Zemsta za zemstę/Tom drugi/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział III
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Hrabia zamieszkiwał na bulwarze Malesherbes, mały pałacyk przyległy do parku Monceau.
Przedsiębiercę przyjęła Honoryna de Terrys.
Zdawała się być zdziwioną jego odwidzinami.
— Jesteś pan rzadkim gościem, kochany panie Lantier, — rzekła.
— Racz pani wybaczyć... — Liczne i ważne interesa tak dalece zajmują mi czas, że mi go niezostaje na przyjemność... — Nawet muszę przyznać, że gdybym dziś zrana nie był odebrał od ojca, pani listu, nie miałbym w téj chwili przyjemności ją widzieć...
— Ojciec pisał do pana? — rzekła dziewica widocznie wzruszona.
— Tak pani... i to nagląco... — To też nietracąc ani minuty, pośpieszyłem z wypełnieniem jego życzenia. Spodziewam się, że go zastanę w lepszém zdrowiu.
Honoryna potrząsła główą.
— Niestety! nadzieja pańska się nie ziści, kochany panie... — odparła.
— Czy hrabia ma się gorzéj?
— Daleko gorzéj... — Od kilku dni stan jego mnie boleśnie niepokoi; o sam, jak mi się zdaje, doświadcza jakiejś niespokojności... — Czuje zmniejszenie się sił i przyznaje się do tego, co mu się dotychczas nigdy nie trafiało...
Skronie paskala Ląntier zwilżyły się zimnym potem.
— Co pani mówisz? — wyjąkał ukrywając swoje pomięszanie pod pozorem smutku.
— Prawdę, panie Lanier.
— Jednak pani nie sądzisz aby niebezpieczeństwo było blizkiem.
— Przeciwnie, uważam je za bardzo blizkie... Ojciec mój fizycznie jest wycieńczony... — zgaśne on w sposób nagły, zachowując do ostatniej chwili zupełną przytomność umysłu. — Jeżeli pana prosił o przybycie, to zapewne aby pomówić o interesach, gdyż jak mi się zdaje panowie macie wspólne interesy skoro ojciec umieścił w pańskim domu pieniądze...
— Tak jest pani, i jestem gotów zdać mu rachunek, który go musi zadowolnić...
Honoryna skłoniła się i rzekła:
— Cokolwiek pana sprowadza, jestem rada że pana widzę... — Chciałam się pana spytać co słychać u siostry pańskiej żony.
— Małgorzaty Bertin?
— Tak jest.
— Nic nie wiem.
— Jakto?
— Nie widziałem jéj od chwili, gdym, tak samo jak pani, był na pogrzebie nieboszczyka Bertina, jéj męża mało godnego pożałowania i mało żałowanego...
— Zatém pan nie wiesz o tém, że jéj nie ma?
— Czy wyjechała, z Paryża? — zawołał Paskal.
— Nazajutrz po pogrzebie. — Dowiedziałam się o tém wczoraj, będąc u niéj w domu...
— Anim się tego domyślał i mój syn. który musi o tém wiedziéć, wcale mi o tém nie wspominał... Gdzie ona jest?
— Jéj służący utrzymują że nie wiedzą... zarówno jak długo jjé podróż potrwa... ale tak odpowiadając, może stosują się do rozkazu.
Wyszedłszy od pana de Terrys udam się do siostry mojéj żony i dowiem się...
— Będę panu wdzięczna za nowiny o Małgorzacie... — Czy pan chcesz abym pana zaprowadziła do ojca?
— Proszę pana o to.
Honoryna zaprowadziła przedsiębiorcę do gabinetu hrabiego i uchyliła drzwi mówiąc:
— Ojcze, przyprowadzam ci pana Paskala Lantier...
Pan de Terrys, siedząc a raczej na pół leżąc przy kominku w ogromnym fotelu, wykręcił ku Honorynie bladą twarz otoczoną długiemi, białemi włosami i odpowiedział:
— Dobrze moje dziecię... — Wejdź, kochany Paskalu.
Szwagier Małgorzaty przestąpił próg.
Dziewczę pocałowało ojca w czoło, ukłoniło się Lantierowi i wyszło zamykając drzwi za sobą.
Gabinet pana de Terrys był to duży pokój obity ciemno zielonym aksamitem z firankami i portjerami z téj saméj i tego samego koloru, tkaniny.
Ściany jego zajęte były przez duże szafy oszklonéj hebanowe z ozdobami z mosiądzu i zawierające rzadkie książki i ciekawe drobiazgi, przywiezione ze wszystkich krańców świata, przez hrabiego, którego prawie całe życie zeszło na dalekich podróżach.
Kilka obrazów dawnych mistrzów i kosztowna broń zagraniczna wypełniała odstępy pomiędzy szafami.
Na środku gabinetu stało duże biuro dębowe delikatnie rzeźbione, — prawdziwy przedmiot sztuki, a na niém leżał stos książek, broszur i papierów różnego rodzaju.
Po nad kominkiem w lustrze weneckiém obwieszoném draperyą aksamitną odbijał się zegar i świeczniki z szesnastego wieku.
Nakoniec, pomiędzy kominkiem i fotelem hrabiego, na małym stoliczku z czerwonego szyldkretu indyjskiego, zamkniętym na zamek cyzelowany jak klejnot, stała taca z kryształu czeskiego ze szklanką i łyżeczką srebrną pozłacaną.
Pan de Terrys leżący prawie w swoim wielkim fotelu, miał lat sześćdziesiąt, lecz można mu było dać ośmdziesiąt.
Ręce jego i twarz były nadzwyczaj chude. — Skóra wyciągniętą i że tak powiemy wygarbowana obciągała, kości.
Bródna długa i biała tak jak i włosy otaczała tę twarz szkieletu. — Oczy miał szkliste a usta blade. — Tylko głos był pełny i dźwięczny.
Długi szlafrok z czerwonej flaneli owijał wyschłe członki starca i dawał mu pozór niby fantastycznej osoby, wyjętéj z opowiadań Hoffmana.
— Pójdź, kochany Paskalu, — rzekł wskazując gościowi krzesło stojące naprzeciwko. — Pójdź i siadaj... Dziś nie mogę wyjść na twoje spotkanie... Od kilku dni nogi mi bardzo nie dopisują i chociaż moje ciało jest lekkie, są niezdolne do udźwignięcia jego ciężaru.
Jednocześnie wyciągnął prawie przezroczystą rękę do Paskala, który ją ujął i uściskał patrząc osłu piały na gospodarza.
Przerażała go zmiana jaka zaszła od czasu jego ostatnich odwiedzin.
Honoryna nie łudziła się, widząc złą wróżbę w takiej ogromnéj zmianie.
Życie trzymało się tego zużytego ciała tylko niewidzalną prawie nitką, gotową się zerwać.
Lantier umiał ukryć zadziwienie.
— Chwilowe osłabienie, którém się nie ma co niepokoić... — odrzekł.
Pan de Terrys potrząsł głową i odpowiedział:
— Zwiastun blizkiego końca... Lampa już nie ma oleju i zgaśnie...
— Nie wierzę temu!... Przesadzasz hrabio!...
— Widzę rzeczy jak są.
— Co myślą lekarze?
Hrabia wzruszył ramionami i zawołał prawie z gniewem:
— Czy nie myślisz przypadkiem, że ja tu wpuszczam tych szaleńców, tych patentowanych przekupniów szkodliwych lekarstw, tych niby-uczonych, z których najzdolniejszy nie byłby w stanie przedłużyć mego życia na jedną godzinę?
Lantier znowu ukrył swoje zadziwienie.
— Wiedziałem, — rzekł, — iż lekarze napawają się niewielką ufnością, lecz: nie sądziłem, aby twója antypatya była tak głęboką i według mnie jesteś wiele winien, spuszczając się na własne tylko światło. Cóż u djabła, w sześćdziesięciu latach, nie jest się jeszcze zgrzybiałym starcem!... Mógłbyś miéć długie lata życia przed sobą, ale trzeba zwalczać chorobę... Wierz mi, przyznaj się do winy i wezwij lekarzy...
— Nigdy! — odparł gwałtownie pan de Terrys. — Gdybym się oddał w ich rece, jużbym od dziesięciu lat był w grobie...
— Paradoks, kochany hrabio!...
— Najzupełniejsza prawda! — Choroba, która mnie zabije wzięła początek w klimacie różniącym się od naszego. — Lekarstwa, których użycie zalecają adepci. Fakultetu, nie mogłyby jéj zwalczyć, a te osły w rogatych czapkach, nawet się nie domyślają prawdziwych lekarstw... — Gdym powrócił z Indyj z zarodkiem gorączki palącéj krew i wysuszającéj szpik, medycyna europejska nie, mogła nic dla mnie... — Czyniąc to co potrzeba było, przedłużyłem, swoje życie o dziesięć lat.
— Pan!! — szepnął Paskal.
— Tak, ja! — Zamknąłem drzwi przed doktorami, lecz nie pozostałem bezczynnym. Zwalczałem chorobę z energią przez długi czas zwycięzką... — Czy to pana dziwi?...
— Przyznaję, że nawet bardzo... — Wiadomo mi żeś pan odbywał długie studya.:. Ale o umiejętności lekarskiéj nie wiedziałem...
— W Indyach każdy jest swoim własnym lekarzem... — W produktach krajowych znajduje się ulga i uzdrowienie...
— Nie jesteś pan w Indyach.
— Nie, alem ztamtąd przywiózł lekarstwo, które, jak ci powtarzam, podtrzymywało mnie przez lat dziesięć...
Paskal Lantier słuchał hrabiego z bardzo żywą ciekawością. Pan de Terrys mówił daléj.
— Gorączka nabyta w Indyach zabija w kilka miesięcy jeżeli jéj się nie zwalcza bezzwłócznie i ciągle wiadomém lekarstwem... — Zwalczałem ją i odnosiłem zwycięztwo o ile mogłem. — Gdyby lekarze zrobili na mnie sekcyę, wnieśliby niezawodnie żem został otruty, gdyż lekarstwo, którego małą ilość co dzień zażywam jest straszliwą trucizną... Ale ta trucizna przedłuża mi życie a lekarstwa waszych lekarzy śmierć by mi przyśpieszyły!...
— To straszne!... — szepnął Lantier.
— Dla czego?
— Mógłbyś się pan zabić...
— Niepodobna!... ja znam dozy...
— I panna Honory na na to pozwoliła.
— Nie mów o tém Paskalu. — Moja córka nie wie jakiemu lekarstwu ja zawdzięczam iż jeszcze żyję na świecie... — Obciąłem żyć, aby widziéć jak wyrośnie. — Postarałem się o życie sztuczne i dosiągłem celu... — Odchodzę, gdy żądanie moje skończone... — Honorynę nieba obdarzyły stałym charakterem, duszą wybraną, dobrem sercem... Nie boję się już o nią. Mogę odejść spokojny...— Ty jesteś péerwszym, komu mówię o tych rzeczach... — Ożywiłem się z powodu lekarzy, których sprawy broniłeś, i powierzyłem ci swoją tajemnicę, tajemnicę do dzisiaj dobrze strzeżoną, gdyż nikt nie wie, jakiemu zabójczemu lekarstwu zawdzięczam dziesięć lat życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.