Zemsta za zemstę/Tom drugi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział II
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Na całéj długości wagonu panowało wielkie zamieszanie.
Słychać było jak szyby zsuwano, otwierano drzwi.
Głosy drżące z przestrachu odzywały się to z téj to z owéj strony, zadając niezrozumiałe pytania.
Z kolei zapytąłą Renata.
— Mój Boże, to jest panie? — GCzy jesteśmy w niebezpieczeństwie?
Lentier drugi raz odpowiedział:
— Nic nie wiem.
Nie kłamał.
Nie mógł sobie wytłómaczyć wystrzałów i trzymania pociągu.
Jedno mu się tylko wydawało widoczném, że w téj chwili nie mógł swego projektu przyprowadzić do skutku.
— Pójdę się dowiedziéć — dodał.
Poczém wychodząc z przedziału, który zamknął, udał się ku przedziałowi zajmowanemu przez siebie, i spiesznie zrzucił ubiór kontrolera biletów.
Krzyki i zapytania się mięszały.
Z drzwiczek wyglądały twarze, blade ze strachu albo czerwone z gniewu.
Żądano wyjaśnień; — domagano się ich od osłupiałéj służby, zdajacéj tracić głowę.
Nareszcie prowadzący pociąg odpowiedział:
— Petardy były położone, aby się zatrzymać. Śnieg całkiem zasypał drogę... Daléj jechać niepodobna.
Wyrazy te przyjęte były wybuchem przekleństw.
— Milion djabłów!... — mówił do siebie Leopold. — Wszystko miało się skończyć i wszystko trzeba na nowo zaczynać!... nie ma szczęścia!....
— Gdzie my jesteśmy? — pytały pomięszane głosy.
— O dwa kilometry od Maison Rouge.. — odpowiedział nadkonduktor. — Zawiadomię, że jesteśmy w kłopocie i zawezwę pomocy, która jak sądzę, niedługo nadejdzie...
Urszula i Renata wyrzekały na to nieprzewidziane opóźnienie, ale walka z żywiołami była niemożliwą, — trzeba się było zręzygnować.
Co minuta strzelamy petardy, para bezustannie gwizdała! dwóch ludzi nie zważając na śnieg, który dochodził za kolana, udało się w kierunku Maison Rouge.
W półtoréj godziny po ich odejściu nadeszła pomoc, pod postacią oddziału robotników, niosących pochodnie i narzędzia.
Szło o oczyszczenie na jakie sto metrów drogi, którą zagradzała zaspa śniegowa.
Około trzecijé z rana pociąg wyruszył w drogę, doszedł powoli do Maison Rouge, ale daléj iść nie, mógł, gdyż telegraf zawiadomił, że droga pomiędzy Nangis i Grandpuits była nic do przebycia.
Podróżni musieli wysiąść, wyszukać sobie schronienia i czekać.
Renata i pani Sollier były chwilowo ocalone.
Wysiadły tak samo jak wszyscy.
Leopold trzymając walizę w ręku nie tracił ich z oczu.
Robiło się strasznie zimno: — termometr wskazywał dwadzieścia stopni niżéj zera.
Z trudnością iść można było po miejscach, gdzie śnieg zwiany wiatrem, zostawił pokład szronu tworzącego gołoledź.
W sąsiedztwie dworca Maison Rouge było oświeconych i otwartych kilka hoteli.
Parobcy i służące przybiegali ofiarując swoje usługi podróżnym i ciesząc się z niespodziewanéj gratki.
Nagle dał się słyszeć krzyk i jakaś kobiéta tracąc równowagę przewróciła się na oślizgłą ziemię.
Kobiétą ową była Urszula Sollier. — Zdawało się, że bardzo cierpi i nadaremnie usiłowała się podnieść, jednakże nie wypuściła skórzanego woreczka z ręki.
Renata, nieprzytomna z przestrachu, uklękła przy niéj w śniegu, wołając o pomoc.
Nadbiegła służba hotelowa i podróżni.
— Trzebaby doktora, — rzekł ktoś — może się ta pani niebezpiecznie zraniła.
Zawiadowca przewidując jaki wypadek, zawezwał jednego z lekarzy miejskich.
Lekarz tenbył na miejscu. — Usłyszał krzyk wydany przez Urszulę i nadbiegł.
— Zanieść tę panią do którego z najbliższych hoteli — zawołała — ja ją zaraz opatrzę...
Dwóch garsonów z Hotelu kolejowego podniosło panią Sollier i ostrożnie zaniosło do ogólnéj sali zakładu, gdzie została posadzona w fotelu.
— Bądź spokojna, moje dziecko, — rzekła do zapłakanej Renaty, — zdaje mi się, że to nie jest nic ważnego, chociaż mnie bardzo boli...
— Co się to pani stało? — zapytał lekarz.
— Pośliznęłam się... chciałam się utrzymać i lewa noga skręciła się podemną...
— Gdzież panią najwięcéj boli?
— W kostce.
— Zobaczymy... — rzekł doktor, poczém zwracając się do służącéj dodał: — Proszę cię, zdejm pani obuwie...
Służąca zdjęła futrzany bucik Urszuli, pończochę szarą wełnianą — i obnażyła nogę mocno w kostce spuchniętą i rozpaloną.
— Zwyczajne stłuczenie... — rzekł lekarz obejrzawszy uważnie, — rzecz bagatelna... dosyć będzie — ośmiu dni spoczynku do zupełnego wyleczenia.
— Ośm dni, — zawołała Urszula pognębiona.
— Ech! pani, powinszuj sobie! — Gdyby to było złamanie albo wywichnienie, trzeba by leżyć nieruchomie nie dnie, lecz miesiące.
Doktór przyłożył kompresy z zimnéj wody i kazał, aby dla chorej śpiesznie przy gotowano łóżko.
— Zostawiłem dwa przyległe sobki pokoje... — Opowiedział gospodarz, — panie je zajmą obiedwie.
Urszulę zaniesiono na pierwsze piętro gdzie Renata przy pomocy służącéj rozebrała ją i położyła do łóżka.
Leopold Lantier na pół ukryty za gromadką podrożnych, z uwagą przysłuchiwał się słowom doktora.
Dowiedziawszy się, że do wyleczenia pani Sollier było koniecznie potrzeba ośmiu dni czasu, zgodził się z wypadkiem, który mu wstrzymał projekta i pomyślał sobie, że mając przed sobą, cały tydzień pewno znajdzie jaki dobry sposób sprzątnięcia obudwu kobiét, bez narażenia swojéj osoby.

Urządził się więc tak, aby resztę nocy przepędzić w oberży w fotelu, przed kominkiem ogólnéj sali i odbudowanie swoich planów odłożył do jutra.

∗             ∗

Cztery dni upłynęło od zawarcia układu pomiędzy Paskalem Lantier i nikczemnym zbiegiem z więzienia w Troyes — strasznego układu, skazującego na śmierć Urszulę i Renatę i czyniącego inżeniera wspólnikiem bandyty, któremu dostarczył pieniędzy dla doprowadzenia do skutku swego złowrogiego zamiaru.
Paskal Lautier nie domyślał się, że nieznajomy i jego kuzyn Leopold był jedną i tą samą osobą.
W chwili gorączki, zdecydowany na wszystko, dla uchronienia się od ruiny, bankructwa, sądu przysięgłych, więzienia, przyjął on usługi tęgo człowieka, ale skoro raz się mniemany Valta oddalił, przedsiębiorca zapytywał się siebie, czy jaki nędznik, pochwyciwszy jego tajemnicę, nie podszedł go i zręcznie nie naciągnął...
Wyjątek z „Petit Journal“, pozostawiony w jegorękach przez Leopolda, utrzymywał wprawdzie, że Robert Vallerand, deputowany z Aube, umarł, ale to wcale nie dowodziło rzeczywistości szczegółów udzielonych przez przychodnia, i autentyczności przyrzeczonych milionów.
A nawet, czy śmierć była prawdziwą?
Mylą się korrespondenci nawet najlepiéj poinformowanych dzienników; — wiadomość mogła być przedwczesną.
Nazajutrz Paskal pożerał wzrokiem pisma perjodyczne.
Potwierdzały one zgon Roberta Vallerand.
Pewność, że Valta nie skłamał pod tym względem, cokolwiek uspokoiła przedsiębiorcę.
Spokojniejszy czekał na wiadomość od swego wspólnika.
— Z pewnością, — myślał — Valta nie może działać nie tracąc ani minuty... — musi on układać plany, wynajdywać sposoby wykonania i czekać właściwéj chwili, nie ryzykując tego, udanie się czego, mógłby narazić przez zbytek pośpiechu... Gdyby mu się przypadkiem nie udało, gdyby nie mógł dziedziczce przeszkodzić w przyjeździe, żegnaj ułudne zjawisko! Żegnaj nadziejo, jedyna podporo mojéj odwagi! — W miejsce ocalenia, upadek!
I znowu, ufność jego zmieniła się w najdotkliwszy niepokój.
Gdy na trzeci dzień z Romilly nie nadeszła żadna wiadomość, niepokój ten doszedł do szczytu.
Dzienniki departamentu l’Aube, które przeglądał w czytelni, powiększały ten niepokój.
Dzienniki te donosiły, że po pogrzebie deputowanego, w zamku Viry-sur-Seine zostało wszystko opieczętowane.
Co Paskalowi wypadało uczynić?
Czy miał się zgłosić jako sukcessor?
Z pewnością nie, bo taki krok zniweczyłby plan jego wspólnika.
Trzeba się więc było uzbroić i nie dawać znaku życia przed otrzymaniem instrukcyi od Valty.
Przedsiębiorca, wracając na ulicę Picpus z czytelni, zastał list, który niepokój jego po większy! do ostatka.
List ten pochodził od pana de Terrys.
Ojciec Honoryny prosił przedsiębiercę, aby bez z włoki pospieszył do niego.
Forma tego listu była prawie rozkazującą.
— Czego u djabła on może chcieć odemnie? — pomyślał Paskal marszcząc brwi. Termin opłaty procentów i raty jest jeszcze daleki... Od dziś do trzydziestego pierwszego grudnia, spadek po Robercie Vallerand będzie w mojém ręku i kłopoty znikną. Jeszcze raz, co on może żądać i zkąd ten ton rozkazujący?...
Paskal Lantier utrzymywał, — nie bez zasady, że niepewność jest ciężką męczarnią.
Na prędce zjadł śniadanie, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do pana de Terrys.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.