Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część szósta/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII

Tego samego dnia, ale już wieczorem, o godzinie siódmej, Raskolnikow zbliżał się do mieszkania swoje matki i siostry, do tego samego mieszkania w domu Bakelejewa, gdzie je umieścił Razumichin. Wejście na schody były od ulicy, Raskolnikow zbliżał się, ciągle jeszcze tamując kroki i jakby wahając się: wejść czy nie wejść? Ale za nic by się nie wrócił, postanowienie było nieodwołalne.
— Przytem wszystko jedno, one jeszcze o niczem nie wiedzą — myślał — a mnie przyzwyczaiły się uważać za dziwaka...
Ubranie miał okropne: całe zabłocone, po całonocnym deszczu, podarte, zmiętoszone. Twarz jego była zmieniona do niepoznania wskutek zmoczenia, niepogody i oniemal dwudziestoczterogodzinej walki z samym sobą. Całą tę noc spędził on sam Bóg wie gdzie. Ale przynajmniej zdecydował się.
Zastukał do drzwi, otworzyła mu matka. Duni nie było. Nawet służąca gdzieś wyszła. Pani Pulcherja zrazu oniemiała z radosnego zdumienia; potem porwała go za rękę i wciągnęła do pokoju.
— Nareszcie jesteś! — zaczęła, jąkając się z radości. — Nie gniewaj się na mnie, Rodziu, że cię tak głupio spotykam, ze łzami: ja się śmieję, nie płaczę! Nie, cieszę się, ale mam takie głupie przyzwyczajenie, że mi łzy płyną. To od śmierci twojego ojca. Siadajże, mój drogi, musiałeś się zmęczyć, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił.
— Byłem wczoraj na deszczu, mateczko — zaczął Raskolnikow.
— Ależ nie, nie! — przerwała mu stara — myślałeś, że zaraz zacznę cię badać, przez kobiecą ciekawość, nie bój się. Ja rozumiem, wszystko rozumiem, nauczyłam się już teraz po tutejszemu i doprawdy sama widzę, że tu jest rozumniej. Raz na zawsze zrozumiałam, że gdzież mnie tam sądzić twoje postępki i domagać się od ciebie zdania sprawy? Może ty masz Bóg wie jakie interesy i plany w głowie, a może i jakie myśli roją ci się; i miałabym cię trącać w łokieć: o czem myślisz? Ależ... Ach Boże! Pocóż się rzucam, jak szalona... Widzisz, Rodziu, ja twój artykuł odczytuję już po raz trzeci, przyniósł mi go pan Dymitr. Ażem krzyknęła, jak go zobaczyłam; jakże jestem głupia, pomyślałam sobie, oto czemże on się zajmuje, oto rozwiązanie zagadki! Uczeni zawsze są tacy! Może on ma nowe myśli w głowie, może on je urabia sobie, a ja go męczę i drażnię! Czytam, kochanku, i naturalnie, wcale nie rozumiem: tak to zresztą powinno być; gdzież mnie tam!...
— Niech mi go mama pokaże.
Raskolnikow wziął dziennik i rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek się to sprzeciwiało jego położeniu, atoli doznał dziwnego i dotkliwie słodkiego uczucia, jakiego doznaje dwudziestoparoletni autor na widok swej pierwszej pracy drukowanej. Trwało to chwilkę. Przeczytawszy kilka wierszy, spochmurniał i straszny smutek ścisnął mu serce. Cała jego walka duchowa z ostatnich miesięcy przypomniała mu się odrazu. Ze wstrętem i gniewem odrzucił gazetę na stół.
— Wierzaj mi jednak, Rodziu, że pomimo całej mojej głupoty, mogę wnioskować, że ty niezadługo będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym na świecie naszych uczonych. I śmieli przypuszczać, żeś zwarjował! Ha! ha! ha! Nie wiesz, toć oni tak przypuszczali! Ach nędzne robaki, czyż oni mogą się poznać, gdzie jest rozum! Nawet Dunia o mało w to nie uwierzyła, a co! Nieboszczyk twój ojciec dwa razy posyłał do gazet, z początku wiersze, mam dotąd kajet, pokażę ci go kiedy (a potem już i całą powieść sama wybłagałam go, żeby mi ją dał przepisać), i już jakeśmy się modlili, żeby ją przyjęto, nie przyjęto! Sześć, siedem dni temu gryzłam się, Rodziu, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jadasz, w czem chodzisz? A teraz widzę, że byłam głupia, bo gdy zechcesz to wszystko zdobędziesz sobie rozumem i talentem. Ty tylko tymczasem jeszcze nie chcesz i zajmujesz się daleko ważniejszemi sprawami...
— Duni niema w domu, proszę mamy?
— Niema jej, Rodziu. Bardzo często nie widzę jej w domu, zostawia mnie samą. Pan Dymitr, Bóg mu zapłać przychodzi nieraz posiedzieć ze mną i ciągle mówi o tobie. On ciebie kocha i szanuje, mój drogi. Co do siostry, to nie mówię, żeby już mnie tak bardzo zaniedbywała. Nie skarżę się. Ona ma swój charakter, a ja swój; od pewnego czasu ma przede mną jakieś sekrety, ale ja przed wami żadnych sekretów nie mam. Naturalnie, jestem mocno przekonana, że Dunia ma dużo rozumu i że mnie i ciebie bardzo kocha... ale nie wiem już do czego to doprowadzi. Ty żeś przyszedł, bardzo, bardzoś mnie tem ucieszył, a ona gdzieś się bałamuci, ale jak przyjdzie, to ja jej powiem: widzisz, brat twój nas odwiedził, a ty gdzie przez ten czas byłaś, co? Ale ty, Rodziu, nie bałamuć mnie zanadto; możesz, to przyjdź, a nie możesz, to i tak poczekam, cóż zrobić! Ja i tak będę przekonana, że ty mnie kochasz, a to dla mnie wystarcza. Będę czytała twoje dzieła, będę słyszała o tobie od wszystkich, a kiedy niekiedy sam przyjdziesz odwiedzić, czegóż mi więcej potrzeba? Wszak i teraz przyszedłeś, ażeby pocieszyć matkę, widzę przecież...
Tu pani Pulcherja rozpłakała się nagle.
— Znowu te łzy! Nie patrz na mnie! Ach, Boże, co też ja robię — zawołała nagle, zrywając się z miejsca — wszak jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Co to jednak może egoizm staruszki... Zaraz, zaraz!
— Mateczko, niech mateczka da spokój, ja zaraz wychodzę. Przyszedłem nie po to. Niech mnie mama wysłucha.
Pani Pulcherja zbliżyła się doń nieśmiało.
— Mateczko, cokolwiekby się stało, cokolwiekbyś miała usłyszeć o mnie, czy będziesz mnie kochać tak, jak teraz? — zapytał z całą serdecznością, jakby nie myśląc o swoich słowach i nie ważąc ich.
— Rodziu, Rodziu, co tobie? Jakże się możesz o to pytać? I któż może mi coś powiedzieć przeciwko tobie? Ależ ja nikomu nie uwierzę, poprostu wypędzę.
— Przyszedłem cię zapewnić, mateczko, że cię kochałem, i teraz nawet rad jestem, żeśmy sami, że Duni niema — ciągnął z tym samym zapałem — przyszedłem ci powiedzieć, mateczko, otwarcie, że chociaż będziesz nieszczęśliwą, to wiedz przynajmniej, że syn twój kocha cię teraz więcej, niż samego siebie, i że wszystko coś myślała o mnie, że jestem okrutny i nie kocham ciebie, wszystko to było nieprawdą. Ja cię nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć; zdawało mi się, że tak trzeba zrobić i od tego zacząć...
Pani Pulcherja całowała go w milczeniu, przyciskała do swojej piersi i płakała pocichu.
— Co ci jest, Rodziu, ja nie wiem — rzekła nareszcie — myślałam przez cały ten czas, że my się tobie poprostu naprzykrzamy, a teraz z tego wszystkiego widzę, że masz wielkie zmartwienie i dlatego tak stronisz od nas. Ja to już oddawna przewiduję, Rodziu. Przebacz mi, że ci to mówię i ciągle myślę o tem i nie sypiam po nocach. Nocy dzisiejszej i Dunia także leżała cała w gorączce, i o tobie tylko wspominała. Coś nie coś słyszałam, ale nic zrozumieć nie mogłam. Przez cały ranek chodziła jak struta, czekała na coś, przeczuwała i oto doczekała się! Rodziu, Rodziu gdzież się zbierasz? Czy jedziesz gdzie, czy co!
— Jadę.
— Tak też i myślałam! I ja mogę z tobą pojechać, jeśli ci się przydam na co. I Dunia; ona cię kocha, ona cię bardzo kocha, i panna Zofja niechby także z nami pojechała, jeśli potrzeba; widzisz, ja chętnie ją przyjmę za córkę. Pan Dymitr pomoże nam wybrać się razem... lecz... gdzież idziesz... wyjeżdżasz?
— Bądź zdrowa, mateczko.
— Jakto! Dziś! — krzyknęła, jakby tracąc go na wieki.
— Nie mogę, nie mam czasu, pilno mi...
— A ja nie mogę ci towarzyszyć?
— Nie, niech matka uklęknie i pomodli się za mnie. Modlitwa matki może będzie wysłuchana.
— Pozwól więc, niech cię przeżegnam, pobłogasławię. O tak, o tak. O Boże, co też my robimy!
Tak, on był rad, był bardzo rad, że nikogo nie było, że był sam z matką. Jakgdyby za cały ten okropny czas hurtem rozmiękczyło mu się serce. Upadł przed nią, całował jej nogi, i oboje płakali w uścisku. I ona się nie dziwiła i nie badała go tym razem. Pojmowała już oddawna, że z synem dzieje się coś okropnego, a teraz zbliżyła się właśnie jakaś straszna chwila dla niego.
— Rodziu, mój drogi, mój pierworodny — mówiła łkając — ty jesteś teraz taki, jakim byłeś za młodu, tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś: jeszcze jakeśmy z ojcem żyli i biedowali, tyś już tem nas pocieszał, żeś był z nami, a gdy już pochowałam ojca, to ileż to razy, w takim samym uścisku jak teraz, płakaliśmy na jego grobie. A że ja płaczę oddawna — to dlatego, że serce matki przeczuło nieszczęście. Ledwiem cię po raz pierwszy ujrzała wtedy, wieczorem, pamiętasz, jakeśmy tu przyjechały, to zaraz odgadłam wszystko z twego wzroku, aż mi serce zadrżało, a dziś, kiedym ci otworzyła no, myślę sobie, przyszła stanowcza chwila. Rodziu, Rodziu, przecie nie zaraz odjeżdżasz?
— Nie zaraz.
— Przyjdziesz jeszcze?
— Przyjdę...
— Rodziu, nie gniewaj się, ja nie śmiem cię badać. Wiesz, że nie śmiem, ale tak, tylko dwa słówka mi powiedz, czy ty daleko odjeżdżasz?
— Bardzo daleko.
— Cóż tam, służba, karjera jaka czeka ciebie?
— Co Bóg da... niech się tylko mateczka modli za mnie.
Raskolnikow poszedł ku drzwiom, lecz ona uchwyciła się jego ubrania i rozpaczliwym wzrokiem patrzyła mu w oczy. Twarz jej pełna była zgrozy.
— Dosyć, mateczko — rzekł Raskolnikow, głęboko żałując, że przyszedł.
— Nie na zawsze? Wszak nie na zawsze? Wszak przyjdziesz, przyjdziesz jutro?
— Przyjdę, przyjdę, bądź zdrowa!...
Wyrwał się nareszcie.
Wieczór był świeży, ciepły, jasny; wypogodziło się od samego rana. Raskolnikow wszedł do swego mieszkania; spieszył się. Chciał skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do tej chwili nie chciałby się z kim spotkać. Zbliżając się do swej komórki, spostrzegł, że Nastusia, oderwawszy się od samowaru, uważnie śledzi za nim i odprowadza go oczyma.
— Czy tylko nie ma gości? — pomyślał. — Ze wstrętem stanął mu przed oczyma Porfirjusz. Doszedłszy jednak do swego pokoju i otworzywszy drzwi, spostrzegł Dunię. Siedziała sama jedna, w głębokiej zadumie i widocznie oddawna czekała na niego. On stanął na progu. Dunia zerwała się z kanapy przerażona i wyprostowała się przed nim. Wzrok jej, nieruchomie utkwiony w niego, wyrażał zgrozę i nieutulony smutek. I już z tego jednego wzroku zrozumiał odrazu, że ona wie o wszystkiem.
— I cóż, mam wejść do ciebie, czy odejść? — zapytał z niedowierzaniem.
— Siedziałam cały dzień u Zosi; czekałyśmy na ciebie obie. Sądziłyśmy, że przyjdziesz napewno.
Raskolnikow wszedł do pokoju i wyczerpany usiadł na krześle.
— Jestem trochę słaby, Duniu; bardzo się zmęczyłem, chciałbym panować nad sobą, choćby w tej jednej chwili.
Podejrzliwie objął ją wzrokiem.
— Gdzież byłeś przez całą noc?
— Nie pamiętam dobrze; widzisz, siostro, chciałem zdecydować się ostatecznie i kilka razy chodziłem po nad Newą; to pamiętam. Chciałem tam skończyć; ale... nie zdecydowałem się — wyszeptał znowu podejrzliwie przyglądając się Duni.
— Bogu dzięki! A jakeśmy się o to lękały, ja i panna Zofja! A więc ty wierzysz jeszcze w życie: dzięki Bogu, dzięki Bogu.
Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
— Nie wierzyłem, a przed chwilą z matką płakaliśmy we wzajemnym uścisku; nie wierzę, ale prosiłem ją, ażeby się modliła za mnie. To Bóg wie, Duniu, jak się to robi, a ja nic tego nie rozumiem.
— Byłeś u matki? Powiedziałeś jej? — ze zgrozą zawołała Dunia. — Odważyłeś się powiedzieć?
— Nie, nie powiedziałem!... słowami, lecz ona domyśliła się wiele. Słyszała w nocy, jak ty mówiłaś w malignie. Jestem przekonany, że już wie połowę, przynajmniej rozumie. Może ja i źle zrobiłem, żem ją odwiedził. Sam nie wiem, pocom tam poszedł, jestem nędznikiem, Duniu.
— Nędznikiem, a jednak gotów jesteś iść na cierpienie. Wszak idziesz przecie?
— Idę. Zaraz. Tak, dla uniknięcia tego wstydu, chciałem się utopić, Duniu, ale stojąc już nad wodą, pomyślałem sobie, że jeżeli dotąd uważałem się za silnego, to niechże się i wstydu nie zlęknę — rzekł, uprzedzając pytania. — Czy to ambicja, Duniu?
— Ambicja, Rodziu.
Jakgdyby ogień błysnął w jego przygasłych oczach; sprawiło mu to niejako przyjemność, że ma jeszcze ambicję...
— A czy nie przypuszczasz, siostro, że poprostu zląkłem się wody? — zapytał z przykrym uśmiechem, zaglądając jej w oczy.
— O, Rodziu, cóż znowu! — zawołała Dunia z goryczą.
Przez dwie minuty trwało milczenie. On siedział ze spuszczoną głową i patrzył na ziemię; Dunia stała przy drugim końcu stołu i spoglądała nań z męczarnią. Nagle wstał:
— Późno, już czas. Idę zaraz wydać siebie. Ale nie wiem, dlaczego idę siebie wydać.
Grube łzy spływały po jego policzkach.
— Ty płaczesz, siostro, a czy możesz podać mi rękę?
— Wątpiłeś o tem?
Uścisnęła go serdecznie.
— Czyliż idąc na cierpienie, nie zmywasz już w połowie swojej zbrodni? — zawołała, tuląc go w objęciach i całując go.
— Zbrodni? Jakiej zbrodni? — zawołał nagle, w napadzie jakiejś wściekłości — czy to, żem zabił nędzną, szkodliwą wesz, starą lichwiarkę, zbyteczną dla świata, która ssała biednych, czy to zbrodnia? Nie myślę o niej i nie myślę jej zmywać. I co mi tam wszyscy gadają ze wszystkich stron: „zbrodnia, zbrodnia!“ Teraz dopiero widzę cały nonsens mojego postanowienia, teraz, kiedy idę po wstyd zbyteczny! Poprostu z nędzy, niezdarności własnej decyduję się na to, a może i dla zysku, jak twierdził ten... Porfirjusz!...
— Bracie, bracie, co też ty mówisz! Toć krew przelałeś — krzyknęła w rozpaczy Dunia.
— Którą wszyscy przelewają — podchwycił nagle z gniewem — którą leje się i zawsze lała się na świecie; jak wodospad, którą leją jak szampana i za którą wieńczą na Kapitolu i nazywają potem dobrodziejem ludzkości. Spójrz tylko baczniej i zbadaj jak się należy! Ja sam miałem na względzie dobro ludzkości i byłbym dokonał setki, tysiąc dobrych uczynków, za to jedno głupstwo, nawet nie głupstwo, a wprost nietakt, bo myśl moja nie była wcale tak głupią, jaką się wydaje teraz, przy niepowodzeniu... przy niepowodzeniu wszystko wydaje się głupie! Tem głupstwem chciałem tylko zyskać niezależność, zrobić pierwszy krok, pozyskać środki, a później wszystkoby się zagładziło niezmierzoną korzyścią, w porównaniu... Lecz ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, bo ja... ja jestem podły! Oto, na czem cała rzecz polega! A jednak pomimo to, waszym wzrokiem nie będę patrzył: gdyby mi się było powiodło, to pozyskałbym laury, a teraz w kazamaty!...
— Ale wszak to co innego, wcale co innego! Bracie, co ty mówisz!
— A! Nie taka forma, nie tak estetycznie dobra forma! No, tego to już nigdy nie zrozumiem, dlaczego trzebić ludzi bombami, prawidłowym szturmem, dlaczego to ma być formą, zasługującą na uznanie? Obawa o estetykę jest pierwszą formą bezsilności!... Nigdy, nigdy wyraźniej nie odczuwałem tego jak teraz i bardziej, niż kiedykolwiek, nie rozumiem swojej zbrodni! Nigdy, nigdy nie byłem bardziej silnie i stanowczo przekonany, jak teraz!
Aż rumieniec wystąpił na jego bladą, zmęczoną twarz. Ale wymawiając ostatni wykrzyknik, niechcący spotkał się wzrokiem z oczyma Duni i tyle, tyle męczarni za siebie znalazł w tem spojrzeniu, że pomimo woli oprzytomniał. Poczuł, że jednak unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Że jednak on był przyczyną...
— Duniu, droga moja!! Jeżelim zawinił, przebacz mi. Chociaż, jeślim winien, przecież przebaczyć mi nie można. Bądź zdrowa! Nie kłóćmy się! Czas już, czas. Nie chodź za mną, błagam cię, muszę jeszcze zajść... Idź raczej teraz i zaraz siądź przy matce. Błagam cię o to! To moja największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej ani na chwilę; zostawiłem ją w trwodze, którą kto wie czy zdoła strawić: umrze albo zmysły straci. Bądź więc z nią! Razumichin będzie przy was; mówiłem mu o tem. Nie płacz za mną: postaram się być mężnym i uczciwym przez całe życie, chociaż jestem mordercą. Może jeszcze kiedy usłyszysz moje imię. Nie shańbię was, zobaczysz; ja dowiodę jeszcze... tymczasem dowidzenia — zakończył skwapliwie, dostrzegłszy znowu jakiś dziwny wyraz w oczach Duni przy swych ostatnich słowach, obietnicach. — Dlaczego tak płaczesz? Nie płacz, nie płacz; wszak nie rozstajemy się na zawsze!... Ach, prawda! Czekaj! Zapomniałem!...
Zbliżył się do stołu, wziął jakąś grubą, zakurzoną księgę, otworzył ją i wyjął z pomiędzy kartek mały portrecik, robiony akwarellą na kości słoniowej. Był to portret córki gospodyni, jego dawnej narzeczonej, która umarła na tyfus, tej samej dziewczyny, co to chciała pójść do klasztoru. Przez chwilę wpatrywał się w tę twarz wyrazistą i chorobliwą, ucałował portret i wręczył go Duni.
— Z nią dużo nagadałem się i o tem, z nią jedną — wymówił w zamyśleniu — jej sercu udzieliłem wiele z tego, co potem urzeczywistniło się tak okropnie. Nie lękaj się — dodał, zwracając się do Duni — ona również przeciwna temu była, jak i ty, i rad jestem, że jej już niema. Najważniejszem jest to, że wszystko teraz pójdzie nowym torem, złamie się na dwoje — zawołał nagle, wracając znowu do swego smutku — wszystko, wszystko, a czy jestem przygotowany do tego? Czy ja sam chcę tego? To, mówią, niezbędnem jest dla wypróbowania mnie. Naco, naco te wszystkie bezmyślne próby? I poco wiedzieć, czy ja będę lepiej postępował, strawiony męczarnią, idjotyzmem, po dwudziestoletniej katordze, lepiej, aniżeli teraz, i co mi wtedy po życiu, gdy mnie już starość obezwładni? Dlaczego ja teraz przystaję na takie życie? O! wiedziałem, że jestem podły, jeszcze dziś o świcie stojąc ponad Newą.
Oboje nareszcie wyszli. Trudno było Duni, lecz kochała go! Poszła, ale odszedłszy z pięćdziesiąt kroków, obejrzała się jeszcze raz, ażeby spojrzeć na niego. Było go jeszcze widać. Doszedłszy do rogu i on się obejrzał; po raz ostatni spotkali się wzrokiem; atoli widząc, że ona nań patrzy, niecierpliwie i nawet gniewnie machnął ręką, ażeby sobie odeszła, a sam szybko skręcił za węgieł.
— Jestem zły, widzę to — myślał do siebie, zawstydziwszy się po chwili swego gniewnego gestu ręką do Duni. — Ale dlaczego one mnie same tak kochają, kiedy nie jestem tego godzien! O gdybym był sam i gdyby mnie nikt nie kochał, to sambym nigdy nikogo nie kochał! Nie byłoby tego wszystkiego! Ciekawa rzecz jednak, czy w ciągu tych przyszłych piętnastu-dwudziestu lat dusza moja upokorzy się o tyle, że ze czcią będę wyrzekał przed ludźmi, nazywając siebie przy każdem słowie rozbójnikiem? Właśnie też, właśnie! Dlatego mnie skazują na wygnanie, tego im właśnie potrzeba... Oto snują się oni wszyscy po ulicy tam i naprzód, i wszak każdy z nich jest podlecem i rozbójnikiem z natury swojej; gorzej nawet, idjotą! A niechby mnie tylko nie skazali na wygnanie, wszyscy by zaraz wybuchnęli świętem oburzeniem! O, jak ja ich wszystkich nie cierpię!
On głęboko się zamyślił nad tem:
— Jakiż to proces zdoła uczynić, by nareszcie przed nimi wszystkimi, bez rezonów, ukorzył się, ukorzył się z przekonania! Ha cóż, dlaczegóżby nie? Oczywiście, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat ciągłego uciemiężenia nie dobiją ostatecznie? Woda kamień toczy. I poco, poco żyć, poco idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko tak będzie, jak z książki, a nie inaczej!
Już może po raz setny zadawał sobie to pytanie od wczoraj, a jednak szedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.