Zacisze/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

...Działo się to, niewiadomo kiedy...
...Huknął strzał, a potem rozległo się wojenne wycie Irokiezów...
— Uchu-ha-aa-iyya-o!...
Kazio jednym rzutem siadł na łóżku i z trudem odmykał zaspane powieki.
— Co?... Gdzie?...
Przez naoścież otwarte okno lał się blask słonecznego dnia, zielony, jak w puszczy, jaskrawy, jak w bajce... Tęgie kędzierzawe gałęzie szeleściły tajemniczo w podmuchach gorącego wiatru...
— Śni mi się, śni!...
Chłopak zamknął oczy i znowu pochylił na poduszki ociężałą głowę, gdy poderwał go powtóry strzał i straszny krzyk:
— Do broni!... Do broni!... Wstawać!
Znowu siadł na posłaniu i tym razem rozpoznał pośrodku pokoju Antosia w bieliźnie, strzelającego raz po raz z dwóch krucić w rozsłonecznioną głąb sadu.
— Ach, to ty!... A mnie wydało się, że to sen!... — rozśmiał się wesoło.
— Ładny sen. Już blisko południe i przyszedł leśnik powiedzieć, że w Jatwiezi wilki... Wilki, rozumiesz...
Antoś chwycił wojowniczo za krętą trąbę, wiszącą na zielonym sznurku przy jego boku, nadął rumiane policzki i zatrąbił, jak Wojski. Na ten głos chmara ogarów ozwała się z dziedzińca i dopadła okna z radosnem szczekaniem.
— Zagraj!... Łaska!... Dogoń!... Srogi!... Bywaj!... Do nogi!... Tu-u!...
Piękny, czarny, rudo-podpalany pies, który spinał się na podoknie, podebrał pod siebie łapy i jednym susem znalazł się u nóg Antosia. Reszta poszła za jego śladem i rychło w pokoju zakotłowało się od czarnych ciał, burych łap, kosmatych ogonów. Wszystko to tarzało się po ziemi, skakało, szczekało i piszczało z niezmiernej uciechy dokoła nieprzestającego trąbić na rogu Antosia. — Wkońcu z za okna wyjrzała nieśmiało biało-żółta morda wyżła.
— Chodź, stary!... Chodź, chodź!... Blondyn pójdź tu do nogi!... — buchnął Antoś głosem pułkownika.
Wyżeł lekko skoczył, a znalazłszy się na podłodze wśród tak licznego i dobranego towarzystwa, jakby z wielkiej uciechy i zawstydzenia zakiwał prawą łapą w powietrzu tuż przy pysku. Bez względu na to, oraz na pokornie i przypochlebnie przytulone do łba uszy przybysza, ogary nasrożyły się, opuściły z kłów dolne wargi i, zerkając zukosa na siebie, zawarczały. Antoś przyglądał się chwilkę z ciekawością psiej scenie, zauważył przerażenie Blondyna, wrogie zamiary reszty, i nagle błysnęła mu szczęśliwa myśl...
— Chodź stary! Nie damy cię... Znajdziemy tu dla ciebie doskonale schronisko, skąd będziesz miał śliczny widok!... Chodź, chodź!...
Ujął go za obrożę i powlókł ostrożnie przez coraz groźniej następującą zgraję ogarów do trzeciego stojącego w pokoju łóżka. Blondyn, bardzo zaniepokojony o swoje łydki, lękliwie stąpał, podwinąwszy ogon pod siebie. Dopiero, zaproszony przez Antosia do skoku, dał śmiało susa, a znalazłszy się na łóżku, wyszczerzył stamtąd na nieprzyjaciół zęby.
— A, to tak!... Patrzcie go! To psi syn!... Wśród wrogów ogon podwija a w bezpieczeństwie zęby szczerzy! Tchórzu i niewdzięczniku! Huzia na niego!... Bierzcie go... Łaska!... Srogi!... Zagraj!... Huzia!... Tuj!...
I znowu zagrała trąba, podjudzając psy. Znowu zawrzało w pokoju, a gdy nadomiar padł strzał, ogary rzuciły się hurmem i po krótkiej walce zdobyły łóżko. Ale nagle z kłębu psich ciał wynurzyła się góra pokryta kołdrą. Rozdzieleni przez nią przeciwnicy potoczyli się w różne strony; znaczna ich część spadła zpowrotem na ziemię, resztę zepchnęła para energicznie pracujących nóg. Został jedynie wtulony w kąt Blondyn. Jednocześnie z pod kołdry wysunęła się rozczochrana głowa Włodzia.
— Co ty wyrabiasz, pało jakaś!?... To już, doprawdy, zakrawa na świństwo!... — rzekł flegmatycznie i wyciągnął rękę do blaszanki z tytoniem, stojącej obok na nocnym stoliku.
— Świństwo: powiedziałeś!?... Tak!?... Obraza!?... Dobrze!... A więc, Zagraj, Łaska!... Srogi!... Bierzcie go!...
Wśród ogarów znowu się uczynił ruch; ale zrozumiały widocznie, że to żarty, gdyż ograniczyły się na piskach i skokach dookoła rozbawionego Antosia.
Daremnie ten trąbił, strzelał, nawoływał i szczuł, wskazując na Włodzia; skończyło się na tem, że oszalałe z uciechy psy pokładły się dokoła jego stóp na grzbietach, pokazując brzuchy i rozkładając tkliwie łapy.
Nie wiedział, co z niemi robić, uszczęśliwiony i zakłopotany: pochylał się nad niemi z czułemi słowami i pieścił je, wprawiając w coraz słodsze omdlenia.
Przy tem zajęciu zastał go Józio, który wszedł z wielkim trzaskiem do pokoju i zapytał zaraz surowo:
— Co wy tu wyrabiacie?... Wincentowa przyleciała do dworu i mówi, żeście się pobili, a nawet może pozabijali, że do siebie strzelacie, że słyszała na własne uszy śmiertelne jęki!... Antosiu, stoisz tutaj w bieliźnie, jak żona Lota...
— Ha, ha!... Paradne!... Dwója z religji!... Jak Boga kocham! Żona Lota!... To nie wiesz, że ona zamieniona została w słup soli!?
— Cóż w tem śmiesznego!? Dosyć, młokosy jesteście!... Matka niepokoi się... Już południe, a wy jeszcze na śniadaniu nie byliście. Panna Małgorzata nie wie, co robić: czy na was jeszcze czekać, czy na obiad nakrywać...
— Nie gniewaj się, Józiku!. Przecież to pierwszy dzień w cudnem naszem, kochanem Zaciszu!... po egzaminach, po takiej orce!... Pomyśl! Cóż złego, że chciałem sprezentować Kaziowi nasze ogary? Mogłyby go pogryźć, gdyby pokazał się na podwórzu nieznany!... Co? Może nie!?
— No... ale... bójcie się Boga! — przemówił Józio udobruchanym głosem. — Niepodobna życia wywracać do góry nogami!
— To się wie, Józiu! Powiedz, że my zaraz przyjdziemy. Uczynimy to lotem błyskawicy, powtórzymy bitwę pod Kircholmem, atak pod Somosierra, zdobycie armat pod Wielkiemi Dębami!... Wszystkie piorunowe czyny naszych przodków! Raz, dwa, trzy!... Tru-tu-tu!...
Antoś znowu zatrąbił, a ucichłe na chwilę ogary odpowiedziały skomleniem. Józio zatkał rękami uszy i wyniósł się z pokoju.
— Dosyć, chłopy! Włodziu, zrób mi „pipę“, ale... byczą, słyszysz!? Myjemy się niezwłocznie! Wstawaj, Kaziek! Raz, dwa, trzy!...
Włodzio wyrwał z książeczki papierosowej ćwiarteczkę bibułki, nasypał na jej środek garść tytoniu i, zwinąwszy misternie wielką gulę, wetknął ją do trzcinowego munsztuka.
Antoś wziął ją i uroczyście zapalił.
Nikt na świecie nie umie robić takiej wspaniałej „pipy“, jak Włodek! Ale zdaje się, że jedynie tego uczą was w tej waszej Rydze!...
— No, bez przytyków!... — bronił się Włodzio.
— Matka pozwala mi palić w czasie wakacyj, byle tylko nie przy niej, — usprawiedliwiał się Antoś przed Kaziem. — Doprawdy, wstawalibyście, bo już późno. Po obiedzie może istotnie wybierzemy się do Jatwiezi, co?
— A nacóż ty sam czekasz?
— Nie troszczcie się o mnie, morowe koślawce: już ja będę w mgnieniu oka!
Wśród śmiechu, chlapania, żartów, próbowania mięśni i krzyków na swywolące psy ubierali się przyjaciele, podczas gdy Włodzio, leżąc na pościeli bez ruchu, ćmił w milczeniu „pipę“ za „pipą“.
Podczas obiadu z powodzi omawianych na popołudnie rozrywek wyłonił się projekt, który wszystkich pogodził, mianowicie — wycieczka nad Rwę wozem drabiniastym z samowarem i podwieczorkiem. Nawet pułkownik z nieodstępnym Blondynem miał się do wyprawy przyłączyć, licząc, że mu się uda przy okazji zapolować na bekasy na łąkach nadrzecznych. Daremnie jednak chłopcy prosili, aby im również pozwolił zabrać dubeltówki.
— Ani mi się ważcie!... Będziecie mi pukać pod samym nosem, już ja was znam!... Jeszcze mi postrzelicie Blondyna!...
Panna Małgorzata udała się do śpiżarni, aby zapakować do koszy prowizję, panny poszły na górę przebrać się, Józio naradzał się na ganku ze stangretem Wincentym, jakie zaprząc konie, gdy wpadł od bramy zdyszany Grześ, młodszy brat Kacpra, i przerażonym głosem jął opowiadać, iż przed chwilą w opłotkach, w oczach idących na pole ludzi, ogromne wilczysko rzuciło się na stado gęsi, przewróciło Tomka-gęsiarka i gęsi podusiło:
— Dwie zabrał i poniósł, a reszta leży!
— Jakto: leży? Przecież słyszę, że krzyczą!... — zdumiał się Józio, słuchający markotnie opowiadania.
— Już nie wiem, doprawdy, proszę łaski pana! Bo się tam zrobił taki gwałt, że zara do dworu poleciałem. W bramie sobie wtedy stojałem, widziałem ino, jak wyskoczył, niby wielgachny pies, i zara Tomek do niego z kijem, a zamiast tego nogami wyfiknąl... Ludzie wołali, że wilk, więc mówię, że wilk... ale może to był Sikorów pies, gdyż rychtyk do niego podobny a taki sam szkodnik!...
W tej chwili wpadła w bramę biała chmura wystraszonego ptactwa.
Wrzaskiem, łopotem skrzydeł, gęganiem wywabiła mieszkańców obu dworów na ganki. Za ptactwem nadbiegł płaczący Tomek, jakieś dwie dziewuchy i chłop przechodni.
— Dwie wzion!... Ja go bez pysk, a on mnie łbem w brzuch!... — szlochał Tomek.
— Juści... sprawiedliwie! Tak było!... A bedzie ze źrybioka!... — przytwierdzał chłop.
— W grochu się schował!... — Widziałyśma!... zaświegotały dziewuchy.
— Istotnie, Józiu, trzeba coś przedsięwziąć... Niesłychane! — zauważyła pani Ramocka.
— Mówiłem Kalasantemu, żeby trutkę położył. Ale cóż: ten gamoń z wronami teraz wojuje, bo mu pan Opacki za głowę grosz płaci, bałamuci go w... imię popierania krajowego rolnictwa... — cedził z goryczą Józio.
— Onegdaj do źrebaka gniadej chycał, gdy ją z pastwiska pędzono, a wczorajszej nocy, to, proszę łaski pani, wziął, za przeproszeniem, u Kubika... świnię. Pięć ich tutaj bestjów banduje... Chodzą od Jatwiezi na Sobień i zpowrotem... Z lasów rządowych przyszły — objaśniał ostatecznie Wincenty.
Stali na ganku i namyślali się, patrząc na siniejącą daleko smugę Jatwiezi, na białą figurę Świętego Jana Nepomucena, wznoszącą się wśród płachty zielonego grochowiska.
Wtem wpadł na ganek Antoś, wiodąc za sobą Kazia i Włodzia.
— Cóż!? Wilk!... Słyszana rzecz?... Tuż pod dworem!... Wobec wszystkich!... I cóż? My nic, nic na to? Nie można tego przecie tak płazem puścić... Gospodarują sobie, jak w puszczy!... Więc jakże? Cóż ty na to, Józiu?... Cóż? Słyszała mama? O sto kroków od bramy! Niesłychane! Niepodobna im tego darować... Co one sobie myślą? One niedługo ze stajni mi wierzchówkę wywloką, a w zimie, co będzie, niewiadomo. Nosa pokazać nie będzie można,jak się to rozmnoży i rozzuchwali... Powiadam mamie, że płazem im tego żadną miarą puścić nie można!...
— Źle ci w głowie, dziecko! Co chcesz robić? Powiadają, że ich pięć sztuk!...
— To nic! Grankulki mamy i kul parę widziałem u Józia! Zaraz ruszamy... Niech tylko mamuchna pozwoli!... Weźmiemy pojedynkę od pana Orszy i uzbroimy Grzesia... A każdy z nas ma przecie swoją dubeltówkę...
— Niech im ciocia pozwoli. Choć nie zabiją, w każdym razie przepłoszą szkodników!...— szepnął Józio do pani Ramockiej.
Ta spojrzała na rozgorzałe oczy syna, na wyczekujące twarze chłopaków i kiwnęła głową z uśmiechem.
— A idźcie, jeżeli tak chcecie koniecznie!... Siebie jeno nie postrzelajcie, pamiętajcie!...
— Niech się mamusia nie boi!... Wiemy wszystko doskonale!... Hej, Włodziu, każ osiodłać wierzchówkę i skocz do pana Orszy... I nawet, jeżeli go w domu nie zastaniesz, to weź pojedynkę, co wisi nad łóżkiem. Przeprosimy go potem, że w takim wypadku... A ty, Kaziu, chodź ze mną!... Grzesiu, machaj do panny Małgorzaty, żeby nam przygotowała chleba, sera i wędliny, a niemało, bo to wyprawa na długo... Przymów się o butelkę wiśniówki... może nas noc zaskoczyć w lesie, a w nocy zimno!... Wątpię, żebyśmy wrócili przed północą. Tomek, opowiadaj dokładnie, jak było, i gdzie on się schował... A nie łżyj, bo tu o ważne sprawy chodzi. Chodź z nami do starego dworu, będziemy przygotowywali naboje, a ty opowiesz tymczasem szczegółowo, żeby czasu nie tracić ani chwilki... Rozumiesz!?
— Oj, oj!... Żeby go też panicz ustrzelił, toby było dobrze!... — jęknął z zawziętością Tomek. — Bo to tak było, proszę panicza, kiedym pognał „ptoki“... po pełdniu... — zaczął znowu płaczliwie.
Pod sprężystem kierownictwem Antosia wyprawa rychło była gotowa. Broni, rozmaitego kalibru, systemów i epok, zniesiono z całego dworu taką ilość, że Antoś był nawet w kłopocie, kogoby jeszcze uzbroić. Kacpra nie puściła panna Małgorzata, pana Orszy nie było w domu... W chwili, gdy już wyruszali, spotkali wprawdzie Izydę, lecz student na gorące zaproszenie odparsknął jeno zjadliwie:
— Kpicie sobie ze mnie?... Cóżto wilk — panna, czy co, żebym za nim latał w taką kanikułę? Wolę go obejrzeć... zabitego. Nie chcę wam robić konkurencji i życzę... powodzenia.
Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu.
— Bezwstydny babniku!. Piecuchu!... Tatarczana prażucho! — krzyknął mu Antoś, a Kazio uczuł w sercu przykry żal, gdy ujrzał w końcu grabowej alei, na tle błękitnego wylotu, obok smukłej figury panny Zofji postać pięknego medyka, oraz zbliżającego się ku nim Izydę.
— I ty też!... — burknął Antoś, trącając go w bok pięścią.
— Wcale nie!... — oburzył się chłopak. Nie przyłączył się jednak do utyskiwań Antosia na zepsucie obyczajów i zniewieściałość studentów.
— Jak tylko taki włoży na głowę swój niebieski placek, zaraz uważa, że musi latać za jaką spódniczką... Tra-ta-ta... tra-ta-ta!... Niby to ja nie wiem, o czem oni rozmawiają: „pan powiedział“... „pani mię niewłaściwie zrozumiała"... „ja się na to nie zgadzam"... „ależ ja wcale o to nie proszę"... „Niech pan sobie zapamięta"... I tak bez końca! O niczem innem nie mówią... O niczem innem mówić nie umieją. Czyż to ja nie znam Zośki albo panny Cesi? Czyż nie próbowałem coś z nich zrobić!? Dawałem im „Papieże i papiestwo" — zwróciły. Nudne, mówią! Dziwię się, doprawdy, tym „studniarzom"!
— A głównie, że nic z tego nie będzie!... Co najwyżej, pocałują w rączkę... — przywtórzył pogardliwie Włodzio.
— A niech ich tam!... Obejdziemy się bez nich... Dalej, ostro!... Słuchajcie, kiedy... kiedy raz gwizdnę — to stać, kiedy dwa — mieć się na baczności, kiedy trzy — ruszać!... Rozumiecie, co?... Pamiętajcie więc dobrze, zakonotujcie sobie na nosach, mówię wam zawczasu, bo tam na polu... cisza. Nie wolno gadać. A strzelać przed siebie albo za siebie. Wzdłuż linji nie wolno! Prawidło! Kto nie usłucha — stemplem! Bez pardonu! Proszę pamiętać.
Gdy weszli na grochowe pole, uszykował myśliwców w długą linję: Włodzia postawił na jednem „skrzydle", sam stanął na drugim, a Kazia i Grzesia, jako mniej doświadczonych, umieścił pośrodku.
— Trzymać broń gotową do strzału, kurki odwieść! Bacznie a cicho! Słuchać sygnałów!
Dał wreszcie znak, i cztery małe figurki ludzkie wypłynęły na popielato-zielone bałwany grochowiska, popstrzone białemi i niebieskiemi kwiatami, pocentkowane żółtemi kiściami rzepaku, rozświecone tu i tam gwiazdzistemi skupieniami rumianku. Słońce już spuszczało się ku zachodowi, i ogromny modry cień padał od figury świętego Nepomucena na wyzłocone pola. Sina ściana jatwieskiego boru opodal mgliła się, czerniała. W smugach ukośnego światła badyle ostów i wybujałej nad grochami dziewanny wyrastały na dalekich wypukliznach na drzewa i krzewy.
Myśliwcy uszli już spory kawał od miedzy, choć ruchy mieli bardzo utrudnione, gdyż nogi plątały się im w grochowinach i często potykali się o ukryte pod niemi kamienie oraz grudy źle zbronowanej ziemi. Trzeba było wytężać wszystkie siły, by, broń Boże, nie upaść, nie wystrzelić nieostrożnie z broni, nie stracić nadewszystko z oczu kryjówki wroga... Mógł ukazać się lada chwila, wyskoczyć niespodzianie z pod zwałów grochowych, — uciec albo natrzeć, przerwać łańcuch... Coby to wtedy było? O, jej!... Jaki wstyd!? Jaki śmiech? Co powiedziałby Izyda?
Serca im biły, pot zraszał czoła. Ale najgorzej, że prześladował ich od niejakiego czasu dziwny, miarowy dźwięk, który odbijał się szczegolnie boleśnie w sercu Antosia, lecz którego źródła on nie mógł w żaden sposób dociec.
— Może krowa z dzwonkiem błąka się wpobliżu na drodze? Wystraszy go, na pewno wystraszy! — rozmyślał żałośnie.
Wtem ciężko obładowany Grześ potknął się, puścił fuzję i runął na ręce — jednocześnie cichy dźwięk zamienił się w głośne, przeraźliwe chrobotanie...
— Psiakrew! Imbryk i kociołek... Zapomniał nicpoń obwinąć słomą... Wyda nas!
— Pilnuuuj! — zahuczał nagle donośny bas Włodzia.
— Pilnuj... — powtórzył Kazio.
— Pilnuj! — wrzasnął, zrywając się Grześ.
W tej chwili Antoś dostrzegł niedaleko od siebie wysuwający się z zieleni wielki trójkątny łeb, miedziany od miedzianych promieni zachodu. Zdumiony znieruchomiał przez chwilę, poczem zrozumiał, złożył się w mgnieniu oka i strzelił wprost w przymrużone dobrodusznie ślepia. Niezwłocznie gruchnęły inne strzały, i zaczęla buchać rzęsista salwa siwym dymem, czerwonemi błyskawicami to tu, to tam w krótkich odstępach...
Wilk sadził dużemi skokami w stronę lasu, ale nie nazbyt się śpieszył. Odbiegłszy na jedno stajanie, przysiadł nawet na wzgórku i obejrzał się na prześladowców. Ci biegli wrzeszcząc i paląc z rusznic bez miłosierdzia, a za nimi biegł dręcząco nieznośny chrobot imbryka i kociołka, bębniących o siebie na grzbiecie Grzesia. Jeszcze dalej, już od wsi, dolatywało zaciekłe ujadanie podnieconych psów. Wilk obejrzał wszystko to okiem znawcy i leciuchnym truchcikiem znikł rozsądnie w zagajnikach.
— Dostał! Na pewno dostał!... Widzieliście, jak ogon podwinął po moim strzale! Idziemy szukać tam na tem miejscu śladów! Pewny jestem, że trafiony, że krwawi! — krzyczał, ciężko dysząc, Antoś.
— Poco szukać śladów krwi? Co tam z tego, kto go trafił? Ścigajmy go dalej... On tutaj, tu, widziałem go dobrze! — gorączkował się Kazio.
— Wszystko przez ciebie, Grzela, na pewnobyśmy go mieli... Psia mać! Szliśmy wprost na niego — gniewał się Antoś.
— Jest!... Pilnuj! O, o! — huknął Włodzio i znowu raz po raz strzelił z dwururki w zarośla.
Rzucili się więc kupą do lasu; tam znowu na rozkaz Antosia rozsypali się w łańcuch i z oczami, utkwionemi w ziemi, badając starannie każdą trawkę, każdą przydeptaną gałązkę, według doskonałych przepisów, wyczytanych u Fenimora Coopera, zaczęli nurkować ostrożnie w zielonej chmurze leszczynowych pędów, wśród iglastych kryz choiny, wśród poruszliwych koronek paproci, wśród twardych, czarnych stożków cierpkiego jałowca, nad któremi wgórze krwawo gorzały w promieniach zachodu złote trzony sosen, a cichy szum ich wysokich, zakrywających niebo koron płynął zwyż jak poszum ciemnego morza.
Dopiero gdy zmrok zamglił do cna fioletowym oparem deseń ziemi, zatarł go i zasosnował, że nic na nim wyczytać nie było podobna, zatrzymali się i zebrali razem na gwizdnięcie Antosia.
— Cóż wy na to?
— Ano, nic! Schował się pewnie w olszynie psia para! Ale tam błoto, po nocy nie sposób!... Nie zrobimy mu nic!
— Przedewszystkiem: jeść, pić i palić!... — jęknął Włodzio.
— Owszem. Tu niedaleko strumień. Rozpalimy ogień...
— Cóż ty na to, grzeszny Grzesiu?
— Jak panicz każe.
Gdy, leżąc na pachnących wrzosach i mchach przed ogniskiem, cudownie migającem blaskami po pniach, popijali gorącą herbatę i niszczyli zawzięcie przygotowane przez pannę Małgorzatę butersznyty, przyszła im do głowy świetna myśl, żeby na noc do dworu nie wracać, lecz wyruszyć stąd dalej o świcie na poszukiwanie „ranionego" wilka.
— On tu, niedaleko... na pewno gdzieś się zaszył, widzieliście sami, że farbuje, to przecie daleko nie ujdzie!... Gdy go ruszymy... ślad świeży wyda go po dniu... A ja mamusi wszystko wytłumaczę, przeproszę i opowiem, jakie nas do tego ważne zmusiły powody! — dowodził z przejęciem Antoś.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.