Zemsta za zemstę/Tom drugi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział IV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Na te ostatnie wyrazy hrabiego, de Terrys uwaga Paskala Lanter podwojoną została.
— Wiesz, kochany hrabio, — rzekł, — że dziwna kuracya prowadzona przez pana tak długo i otoczona taką tajemnicą, jest bardzo kompromitującą...
— Dla kogo? — zapytał starzec spoglądając na mówiącego.
— Ależ dla tych, co cię otaczają.
— Nie rozumiem.
Była to prawda.
Pan de Terrys, w istocie, nie zgadywał myśli Paskala.
Ten ostatni mówił:
— Pańska choroba, pańska odmowa dopuszczenia którego z lekarzy, środki, których sam używasz, ta trucizna zażywana w małych dozach, wszystko mi to przypomina bardzo ciekawy proces, który się rozstrzygnął w Tours, w sądzie przysięgłych...
— Jaki proces? — zapytał ciekawie hrabia.
— Pewien chemik z Loches, uczony, opanowany przez silną chorobę, także odmówił pomocy fakultetu medycznego... — Tak samo jak pan, leczył się tajemniczo za pomocą trucizn, które, jak mu się zdawało, przynosiły mu ulgę, lecz które sprowadziły zupełne wyniszczenie... W chwili gdy mniemał że jest wyleczony, zakończył życie... Jego śmierć obudziła zadziwienie i wydała się sąsiadom podejrzaną... — Bezimienne listy zostały wysłane do prokuratora Rzeczypospolitéj, który nakazał exhumacyę ciała...
„Exhumacya ta nastąpiła.
„Dokonano sekcyi, która wydała rezultat przewidywany.
Okazało się, że nieszczęśliwy chemik z Loches był otruty.
Podczas gdy pan de Terrys słuchał, ciekawość jego zmieniła się w niepokój.
— I, — zapytał nagle, — czy kogo oskarżono o jego śmierć?
— Tak jest.
— Kogo?
Lantier odpowiedział zimno:
— Oskarżono jego żonę, z którą mieszkał sam, nie mając nawet służącéj, i która była daleko młod szą od niego.
Hrabia uczuł jak po jego pargaminowéj skórze dreszcz przebiegał.
— Ależ ta kobiéta była niewinna!? — zawołał.
— Najzupełniéj.
— I nie została skazana?
— Byłaby niezawodnie skazana, gdyby niejedna cudowna okoliczność.
— A okoliczność ta?...
— Przeglądając papiery zmarłego, znaleziono długi memoryał, redagowany codziennie, odnoszący się do wszystkich szczegółów ciekawego postępu jego choroby i środków używanych przez niego do jéj zwalczenia... — Wymieniał on truciznę... — jawność biła w oczy... — wdowa została uniewinniona.
— Pan de Terrys pociągnął przezroczystą ręką po czole zroszoném potem.
— Doprawdy, Lantier, to straszna, rzecz co mi powiadasz! — rzekł trochę drżącym głosem. — Rzeczywiście niepodobna przewidziéć co może nastąpić. Mam przy sobie córkę, która mnie bardzo kocha i starych przywiązanych służących... Gdyby ich oskarżono po mojéj śmierci nie byliby w stanie dowieść swojéj niewinności! Moje niedbalstwo mogłoby być przyczyną niepowetowanych nieszczęść.
— Moje świadectwo... — zaczął Paskal.
— Kto wie, czy przysięgli chcieliby je dopuście! — przerwał hrabia. — Ja piszę Wspomnienia mego życia i moich podróży, wspomnienia, które zostaną wydane po mojéj śmierci, tak jak to sobie zastrzegłem w testamencie... — Chciałem zatrzymać w tajemnicy cierpienia, które mnie tylko dotyczą, zamilczeć o prowadzonéj przez siebie kuracyi, lecz tyś mi otworzył oczy... wypełnię ten brak i to jeszcze dzisiaj...
To mówiąc pan de Terrys otworzył mały stoliczek jednym z kluczy, których pęk wyjął z kieszeni szlafroka.
Wydobył z szuflady gruby rękopis.
— Oto są, te Wspomnienia, — mówił daléj, — do dzisiejszego dnia składają się one z tysiąca dwustu stronic... na tysiącznéj dwuchsetnéj piérwszéj... tu... (i hrabia wskazał palcem białą; zagiętą stronicę), — opiszę fakt, który trzymałem w ukryciu. — Dodam, że twoje opowiadanie jest jedyną przyczyną zmiany mojego postanowienia. — Gdy umrę, — znajdą ten rękppism obok mego testamentu i dowodów majątkowych... — Tym sposobem, niczego, się nie trzeba będzie obawiać, ani dla mojéj córki ani dla sług... — Dziwne są wypadki życia... — Wszystko potrzeba przewidywać, nawet złe, a nade wszystko złe,.. — Zrobię to dzisiaj wieczorem... — Muszę się spieszyć bo czas ucieka a wycieńczenie wzrasta...
I pan de Terrys położył rękopis na stoliku szyldkretowym.
Paskal zachmurzył się.
— Ta rozmowa męczy pana... — rzekł.
— Tak, lecz zarazem wzmacnia... — szepnął hrabia, którego blada twarz uległa zmianie. — Jest-to godzina, w któréj zażywam swoje lekarstwo... — Zobaczysz jak ja to robię... — Nie przestrasz się.
Pomimo słów starca, a może z powodu tych słów, — Lantier nie mógł wstrzymać poruszenia przestrachu.
Pan de Terrys schylił się powoli i z jednéj z szufladek mebla, z którego wydobył swój rękopis, wyjął małą puszkę z kryształu górnego ze złotemi zawiaskami.
Przez kryształowe ściany widać było proszek szarawy, metalicznego wyglądu, wypełniający puszką w dwóch trzecich częściach.
— Tem co jest, możnaby otruć cały Paryż... — rzekł hrabia otwierając puszkę.
— Cóż to jest? — zapytał Paskal ze drżeniem.
— Zasuszony jad krotala, najniebezpieczniejszego z płazów z okolic zwrotnikowych... Dla przygotowania tego lekarstwa, któremu winienem, że widziałem rosnącą córkę, zabito dwa tysiące wężów.
Hrabia zaczerpnął w puszce, końcem długiéj srebrnéj igły, prawie niedostrzeżony atom szarawego proszku i wpuścił go w szklankę ze szkła czeskiego, stojącą pod ręką.
Zamknął maleńki sprzęcik, postawił go na miejscu, wlał na proszek trochę wody, którą zamięszał, wypił mięszaninę i postawił szklankę na tacy.
Paskal patrzał błędném okiem, z drżącemi rękami i wstrzymanym oddechem.
Przez chwilę hrabia wcale się nie poruszył.
Nagle jego ciało zadrżało jak gdyby od galwanicznego wstrząsnienia, poczém twarz mu się skurczyła, członki zesztywniały, głową opadła w tył i oczy stanęły kołem.
Po téj chwilowéj bezwładności nastąpiło gwałtowne wstrząśnienie. Grube krople potu spływały po czole starca, który się wydawał jak gdyby dostał attaku konwulsyi.
Lantier nie mógł opanować ani swego wzruszenia ani przestrachu.
Przez chwilę myślał, że pan de Terrys źle obliczył dozę i że umrze, lecz kryzys zmniejszyła powoli swoją siłę, rysy się wyciągnęły, słaby rumieniec spędził bladość z lica, oczy straciły niepokojącą nieruchomość, członki odzyskały giętkość.
Hrabia obtarł spocone czoło; — uśmiech rozjaśnił jego oblicze i rzekł zwykłym głosem:
— Koniec... aż do jutra...
— Niech mnie pan Bóg zachowa od patrzenia na drugą próbę!... — zawołał Lantier. — To okropne! — Musiałeś pan przed chwilą cierpieć jak potępieniec?
— Tak... to prawda. Przez kilka chwil dokuczające cierpienie przechodzi granice sił ludzkich i każę mi wzywać śmierci, ale to prędko przechodzi. Otóż czuję się daleko lepiéj... — Czuję coś nakształt, dobrobytu, i wzmocnienie sił... — Skorzystajmy z téj chwili i pomówmy o interesach... — Musiałeś odebrać mój list, skoro tu jesteś...
— Tak jest, kochany hrabio... — odparł przedsiębierca, któremu wyraz interesa przypomniał jego położenie.
— Prosiłem cię żebyś przyszedł, bo będąc pewnym, że mi już nie wiele czasu pozostaje do życia, chciałbym się na seryo z tobą porozumieć. — Trzeba aby pomiędzy nami, dopóki żyję, nie było nic dwuznacznego i żeby się nie mogło wyrodzić pomiędzy moją córką i tobą po mojéj śmierci. — Czy mnie zrozumiałeś?...
— Nie zupełnie... — Nie widzę nic dwuznacznego w naszych interesach. — Powierzyłeś mi pan milion, mający być zwrócony w ciągu lat pięciu, w ratach po dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków... Opłata procentów ma mieć miejsce razem z opłatą rat. — Trzydziestego piérwszego przyszłego grudnia, mam panu zapłacić dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków kapitału i pięćdziesiąt tysięcy procentu...
— Czy będziesz w możności? — zapytał nagle hrabia wlepiając oczy w mówiącego.
Ten znowu odpowiedział z pewnością.
— Zapewne, że będę w możności. — Spodziéwam się, że pan o tém nie wątpisz...
Pan de Terrys nie zdawał się słyszéć tego ostatniego zdania, które jednak wymagało potwierdzenia.
Zamiast odpowiedzi, mówił daléj:
— Czy pamiętasz warunki umówione w naszym akcie, przez nas podpisanym, — na wypadek mojéj śmierci.
Pewność nie opuszczała Paskala.
— Warunki te mam przytomne w pamięci, — rzekł tonem swobodnym. — W ośm dni po objęciu spadku przez pannę Honoryę de Terrys, obowiązany jestem wypłacić jéj milion całkowity, albo raty pozostałe do spłacenia...
— Dobrze... — A będziesz-że w możności zapłacenia całkowitej summy w niedługim terminie?
— Zapewniam i dowiodę tego w razie potrzeby... Ale pozwól się pan zapytać panie, hrabio, z jakiego powodu zadajesz mi pan te pytania, które mnie dziwią, gdyż umowa nasza jest formalna, niewzruszoną i nie daje powodu do dwuznaczności, jak to przed chwilą mówiłem.
— Zapewne, interesa są w porządku, — rzekł pan de Terrys, — ale chciałem miéć zapewnienie z twoich ust, że w razie mojéj rychłéj śmierci będziesz w możności dotrzymać zobowiązań zaciągniętych względem mojéj córki... — To zapewnienie samo tylko mogło odpędzić z mojéj myśli wątpliwości zrodzone przez niekorzystne pogłoski.
Lantier zbladł.
— Niekorzystne pogłoski?
— Tak.
— Jakie?
Hrabia zawahał się.
— O mów pan, proszę! — zawołał przedsiębiorca. — Attakują mnie! Powinienem o wszystkiém wiedziéć, chcąc się skutecznie bronić potwarzy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.