Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Życie się składa ze sprzeczności. Gdy w domu nawiedzonym przez policyą moskiewską panowała trwoga, — w drugim miasta końcu Arsen Prokopowicz w dobraném towarzystwie zasiadał do gry w karty, którą bardzo lubił, w innym jeszcze, w izdebce cytedeli ciągniono śledztwo krwawym potem oblewające czoło umęczonego... a zdala od tych wszystkich ognisk boleści i szału... w cichéj, ubogiéj ustronnéj celi klasztornéj staruszek siwy jak gołąb siedział nad roztwartą księgą...
Odmówił był już wszystkie pacierze, sen go nie brał, siedział więc tak zadumany nad Ś. Bonawenturą, którego wielekroć razy wprzódy czytał... i myślał o Bogu i świecie...
Maleńki ogarek świecy bladém światełkiem oblewał celę białą, sklepioną, trochę większą od trumny a jak ona spokojną. Przez zakratowane okienko widać tylko było w pół mroku nocnym suchych drzew gałęzie powyginane dziwnie i jakby wśród konwulsyjnych ruchów stężałe... W saméj celi nie wiele przedmiotów ściągało oko... w jednym kątku wązkie starca łóżeczko a raczéj tapczanik twardy, przy nim klęcznik przyozdobiony jak ołtarzyk domowy. W środku krucyfiks z roztwartemi rękoma miłosierdzia przybitemi do krzyża... niżéj głowa trupia, kilka książek, schowana dyscyplina i święte obrazki różne, które imionami patronów przypominały starcowi imiona rodziców, krewnych, ukochanych... Z całego życia zostało mu tych kilka imion tylko, kilka modlitw i pamięć chwil rozstania.
W środku był prosty stolik i stołek prosty, na którym mnich siedział, a u drzwi dzbanek i misa. We wgłębieniu w murze cała szafeczka pełną była ksiąg z biblioteki pobranych...
Z niéj od wielu lat czerpał ojciec Athanazy pociechę zawsze się odnawiającą. Żył w tych wiekuistych prawdach i westchnieniach, które każde pokolenie na inny sposób wypowiada, ale się one nie zmieniają, choć przebierają. Ten wiekuisty ból ludzkości, który już się odzywa w biblii i Homerze... bez wdzięku rezygnacyi i bez myśli o Bogu wtórzy się dzisiaj jeszcze... Ale gdy tam oddźwięk boleści — pociesza — nasza beznadziejna, rozpaczliwa przeraża. Dla tego w chwilach męczarni człowiek powraca po naukę do tych, co cierpieć umieli.
Uśmiechał się O. Atanazy swéj księdze staréj, gdy chód się dał słyszeć na korytarzu a potém do drzwi zapukano. O téj porze? coś być musiało nadzwyczajnego, staruszek powstał rzesko, bo się domyślał sprawy pilnéj...
Ledwie się odezwał, wszedł inny zakonnik z miną zakłopotaną i twarzą smutną.
— Ojcze Definitorze, odezwał się głosem, w którym malował się niepokój i pospiech, — mamy biedę... trzeba nieszczęśliwemu, ściganemu dać przytułek... a tu...
Stary spojrzał i zapytał.
— W imię Boże — o co idzie, ojcze Serafinie.
— O kryjówkę...
Stary westchnął.
— Dajcież mi go tu... zaprowadzę... a jeśli trzeba, to mu placu dotrzymam, bo mnie sen nie bierze... Trzeba i biedakom służyć... a nuż który klasztorném powietrzem odetchnąwszy i myśl o Bogu z niego zaczerpnie...
— Zdam go więc na ręce wasze... odparł przybyły... ale to panicz...
— Ale człowiek, rzekł dobrotliwie uśmiechając się Definitor...
— Zaprowadzicie go do kryjówki?
— Zapalę stoczek; wezmę książkę i pójdziemy...
— Po klasztorze pewnie szukać będą...
— Już wiem... tylko między umarłymi nie szukają... tam spokój!!
— Więc zaraz...
— Ale jam gotowy, zapalając stoczek, rzekł ks. Definitor... byleście mi go dali... idę.
Wdział kaptur na głowę, zapalił stoczek staruszek i począł odmawiać modlitewkę łacińską spokojnie, aby czasu nie tracić...
Pospieszne kroki dały się słyszeć na korytarzu, aż w progu ujrzał Definitor otulonego burką ładnego młodzieńca z ognistemi oczyma, który żywo czapkę zdjął i pokłonił się. Spojrzał mu naprzód w oczy, bo naówczas tyle o sztyletnikach mówiono... ale łagodny choć energiczny, szlachetny wyraz téj twarzy świadczył o duszy, która się wspomnieniem krwi nie zmazała.
— Moje dziecko, z udaną wesołością odezwał się O. Definitor, aby biednego zbiega rozochocić — nie było kochaneczku broić, nie byłbyś musiał po klasztornych kątach się chować...
A no teraz nie tracąc czasu — chódź za mną... Samemuby ci było smutno, ja ci dotrzymam towarzystwa... bo ja tu znam wszystkie kąty... A zatém w drogę pokoju! Prawdziwa droga pokoju! westchnął stary...
Młodzieniec patrzał na piękną malowniczą głowę starca, płomykiem stoczka oświeconą jakby obraz Ribeiry...
— Za mną, wiarusie! powtórzył stary...
— Idę, mój ojcze...
— Stąpaj ostrożnie, patrz pod nogi! idź cicho...
Wyszli, ksiądz celę przymknął. Przed nimi wyciągał się długi korytarz klasztorny... a był stary, zakopcony i ubrany w pamiątki. Nad każdą celą tkwiła scena tryumfalna jakiegoś męczeństwa... Pomiędzy niemi wisiały to wizerunki ascetycznych postaci na modlitwie, to patronowie z aniołami. Gdzie niegdzie krzyż i lampa... Z drugiéj strony przez okna świeciło zamknięte ciche, grobowo wyglądające podwórze... Korytarz się kręcił, potém wschody sprowadziły ich w dół i inne owiało powietrze... Tu znowu wąskie, długie, z jednéj strony oknami przecięte ciągnęły się galerye, ale puściejsze coraz. Znać było, że nikt już nie mieszkał... że drzwi zamczyste odmykały się rzadko. I tu jeszcze wisiały obrazy ale gdzie niegdzie w szmaty podarte i czarne...
A ztąd młody człowiek zdziwił się mocno widząc, że ksiądz otworzył drzwiczki w murze i przyświecając mu wązkiemi wschódkami jeszcze na dół schodzić kazał... Wilgotne powietrze owiało obu i dziwna woń jakaś się rozeszła... Ku dołowi wschodów ukazały się drzwi, O. Definitor poszukał drugiego klucza, ale przystawał, zwrócił się ku młodzieńcowi i spoglądając nań z uśmiechem, ujął go za rękę.
— No, młody wojaku! rzekł, nie ulęknieszże się ty śmierci obrazu?
— Mój ojcze... mężczyzna jestem...
— Chódźże za mną a wcześnie mów Wieczny odpoczynek, trudno od Moskala się ukryć... chyba w grobie. Nie dziw, że ja cię téż do nich prowadzę.
Młodzieńcowi wprawdzie zrobiło się jakoś przykro a chwilę... ale cóż miał począć?
— Tylko, dodał zwalniając kroku ojciec Athanazy — to są groby nie lada pospolitych ludzi ale uprzywilejowane... I będzie nam tu wygodnie, o ile tylko być może. Nie jednę ja tu noc przepędziłem, dziecko moje...
Wschody się kończyły, szli jeszcze szyją ciemną, staruszek popchnął z lekka drzwi dębowe i wszedł a za nim wcisnął się Władek. On to bowiem zagrożony aresztem szukał tu schronienia...
Podziemie, do którego weszli, było nizkie, czarne, na ciężkich słupach oparte, nie zbyt, jak się zdawało, rozległe, zastawione gęsto trumnami... Czyściuchno było w tym lochu... i znać w nim często doglądano porządku... Trumny szeregami mieściły się jedne obok drugich, większe, mniejsze, przeróżnych kształtów i budowy, od drewnianéj prostéj, z kłody wyciosanéj, do lanéj, z najartystyczniéj wyrabianéj cyny.
W głębi tego arystokratycznego przytułku umarłych mały ołtarzyk stał na podwyższeniu, na nim Chrystus, parę lichtarzy i zczerniały od pyłu obrazek i przegniła wilgocią poduszka...
— Choć to tu ciasno, szepnął O. Athanazy, bo gości mamy wielu, ale uważnie idź, a ja przeprowadzę, gdzie sobie przysiąść i spocząć będziemy mogli.
Władek, nie okazując trwogi ale ciekawość wielką, przesunął się za staruszkiem... W drugim końcu podziemia było nieco wolnego miejsca, a że znać ono nie po raz pierwszy za schronienie służyć musiało, dowodziło parę krzeseł wyplecionych sitowiem, stoliczek biały a nawet czysty na tapczaniku rozesłany siennik i poduszka.
— Tak spokojnych i przyzwoitych jak tu towarzyszów trudno znaleść w żywych świecie, odezwał się stary — wierzcie mi... Nie lękajcie się, nie miejcie odrazy... ludzkie to zwłoki... siadaj, dziecko moje... a...
Tu dobył tabakierkę z rękawa...
— Dla rezonu zażyjmy tabaczki...
O. Athanazy wyciągnął tu[1] Władkowi brzozowe pudełeczko... chłopak zażył przez grzeczność... Wrażenie ucieczki, niepokoju, myśli o przyszłości, naostatek to nagłe przeniesienie do grobowego świata zamykało mu usta... uśmiechał się, rozgadać nie mógł. Staruszek przeciwnie był w swoim żywiole, pogoda nie zeszła mu na chwilę z czoła, zdawał się odmłodzony tém, że coś miał do czynienia, kogoś do zabawienia.
— Nie śmiem się was pytać, coście to Moskałom zrobili, że was ująć chcieli... rzekł Ojciec Athanazy.
Władek ruszył ramionami.
— Nic osobliwego zrobić mi się nie udało, mój ojcze, choć na chęciach nie zbywało... Myśmy teraz wszyscy winowajcy, bo w nas biją polskie serca...
— Polskie serca! powtórzył staruszek powoli — o jakżeś to wiele powiedział! synu mój! polskie serca!! polskie serca... Tak! z krwi dziadów zostało coś w waszych... ale staréj Polski już nie ma. Niknie ona nam w oczach, ginie, roztapia się, mieni...
Mówią na nią, że była zepsutą i grzeszną, że upadła pod ciężarem win swoich... Malowano ją jako rozpustnicę w ostatnich czasach, ale ją taką widzieli tylko, co Polski szukali po miastach i po pańskich dworach... Duch staréj Polski krył się naówczas po wsiach... i uciekł był w lasy... a nie widział go nikt i zmarł na uboczu... nie przelany żywcem w dzieci... Tradycyi narodowych z ksiąg się dziś uczyć przychodzi a w księdze one jak zaschłe kwiaty bez barwy i woni...
Polskie serca! powtórzył zadumany staruszek i ręką wskazał na rzędem stojące trumny.
— Oto tu, rzekł, spoczęły polskie serca ostatnie... wasze poczciwe są... ale już takiemi nie będą...
I spuścił głowę na piersi.
— Mój ojcze kochany, dla czegoż tak źle o nas sądzicie? nieśmiało zapytał Władek.
— Źle? mylisz się, synu mój — odparł stary, wy na to, co was kołysało, jeszcze dobrymi jesteście... ale w was polskiego zostało mało.
Wy tak przypominacie tę Polskę starą naszą, jak wasze niby polskie stroje, które teraz pokazują się na ulicach... przypomną dawne ojców ubiory... Coś w nich jest polskiego ale znać, że tradycya stroju zgubiona jak inne tradycye...
Naród stoi tradycyami i nieprzerwaném pasmem żywych podań z ust do ust płynących... nam ten złoty łańcuch pękł w końcu XVIII wieku, bo w XVII zardzewiał...
I znowu zamilkł stary.
— Mówmy o czém inném, przerwał, powiedzcie mi co o sobie... I ja żyłem na świecie, miałem... a! i mam rodzinę... może mi wasze nazwisko obcém nie będzie.
— Ja się nazywam Władysław Wyborski, rzekł cicho młody chłopak.
— Ale ba! — żywo odparł O. Athanazy — cóż? brygadyera syn? ale ten zdaje mi się syna nie miał.
— Nie, ojcze, brata jego.
Atnanazy się uśmiechnął.
— Myślisz, żem to ja całe życie w kapturze chodził? rzekł — z ojcem waszeci razem służyłem w r. 1881...
— Jak to? byliście w wojsku? odparł Władek.
Ksiądz zbliżył się, założył szeroki rękaw habitu i na lewéj ręce pokazał zdumionemu Władkowi głębokie cięcie pałasza, po którém ogromna, straszna blizna została...
— Ale to wszystko — dodał prędko zawijając habit O. Athanazy — praeterita plus quam perfecta.
Z ojcem waszym byliśmy w kilku tęgich bitwach... Żyje on? jak się ma?
— Żyje, zdrów...
— A brygadyer?...
— Trzyma się doskonale.
Ojciec Definitor uśmiechał się jakby sam do siebie..
— Między naszemi rodzinami, rzekł, mylę się, między rodziną, do któréj ja należałem, a waszą... była stara przyjaźń... Szwagier mój... świeć mu Panie.
— Któż taki? podchwycił ciekawie Władek.
— Był nim pułkownik Zbyski... wdowę po nim, siostrę moją, znać musicie.
— Jak to? jak to? pułkownikowa byłaby waszą siostrą...
— Była — rzekł po cichu ojciec... była... Rodzeństwem jesteśmy po ojcu, nie po matce... ona z innéj jest urodzoną... zawszem ją kochał jak siostrę... ale klasztor, dziecko moje, rwie wszelkie węzły. Zakonnik nabywa nowych braci, wchodzi w rodzinę wielką swego zgromadzenia... to, co za furtą zostało... już mu obce. Na znak tego rozbratu bierzemy imię nowe, wchodząc tutaj i musimy wyrzec się nazwiska.
Pułkownikowéj dawno nie widziałem. Co się z nią dzieje?
— Jam ją dziś spotkał — rzekł sucho Władek.
— Cóż się z jéj synem stało?
Młody chłopak namyślał się.
— Mój ojcze, rzekł — nie chciałbym was martwić...
— Martw, moje dziecko... odpowiedział zakonnik... życie się z czego innego nie składa... Ten syn toć przecież był siostrzeńcem moim...
— Jest dziś jenerałem w służbie moskiewskiéj...
— Jenerałem!! powtórzył stary.
— Ale co gorzéj — matka tak dobra Polka — a on! a on! Moskal zabity.
O. Athanazy wstał z krzesła.
— Moskal? on? Moskal? Kochany mój panie — to nie może być...
Władek dostrzegłszy, iż Ojciec wziął to do serca, zamilkł.
— Mów, co wiesz, a szczerze — odezwał się staruszek głosem nieco drżącym — mów, choćby to gorżkiem było... Moskal więc...
— Tak się zdaje...
— A dla matki? dla matki?
Władek był zakłopotany.
— A! tego ja nie wiem.
— Moskal! ale oni go od dziecka w ten mundur odziali, cóż dziwnego! A jednak — wiesz co, żeby on do kości miał zostać Moskalem — nie wierzę.
Starymi onymi Polakami nie jesteśmy już, ale w nas jeszcze... raz w życiu, łzą, czynem, krwią, słowem, bólem musi się odezwać krew ojców.
Władek był pod wrażeniem gorączki tych dni.
— A! mój ojcze, zawołał — kiedyżby się ona właściwiéj odezwać w nim mogła jak nie dziś... Przecież wie, co się u nas dzieje, zadrgać mu powinno serce do swoich... mógłby już porzucić jeneralstwo moskiewskie a dla kraju takby się stał użytecznym... Tu wszystko wre i kipi.
Zamyślił się starzec, potém milczący podniósł obie ręce i prawą krzyż wielki zakreślił w powietrzu...
— Tak! zawołał — znowu kipi i wre.. I myśmy grzeszni porwali się tak targając pęta, na które nas wola Boża skazała... ale żelaznych tych oków nie potargamy nigdy siłą.
Krew lać się będzie... opustoszeje Polska... będą na nią patrzeć narody z litością, z niecierpliwością, z oburzeniem... ale nikt jéj sprawy nie podniesie — i znowu chwilę szału opłacimy długą męczarnią...
Na tę biedną Polskę naszą przychodzą takie chwile niezwalczonego pragnienia swobody... chce odetchnąć tém powietrzem, co ojców poiło, i zrywa się do boju i pada bezsilna...
Patrz... rzekł biorąc Władka za rękę... te groby to historya nasza... chódź... czytaj napisy na trumnach...
Ten zabity pod Lanckoroną... tamten postrzelony pod Racławicami... ów z ran zmarł po Berezynie... tamta niewiasta trzech synów ofiarowała Polsce pod Grochowem, Wawrem i Ostrołęką... Na każdéj z tych trumien wisi zeschły wieniec ofiarny... a Polska jęczy uciśniona. Czemu? bośmy byli i jesteśmy niecierpliwi... a małego serca.
— Małego serca? załamując ręce podchwycił Władek.
— Tak jest... tak! — dodał raz jeszcze, uderzając o wieko trumny Athanazy — małego serca... egoiści... Ojczyzny chcieliśmy dla siebie... bić się z nas i umierać umiał każdy, żyć żaden.
Z jedném pokoleniem zeszła stara Polska do grobu, zostały niemowlęta, które od nianiek nie od matek uczyły się polskiéj miłości... W sercu gorzała ojczyzna, ale głowa chyliła się przed tym, co ją zabił... i upomnieć się nie śmiano o zwłoki nawet... Na polu boju byliśmy rycerzami, ale doma tchórzono i milczano. Polskę jawnie wyznawać trzeba było... a stać przy niéj, nie rwać się do szabli...
Biliśmy czołem najeźdzcom... i chodziliśmy jak słoń za kornakiem posłuszni, ugłaskani... potém jak ów słoń nagle szaleliśmy, rozrzucali stajnie i kulą w łeb...
— A jakżeby ojczyznę zbawić, jeśli nie rwąc się do szabli? spytał Władek.
— Jabym ci to powiedział, rzekł Athanazy, ja, com szablę nosił i bił i był siekany — ja, com także przechorzał gorączkę tę, ale tego, co ja ci powiem, ty nie zrozumiesz... powiesz, że kaptur ostudził mi głowę a habit serce zamroził... Nie — ale ztąd, gdzie się świat kończy, jaśniéj widać, dziecko moje... Wy w wirze płyniecie, jam u brzegu.
Cnotąbyśmy mogli tylko zbawić ojczyznę, a mieliśmy cnoty różne, tylko téj jednéj wielkiéj nie było, co za inne starczy... a zowie się Virtus.
Cnota to, co na chwilę nie opuszcza człowieka... co kieruje nim od rannéj zorzy do zorzy... Téj brakło... Cnót małych, heroicznych podostatkiem było, walały się po drogach... na szubienicę iść ze śpiewką na ustach któż się wzdrygnął, ale nie dać się wziąć uśmiechowi, łasce, grzeczności, fałszom nie umiał nikt... Słabiśmy i giniemy... Traciliśmy fortuny a czasem drobnostki nie umieliśmy poświęcić...
Starzec zamilkł a potém podniósł głowę.
— I będzie znowu to, co było... rzekł — ale gdy chory zapada po raz nie wiem który na słabość jednę — blizki śmierci... Pójdziecie, zginiecie i w narodzie zamiast odżywić zabijecie miłość ojczyzny...
Własne matki przeklinać was będą, zaprą się bracia i —
— Mój ojcze! z oburzeniem podchwycił Władek, ja w istocie tego nie rozumiem, co mówicie, i proszę was...
O. Athanazy począł go ściskać. — Nie gniewaj się — szepnął, dziecko moje, szlachetne was pędzą uczucia, ale nie rozum wielki... Mogliście pracą zdobyć i opanować Moskwę, wolicie wybuchem kajdany włożyć na kraj — wierzcie mi, wierzcie, Moskale wam przyklasną i szatańskim śmiechem pierwszéj walce zawtórują...
Zamilkł — Władek drzał ze wzruszenia, ale nie chciał na próżne słowa walczyć ze starcem. Zakonnik postrzegł to i przerwał mowę uśmiechem...
— Dziecię moje — rzekł... patrz no, ile to tu pokoleń spoczywa... przeszły jako okamgnienie... co w dziejach znaczą wieki, a cóż życie jedno? kto zbadał myśl Bożą?
Wam się zdaje, że wy tworzycie dzieje i potraficie złamać, co żelazna wola wyrzekła... Idziecie i służycie jéj... czynicie wedle myśli jéj mimo woli...
Wszystko to proch i nicość... Zginęli oni, myśmy znikli ze świata, wy poginiecie a gdy Bóg zechce i znajdzie z czego odbudować Polskę... to ją znów stworzy.
Dziś nie ma jéj z czego skleić.
Stara Rzeczpospolita miała Rycerstwo a nie było ludu... dziś są wodzowie bez wojska, ministrowie bez urzędników... politycy bez podwładnych... stronnictwa złożone z prezesów samych... jest purpura a butów nie ma. Potém dorobimy się boleścią i trudem wielkim tego, co nam braknie...
Ale jabym ci dziś dał Polskę, nie byłoby w niéj komu chleba upiec... i gospodarzyć... królów tysiąc... obywatelaby zabrakło — słuchać nie chce nikt a wszyscy rozkazywać... Dziecko moje — o! wierzcie mi, daleko nam do Polski... bo Polaków braknie...
— Mój ojcze, zawołał Władek, pomilczawszy nieco widocznie zgryziony i zniecierpliwiony... Znać żeście dawno rozgrodzili się od nas furtą klasztorną, tak źle nie jest...
— O! z za farty buchnie téż nam czasem powietrzem od was i odbrzmi coś po cichych korytarzach...
— Przecież to coś znaczy, że rząd narodowy ma taką siłę i władzę, że go kraj cały słucha...
Athanazy ruszył ramiony z lekka...
— Toć cnota i trudna u nas, bo posłuszeństwo najcięższe nam brzemię... ale co powiesz o tych, którzy się tym rządem być i losy kraju w ręce wziąść nie wahali?
— Życie stawiać! zawołał Władek.
— A cóż życie? odparł mnich... gracz je stawi na kartę, rozpustnik na szału chwilę... Cóż życie swoje stawić, gdy się milionów życiem rozporządzać nie wzdraga!
— Prawda, mój ojcze — zawołał Władek, że my się pono zrozumieć nie potrafiemy nigdy.
— Owszem ja was rozumiem doskonale, i są chwile, że mi do was słabe serce uderzy... łza zakręci się w oku. Héj! zobaczyć Orzełka białego w powietrzu! choć raz! Dobyć szabli w Polski imię, z piersi buchnąć pieśnią jéj... a po tém zginąć!! Ale cóż z tego! co z tego! To rozpusta... dzieci moje — to rozpusta...
— Jeszcze lat dziesięć, piętnaście... a duchby zgasł i nieodżywiany patryotyzm zniknął na zawsze... Trzeba go choć we krwi odrodzić... Przyjdą męczennicy nowi jak nasienie i na ich mogiłach...
Stary głową potrząsał.
— Świat inny — nie wierzy on dziś w nic — odparł — i męczenników sadza do szpitala waryatów. Jestli co świętego dzisiaj? Czy rozgorzeje Europa lub Ameryka dla sprawiedliwości, którą uznaje tylko warunkową? dla prawdy, którą zowie stósunkową? dla swobody, która się jéj znudziła? dla sławy, którąby sprzedała za papierek na bursie? Męczennika pokazywanoby za biletami może... ale większa część widzów poszłaby patrzeć na sprośny taniec nierządnic... Dziś śmiech... to wieku słowo ostatnie.
— Czarno wy na świat patrzycie...
Zakonnik nie odpowiedział, podniósł twarz pogodną, jasną i usta uśmiechnięte.
— Patrzę, widzę, sądzę, ale Bóg duszę obdarzył spokojem, którego nic zmącić nie może. To są chmurki i burze, co niebo jasne zasłaniają na chwilę... ale błękit kiedyś zabłyśnie. Kto patrzy na człowieka, płacze, kto widzi ludzkość, uśmiecha się spokojny...
— A Polska? podchwycił Władek.
— Wszak ci to cząstka ludzkości... jeśli potrzebna jéj do życia, nie zginie — jeśli znikczemnieje... to ją jako martwy członek odrzucą.
W téj chwili O. Athanazy, który pomimo wieku słuch miał bardzo ostry... zamilkł nagle, ujął za rękę Władka i szepnął mu. — Cicho! coś nadzwyczajnego w klasztorze... Słyszę szelest na górnych korytarzach... coś jest... tam nikt o téj godzinie nie chodzi! Ale jużciżby w grobach nie szukali... bądź co bądź!!
Zamyślił się. — Któż wie?
Oba poczęli się przysłuchiwać. W istocie sklepienie tętniało od przyspieszonych kroków... niekiedy jakby głośniejszego krzyku dochodziło odbicie głuche.
Staruszek spojrzał na Władka... który zdawał się u boku szukać broni.
— Bądź spokojny — szepnął mu... posłyszymy nadchodzących długo wprzódy, niżeli się tu dostaną... jeśliby mieli odwagę zniść tutaj... Na ten ostatni wypadek... jeszcze jest kryjówka... ale zaczekajmy... tamby ci źle było...
Powolnie zbliżył się do drzwi staruszek, przysłuchując bacznie... Szelest coraz bliższym się zdawał.
— Chodź, zawołał.
Nie mówiąc słowa, począł w framudze, w któréj stał ołtarz, odzianéj futrynami drewnianemi szukać jakiegoś miejsca... wązkie drzwiczki się otwarły, powiało z nich tak, że stoczek o mało nie zgasł... Zakonnik bokiem wśliznął się pierwszy... Władek za nim. Przed sobą mieli kilka wschodów w dół i loszek ciasny...
Był to grób grobów... Przy świetle podniesionego słabego woskowego sznurka, drżącego w ręku zakonnika Władek spojrzał... Kryjówka ta służyła od wieków znać na skład rozpadłych trumien i resztki ciał niedopruchniałych... Pyłu z rozsypanych zwłok było po kostki. W pośród niego, na nim walały się kości, całkowite szkelety w dziwnych położeniach i najdziwniejsze, wiekami zbielałe a jak pargamin stwardniałe szczątki skór ludzkich...
Niektóre z nich zachowywały jakby wycisk człowieka, którego niegdyś okrywały...
Jedne nagie, inne łachmanami zbutwiałych sukni jeszcze były na pół okryte... Trumienka odkryta dziecięcia... obok szkeletu, którego twarz z suchą jak miotła brodą śmiała się pośmiertną ironią. Do ścian tu i owdzie poprzystawiano oberwane trumien wieka i nieboszczyków, co się jeszcze cało trzymali...
Postawy ich zdawały się karykaturami życia, niby myśl jedna jakaś w nich uwięzła... Jednemu czaszka zwisła na pierś obnażoną, dumał; drugi zadarł do góry czerep, w którym białe zęby hyhotały śmiechem. Większéj części brakło rąk, nóg, po kilka żeber... A najwięcéj było bez głów...
Za to w prochu na ziemi walało się czaszek bez miary, więcéj niż szkeletów, w najróżniejszych barwach i stanie... Jedne zeschły i coś jeszcze z życia zachowały, na drugich leżała pleśń lub czarna powłoka...
Starzec zchodząc popatrzał na towarzyszącego mu Władka, którego oczy zalśniły zdumieniem i gorączką jakąś... Oba usiedli na wschodach... U nóg ich to dziwne leżało cmentarzysko... w powietrzu było coś ciężkiego jak śmierć... Patrzali na te łomy ludzkie... a zakonnik się uśmiechał i modlił...
Nastawiał jednak ucha bacznie... a żaden szelest nie uszedł mu... chociaż tu ginęły za grubemi mury wszystkie życia odgłosy... Siedzieli tak niemi długo... Nareszcie sam Władek usłyszał jakby gwałtowne wypieranie drzwi pierwszego lochu i pomięszane głosy.
Krzykliwo i piskliwie odzywał się ktoś z gniewem i przekleństwy, obchodząc groby... Coraz lepiéj słychać było rozmowę...
— A po cóż łóżko i tapczanik? i poduszka? Musiał się ktoś przecie ukrywać.
— Spał zakonnik... który ślub uczynił.
— Co? rozśmiał się pierwszy i dorzucił żart ohydny.
Ten obchód trumien trwał z półgodziny, po stuku miarkować było można, iż niektóre z nich odbijano, szukając ukrytego zbiega... Na ostatek śmiechy i przekleństwa przycichły, kroki oddalać się poczęły, rewizya musiała być skończona... drzwi się zatrzasnęły silnie, jakby niemi chciano dać znać, iż niebezpieczeństwo minęło... Zakonnik wstał, poczekał chwilę, złożył ręce, aby się nad prochami pomodlić i począł wracać do pierwszéj kryjówki...
Lżéj się zrobiło Władkowi, gdy nazad wcisnął się około ołtarza do szerszego lochu. Ale i tu przejście Moskali zostawiło ślady po sobie, nie przebaczono umarłym. Większa część trumien była otwarta, wieka porzucane na ziemię... w głębi widać było szkelety... resztki kości lub cudownie zachowane ciała zczerniałe.
Zapach cygar dziwnie się mięszał z powietrzem przesiąkłém trupami.
— Zdaje mi się, odezwał się staruszek, że teraz, gdy rewizyą odbyto, będziemy mogli do weselszego kątka przejść bezpiecznie — aleby nam tu dać znać powinni... Nuż straż zostawili w klasztorze? r
Siedli znowu na dwóch krzesłach, które wywrócone znaleźli... starzec nie miał siły ni ochoty mówić więcéj. I jego złamał kilkogodzinny niepokój o młodego chłopaka, który był blady i znękany. Wolałby był może pójść bić się w las, niż siedzieć tu z nieboszczykami...
Stoczek trzeba było coraz daléj odkręcać... a mdłe jego światełko słabo rozjaśniało podziemie...
Na ostatek chód się dał słyszeć ku drzwiom, zapukano trzy razy.
— Chodźmy, zawołał Ojciec... będziesz bezpiecznym i u mnie w celi. W wieku twoim nie stworzeniśmy do tego towarzystwa...
Całą piersią pociągnął powietrza Władek... zdało mu się, że się odrodził do życia... Wyszli... W korytarzach było pusto i milcząco... Wyżéj przed krucyfiksem klęczący ze złożonemi rękami modlił się mnich z łysą głową. Minęli go nie przerywając modlitwy, tylko staruszek pokląkł.
W celi O. Athanazy zmusił towarzysza, aby spoczął na jego łóżku, a sam wrócił tak do św. Bonawentury, jak gdyby po przechadzce w ogrodzie...
Gdy Władek gorączkowym snem usypiał... dzwonek klasztorny odezwał się na jutrznią do chóru...
Ale O. Athanazy pozostał na straży i słychać tylko było w korytarzach... szelest kroków... zakonnicy milcząc szli na nocną modlitwę... a potém cisza zaległa głęboka i oba, stary i młody usnęli. Władkowi śniły się trumny... O. Athanazemu jasne niebo i anioły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast słowa tu winno być ku.