsza mnie i nabawia drżeniem.
— Ty byś nie powiedziała tego, gdyby była mowa o owym młodym podróżnym z Hotelu Prefektury! — rzekła Paulina z niejaką oschłością.
Renata zarumieniła się aż po białka i szepnęła zaledwie zrozumianym głosem:
— Jakiego podróżnego? Nie wiem zupełnie o kim chcesz mówić.
— Ta! ta! ta! ta!... ty mały milczku!... Chciałaż — byś we mnie wmówić, żeś zapomniała owego podróżnego z ładną twarzą, ciemnemi wijącemi się włosami, delikatnym wąsikiem, czułem i słodkiem spojrzeniem, który cię pożerał wzrokiem ze swoich okien i któregośmy spotkały dwa razy przypadkiem — (czy to tylko na prawdę był przypadek, Renato?) — idąc do kościoła? — Ty, którą miałam za tak szczerą, byłaż-byś tak obłudną, moja droga, że utrzymywałabyś przedemną, iż o nim nie pamiętasz?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.