Zbuntowane i zwyciężone/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“,
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
„KAPITAN STENERSEN”.

W pół roku po podróży „Oceanu” z zesłanemi, wyszedł z Hamburga w daleką podróż olbrzymi okręt handlowy, na którego rufie błyszczał biały napis „Kapitan Stenersen”. Sam Stenersen prowadził swój okręt.
Po odstawieniu van-Haagena do Holandji, po upływie trzech miesięcy kapitan otrzymał wiadomość, że grupa kapitalistów zakupuje jego djamenty.
Suma, którą otrzymał, równała się ogromnemu majątkowi, i pozwoliła mu zakupić wspaniały okręt najnowszego typu, naładować go najrozmaitszemi towarami, i zwerbować doświadczoną załogę z ludzi, znających wszystkie morza naszej ziemi.
Wyjście „Kapitana Stenersena” z hamburskiego portu było poprostu zdarzeniem. Tłumy ludzi napełniły nadbrzeżne bulwary, aby obserwować szybki bieg pięknego okrętu, zbudowanego przez najlepszych mistrzów budowy okrętów w Niemczech, a teraz będącego pod rozkazami Stenersena, — szczęśliwca, który przypadkowo stał się właścicielem ogromnego majątku, dorównującego kapitałom kilku światowych firm, które gromadziły swe bogactwa wiekami przedsiębiorczości i pracowitości.
Stenersen zaś, stojąc na szczycie wysokiego mostku kapitańskiego, spokojnym i pewnym wzrokiem patrzał na bogate miasto i cały las okrętowych kominów i masztów. Ciemno-zielona flaga z dwoma łamanemi linjami (znak dalekiej podróży) powiewała nad „Kapitanem Stenersenem”.
Na pokładzie okrętu, wiozącego pełny ładunek, oprócz załogi i oficerów, było także około 400 pasażerów, udających się do północno-zachodnich portów afrykańskich, i dwuch gości komendanta.
Jeden z nich był dawnym przyjacielem rodziny Stenersena. Był — to stary już człowiek, profesor Reinert, znany chemik i lekarz, który przyjął na siebie obowiązki okrętowego doktora.
Stenersen namówił go do tej podróży obiecującej nowe i niedoznane dotąd wrażenia, albowiem cenił Reinerta, jako człowieka zawsze spokojnie myślącego, a także szczerze mu oddanego, który w tej wyprawie na wyspę Harveya mógł oddać wielkie usługi.
Drugim był młody dziennikarz, człowiek śmiały, wesoły i beztroski, Jan Karol Karlsen. Nazwisko jego niedawno stało się znanem na całej ziemi, albowiem ten szalenie śmiały człowiek przewędrował sam jeden ogromną szczelinę, powstałą na terenie Północnego Uralu. Podróż ta zajęła młodemu dziennikarzowi około dwuch tygodni, w czasie których zszedł on na pięć wiorst w głąb ziemi, odkrywszy po drodze morze nafty, z niewyczerpanemi źródłami ropy i górskiego wosku.
Stenersen znał go już dość dawno, jeździli kiedyś razem do Brazylji, gdzie na łódce przedsięwzięli wyprawę w górę Amazonki, i przeżyli razem niebezpieczeństwa, czyhające na ludzi w dziewiczych lasach Brazylji.
Dowiedziawszy się o prawdziwym celu podróży „Kapitana Stenersena”, Karlsen przybiegł do komendanta i głośno, z zapałem wyrażając swój zachwyt, błagał go, aby mu wolno było także pojechać.
Dla marynarza taki towarzysz był poprostu skarbem. Wytrwały, niezwykle śmiały, sprytny i namiętnie wielbiący wszelkie niebezpieczeństwa i przygody, Karlsen mógł być bardzo pomocnym w różnych okolicznościach.
Stenersen jednak w czasie całej długiej podróży był ustawicznie wzburzony i niespokojny, a wzburzenie to rosło w miarę, jak okręt zbliżał się do południowego krańca Afryki. Spieszyć zaś nie było jeszcze powodu. Tam, nad południowym Lodowatym Oceanem, za kołem polarnem, srożyła się jeszcze zima, — a zwarte lodowe pola, milczące i pustynne, które zaczynały się na paraleli wysp Grahama, zamykały dostęp do nieszczęsnych wygnanek, pozostawionych pod władzą polarnej zimy. Czasami od pól tych i lodowych gór odrywały się ogromne słupy, i podchwycone prądem, majestatycznie płynęły na północ jak białe widma z siedliska śmierci, aby powoli topnieć u przylądka Horn, lub przy grupie wysp Buvê.
Przeczekując ten czas przymusowej bezczynności, „Kapitan Stenersen” zarzucał kotwicę w najrzadziej odwiedzanych, zachodnio-afrykańskich portach, i prowadził handel z tuziemcami, i rzuconemi tutaj przez los i politykę europejczykami. Tak więc odwiedzono wyspę Bisagossę, liberyjski port Monrowji, naprzeciw ujścia Nigru, gdzie Karlsen nabył cały kosz glinianych naczyń, napełnionych jadem żmij, pająków i tropikalnych roślin.
Odwiedzono także portugalskie porty wysp Do-Principe i św. Tomasza, sprzedano wiele materjałów sukiennych i emaljowanych naczyń włochom na Fernando-Po, zwiedzono brzeg niebezpiecznej z powodu błot niewysychających Loangi, gdzie częściej spotyka się żmije, niż przeżartych febrą ludzi, i wreszcie odwiedziwszy Benguelę i Mossamedes, gdzie sprzedano resztę towarów, postanowiono oczekiwać wiosny polarnej w angielskim miasteczku portowem Schepmansdorf, leżącem prawie już na zwrotniku Koziorożca.
Zatrzymawszy się w tym porcie i zameldowawszy się miejscowym władzom, Stenersen zdał komendę swemu starszemu pomocnikowi, a sam w towarzystwie profesora Keinerta i Karlsena, zabrawszy z sobą trzech marynarzy i przewodnika, postanowił przedsięwziąć wyprawę w góry Damarskie, oddzielające od Atlantyku bezpłodny kraj hotentotów.
W czasie, o którym mowa, hotentotów niemal już nie było. Przyczyną wymarcia tego, licznego niegdyś i wojowniczego, ludu, były choroby i ciężkie roboty w kopalniach węgla, leżących w północnej Namace i należących do niemieckiej firmy „Johann Kohl i Henryk Mauss”, która była wtedy jednem z najpotężniejszych światowych przedsiębiorstw węglowych. Kraj hotentotów, wyniszczony i wyczerpany, przestał już interesować kulturalnych przedsiębiorców, a przeto był teraz krajem najzupełniej niezorganizowanym, w którym nawet dawne drogi kołowe uległy zniszczeniu, zarosły krzakami, wysokiemi kolozastemi kaktusami i ostrą, wijącą się trawą.
Wszystkie zaś ziemie wymarłego ludu należały teraz do trzech rodów, wywodzących swój rodowód od dwuch rządzących niegdyś dynastyj wodzów, i od kasty kapłanów.
Stenersen chciał poznać okolice Damary, albowiem tu właśnie, w razie powodzenia, w tych pustynnych miejscowościach można było ukryć zesłane na wyspę Harveya kobiety.
Nabywszy konie i wziąwszy przewodnika — ochotnika z Goldessy, Stenersen z towarzyszami ruszył z Schepmansdorfu na wschód, aby natychmiast wejść w głąb gór Damarskich. Wędrówka po równinie, powoli lecz ustawicznie wznoszącej się, i przechodzącej stopniowo w kamieniste wzgórza, nie była zajmująca. Pomiędzy kaktusami i krzakami o twardych, jak skóra, liściach, żyły tylko żmije. To były przeważnie „tajty”, nieruchawe, leniwe żmije około 4-ch metrów długości, z czarnemi kolcami na szarej, łuszczącej się skórze. Czasami w zaroślach dawało się słyszeć głuche, warkliwe grzechotanie, i wtedy przewodnik ze strachu przysuwał się do europejczyków i szeptał:
— „Pimchaj”, grzmiąca żmija... zaraz wyjdzie. —
Lecz żmije nie wychodziły z zarośli i kryły się w nich, przestraszone krokami i rozmową kilku ludzi.
Do samego Otiimbigue podróżnicy nie napotkali ani jednego osiedla tak niegdyś licznych i wojowniczych hotentotów. Zato obraz zniszczenia był najzupełniejszy. Często posuwać się trzeba było przez ciasne przesmyki wśród gór, powierzchnia których była grudami ziemi, zmieszanej z węglowym pyłem. Gdzieniegdzie widne były wejścia do dawno opuszczonych szybów. W nich rosły już Kaktusy, zakładały swoje siecie czerwone pająki „Hain”, i gnieździły się wielkie zielone jaszczurki i małe, zwinne żmije. Cały kraj nosił ślady wysilonej, drapieżnej działalności człowieka, cały kraj był spustoszony i zniekształcony. Zaś obok zrujnowanych lub spalonych dawnych urządzeń widniały, gdyby znak odkupicielskiej ofiary, długie rzędy grobów. Nad niektóremi z nich ocalały jeszcze kamienne i żelazne pomniki i płyty. Na ocalonych gdzieniegdzie deseczkach można było przeczytać nazwiska ludzi, którzy tu zmarli przeszło sto lat temu. Były to nazwiska niemieckie, francuskie, włoskie, hiszpańskie i angielskie.
Stenersen pomyślał, że ci ludzie przyszli tutaj, do kraju biednych, ciemnych tuziemców, przynieśli z sobą śmierć i zniszczenie, i zniszczywszy ziemię niegdyś bogatą, zabrawszy wszystkie jej skarby, umarli, zabici śpiączką, złą febrą, jadem żmij lub zatrutych strzał tubylców, doprowadzonych do rozpaczy.
To złoto — jak zawsze — żądało ofiary.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.