Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział VIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Żandarmi weszli z Leepoldem Lantier na korytarz zakończony drzwiami, które jeden z żandarmów otworzył i przestąpili próg obszernego pokoju, otoczonego ławkami obitemi skórą.
W głębi stało niewielkie biurko.
Za biurkiem tym siedział urzędnik czytający gazetę.
— Oto jest Lantier... — rzekł do niego żandarm.
— Dobrze, — odpowiedział i urzędnik, — zawiadomię sędziego śledczego... Siadajcie...
I zostawiwszy otwartą gazetę „Journal de l’Aube“ na biurku, znikł za drzwiami.
W trzy minuty powrócił, trzymając w ręku zwitek papierów.
— Trzeba trochę zaczekać, — rzekł. Pan sędzia kończy pilną robotę.
— Dobrze... zaczekamy...
— Proszę wziąść gazetę dla zabicia czasu.
— No, a pan?
— O! ja mam papiery do przepisania na czysto. Nie rób pan sobie subiekcyi...
— Dziękuję.
Żandarm zaczął czytać.
Przez kilka chwil panowało głębokie milczenie; nie było nic słychać, tylko skrzyp żelaznego pióra urzędnika po papierze rządowym.
Leopold Lantier rozmyślał spuściwszy głowę.
— Patrzcie! — odezwał się nagle czytający, — nasz deputowany zachorował...
— Który? — zapytał jego towarzysz.
— Ten co był wybrany na ostatnich wyborach w okręgu Romilly.
— Inżenier, który powrócił z Ameryki?
— Tak jest.
— Pan Robert Vallerand?
— On sam.
Słysząc słowa: „inżenier, który powrócił z Ameryki“ i to nazwisko „Robert Vallerand“, Lantier nagle podniósł głowę a blask jego oczu się podwoił; nadstawił ucha.
Urzędnik mówił dalej:
— Szkodą by go była, gdyby miał umrzeć... — Od pięciu lat jak powrócił Ameryki, przywożąc z sobą majątek, którego cyfra, jak zapewniają przewyższa pięć milionów, świadczy on ogromne dobrodziejstwa departamentowi... — Czy według gazety on jest niebezpiecznie chory?
— Bardzo niebezpiecznie.
— Na co?
— Na chorobę sercową...
— Pewno musiał ją przywieźć z Ameryki... — Ma on dopiéro czterdzieści cztery lat, a śmiało mu można dać sześćdziesiąt... Ja go widuję często, bywa u prokuratora rzeczypospolitéj...
— Miejmy nadzieję, że z tego wyjdzie; ale w przeciwnym wypadku, byłby to znakomity interes dla jego spadkobierców, jeżeli ich ma...
— Ma przynajmniéj jednego, którego ja znam, jest on w moim wieku i nawet rodził się w Troyes. — odparł urzędnik. — Jest-to syn Lantiera byłego adwokata, który się ożenił z siostrą Roberta Vallerand...
— Cóź się stało ż tym Lantierem, o którym pan mówisz? — Czy on już w Troyes nie mieszka? — zapytał jeden z żandarmów.
— Nie; mieszka w Paryżu, gdzie spekuluje skupując place, budując domy...
— Zatem musi być bardzo bogaty?
— Słyszałem, że obraca znacznemi kapitałami, lecz także i to, że majątek jego jest raczéj pozorny niż, prawdziwy i że nie wiele potrzeba aby go zdmuchnąć.
— Phi! to w takim razie pięć milionów by mu się przydały...
— Doprawdy! dachówka srebrna takiéj wagi z przyjemnością spaść może na głowę.
— Czy on sam tylko jest spadkobiercą?...
— Ja nie znam innych.
— Ale adwokat Lantier miał brata...
— Tak jest, Piotra Lantier, który umarł przed siedmnastą lub ośmnastą laty...
— Czy on nie zostawił syna?
— I owszem, zostawił jednego, który poszedł złą drogą, i którego wuj Robert Vallerand (gdyż dwaj Lantierowie pożenili się z dwiema siostrami naszego deputowanego), z pewnością wydziedziczy.
Urzędnik zamilkł i spoglądając na więźnia, który słuchał w milczeniu, dodał zwracając mowę do niego:
— Ale, ale, zdaje mi się, że i ty nazywasz się Lantier?
— Tak jest odrzekł Leopold, i jestem siostrzeńcem Roberta Vallerand, — tym właśnie, który poszedł złą drogą, jak to pan powiedziałeś.
— A więc! mój chłopcze, zbłądziłeś djabelnie, nie udawszy się dobrą. Nie licząc tego, że byłbyś wolnym, miałbyś w perspektywie ładny majątek.
— Prawda!... szepnął ponuro więzień z Clairvaux. Połowę pięciu milionów... gdyż zdaje mi się, mowa była o pięciu milionach, czy tak?
— Co najmniej... Nie licząc zamku Viry-sur-Seine Romilly i przyległego majątku, które same dają piękny dochód....
— A! to wszystko należy do mego wuja?
— Rozumie się a wkrótce może będzie własnością twego stryjecznego brata Paskala Lantier... Jeżeli wierzyć pogłoskom, to trafiłoby mu się właśnie w porę aby go podtrzymać...
— W takim razie tém lepiéj dla niego... Ale Robert Vallerand może żyć jeszcze długo...
— Mamy nadzieję...
Rozmowę przerwał odgłos dzwonka.
Kancelista poskoczył słuchając wezwania sędziego śledczego.
Prawie natychmiast powrócił, pozostawiwszy drzwi otwarte.
— Leopold Lantier... — rzekł.
Jeden z żandarmów wstał i zaprowadził więźnia do gabinetu sędziego śledczego, który się nazywał pan de Gasquel,
Ponieważ indagacya, której miał uledz nie ma żadnego związku z naszém opowiadaniem, poczekamy na powrót Leopolda Lantier, który stawał jako świadek oskarżający dwóch bandytów winnych morderstwa dozorcy więzienia centralnego w Clairvoix.
Indygacya ta trwała dłużéj niż godzinę.
Po upływie tego czasu, więzień wyszedł z gabinetu sędziego śledczego i został odprowadzony do więzienia.
Wydawał się szczególniéj ponurym i zakłopotanym.
Pomimo zimnej pory nie wstąpił do izby ogrzanej i przechadzał się wzdłuż i wszerz po dziedzieńcu mówiąc sam do siebie.
— O niczém się nie wie siedząc w więzieniu! — Robert Vallerand, który powrócił do Romilly, z pięcią milionami, jest blizkim śmierci, bo choroba sercowa nie żartuje! — A ja jestem tutaj! — I z milionów nie będę miał ani okruszyny!! — Wszystko się dostanie w ręce Paskala Lantier, gdy tymczasem ja, całe swoje nędzne życie przepędzę pośród ponurych murów więzienia! umrę w niém, wtedy gdy powinien — bym mieć, przez spadek, połowę pięciu milionów!
Leopold Lantier z wściekłością zaciął pięści, zgrzytnął zębami i ciągnął dalej:
— Ach! gdybym był tylko wolnym! Poszedłbym do tego Roberta Vallerand i umiałbym wymódz, aby cos dla mnie uczynił... Czy by ów milioner mógłby mi odmówić pięćdziesięciu tysięcy franków? — Z tą skromną sumką tak jak on, udałbym się do Ameryki i jak on zrobiłbym majątek.
Gdybym był wolny... — powtórzył. — A więc, czemu nie mam usiłować nim zostać?... — jest to bardzo piękném być dobrze notowanym i spodziewać się ułaskawienia, lecz lepiéj być wolnym! — Młode panienki z pensyi, jestem pewny, interesują się mną i nie odmówiłyby swojéj pomocy... — w ogóle idzie tylko o przepiłowanie kraty... — Cokolwiekby mogło nastąpić w razie niepowodzenia, wahać się nie będę.
Powziął postanowienie!
Wszedł do izby ogrzanéj; obszedł ją wokoło, szukając kogoś oczyma i zatrzymał się przed człowiekiem lat trzydziestu, śpiącym na ławie, którego dotknął ramienia.
Człowiek ów przebudził się, przetarł oczy i podniósł się z ławki.
Leopold dal mu znak i obydwaj wyszli z izby.
— Czego chcesz odemnie? zapytał Leopolda.
— Mam ci coś zaproponować...
— Co?
— Mówmy ciszej, nie trzeba, żeby nas kto słyszał.
— Więc to coś na seryo?
— I bardzo; zatém załóż sobie na głos surdynę... — Mówiłeś mi, że twój termin, nadchodzi za ośm dni.
— Tak jest.
— Gdzie się udasz po wyjściu ztąd?
— Nie będąc oddanym pod dozór policyi powrócę do Paryża.
— Czyby ci się to podobało gdybym ci naznaczył schadzkę?
— Słowo honoru Jarrelonge’a, toby mi sprawiło przyjemność, bo masz minę zucha, z którym można by się porozumieć... — Ale to mi się wydaje djabelnie trudném, a raczéj, że tak powiem, niepodobném.
— Dla tego jestem skazany na czas nieograniczony i że za miesiąc odprowadzą mnie do więzienia centralnego, czy tak?
— Ani słowa!
— Ty wiesz, że ludzie uciekają z więzienia.
— Czy ty myślisz urządzić nogę?
— Tak, jeżeli się nadarzy sposobność.
— A czy się nadarzy?
— To zależy od ciebie.
— Jakto?
— Wszak’ masz pilnik?
— Wiesz o tem dobrze, bom ci go chciał sprzedać za tanie pieniądze aby nie być bez grosza przy wyjściu... Nie podobało ci się...
— Namyśliłem się... — Jeżeli się zgodzisz na umiarkowaną cenę, to kupię... — Ja nie jestem bogaty... Posiadam tylko małe gratyfikacje udzielone mi przez nadzorcę z Clairvaux, u którego zajmuję się pisaniem i nie mogę zostać bez grosza...
— Pilnik, to drogo kosztuje!...
— Wiem o tém dobrze, ale bądź grzeczny... — ja ci to później wynagrodzę...
— Żądałem od ciebie sto franków...
— Nie mam tyle... Daję ci czterdzieści... jeżeli przyjmujesz, to zgoda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.